Jan Hartman*
[Artykuł ukazał się w Gazecie Wyborczej 2-3.10.2004]
Chrońmy życie poczęte! (ale na serio)
Moralnie dopuszczalne jest stawianie sprawy aborcji tylko w jeden sposób: co
możemy zrobić, w prawie, administracji i edukacji, aby realnie aborcji
było jak najmniej? Wiadomo, że absolutne zakazy nie prowadzą do ograniczenia
tego procederu, lecz do jego zdziczenia
„Celem czynności płciowych w małżeństwie obok spłodzenia potomstwa jest
okazywanie sobie przez małżonków wzajemnej miłości i pomocy w panowaniu nad
pożądaniem.” Te słowa pochodzą z książki Katolicka etyka wychowawcza, na
podstawie której studenci filozofii KUL zdają przedmiot „etyka szczegółowa”
(czy to książka Woronieckiego, o którym pisze Pan na końcu?]. Dzieło to
czytałem z wypiekami na twarzy: jak najdalej posunięty realizm w dziwny sposób
miesza się w nim z marzycielskim idealizmem, opartym na średniowiecznej
doktrynie psychologicznej. Taka osobliwa dwoistość daje się zauważyć w podejściu
katolicyzmu do spraw płci.
Stosunek Kościoła do kwestii aborcji jest więcej niż radykalny. Jest w nim
coś, proszę wybaczyć, neurotycznego, tak jak w tym cytacie. Właściwie nie
zostawia się żadnego pola do dyskusji. Lecz ten radykalizm jest dla sprawy
zwlaczania aborcji bardzo szkodliwy, i o tym właśnie chcę pisać.
Aborcja na ziemi niczyjej
Masowe zjawisko aborcji bierze swój początek ze społecznego potępienia dla
„bękartów”, czyli dzieci pozamałżeńskich, a zwłaszcza dla ich matek. To nie
nowoczesne poluzowanie obyczajów, któremu towarzyszy zwykle wielki kunszt
unikania ciąży, lecz ponura wzgarda i prześladowania, wpisane jak najgłębiej w
kulturę tzw. społeczeństw tradycyjnych (bynajmniej nie tylko katolickich),
skłania młode niezamężne kobiety do przerywania ciąży. Opinia Kościoła zaś, na
przestrzeni wieków, nie przysłużyła się dobrze prawom matek nieślubych dzieci.
Katastrofalne skutki wywołuje jednakże dopiero zmieszanie tych dwóch porządków:
„nowoczesnej” rozwiązłości i „tradycyjnej” nieznajomości metod zapobiegania
ciąży. Na tej kulturowej ziemi niczyjej, pomiędzy społeczeństwem „tradycyjnym” i
„nowoczesnym”, tam gdzie dobrych obyczajów już nie ma, a wysokiego
standardu życia i umiejętności korzystania z techniki jeszcze nie ma,
rodzą się niechciane dzieci. Albo się nie rodzą...
Problem aborcji jest doskonale zbadany przez socjologów, specjalistów w
zakresie zdrowia publicznego i bioetyków. Dobrze wiadomo, co należy
przedsięwziąć, w dziedzinie legislacyjnej, administracyjnej i edukacyjnej, aby
aborcji było jak najmniej. Spierać się można co najwyżej o szczegóły. Jeśli ktoś
tej wiedzy nie przyjmuje do wiadomości i z jakichkolwiek względów upiera się
przy rozwiązaniach gorszych, nie prowadzących do faktycznego zmniejszenia liczby
przerwanych ciąż i uszkodzeń zdrowia kobiet, ten bierze na siebie
odpowiedzialność za to, że aborcji jest tak dużo. Chciałbym powiedzieć jasno i
po męsku. Moralnie dopuszczalne jest stawianie sprawy aborcji tylko w jeden
sposób: co możemy zrobić, w prawie, administracji i edukacji, aby realnie
aborcji było jak najmniej? Wiadomo, że absolutne zakazy, połączone z karaniem
lekarzy wykonujących takie zabiegi, nie prowadzą do ograniczenia tego procederu,
lecz do jego zdziczenia. Kto więc domaga się jak najsurowszych zakazów, nie
oglądając się na fakt, że ich wprowadzenie może dać w rezultacie wzrost liczby
dokonywanych aborcji i związanych z tym powikłań, ten po prostu działa na rzecz
szerzenia się aborcji.
Bezwzględny, ideologicznie motywowany, zakaz aborcji spycha ten proceder do
podziemia i służy jego rozkrzewieniu. Państwo traci wówczas nad nim kontrolę. W
dodatku wzrasta liczba samobójstw związanych z niechcianą ciążą oraz uszkodzeń
ciała spowodowanych źle przeprowadzonymi zabiegami usunięcia płodu. Forsowane
przez „obrońców życia” surowe prawo, niosące z sobą jak najgorsze skutki dla
nienarodzonych dzieci, jest poza tym kompletnie niewykonalne. I to z trzech co
najmniej powodów. Po pierwsze, brak jest pokrzywdzonych, którzy mogliby
denuncjować przestępstwo. Po drugie, z reguły brak jest świadków i corpus
delicti (dowodu rzeczowego). Po trzecie zaś, w tak wielu sytuacjach
medycznych dochodzi do zabiegu czyszczenia macicy, że rozstrzyganie w
konkretnym, ewentualnie inkryminowanym przez prokuratora przypadku, czy i w
jakim stopniu zaszło pogwałcenie normy prawnej, jest prawie niemożliwe. W
uproszczeniu: kto udowodni ginekologowi, że nie miał do czynienia z samoistnym
poronieniem w toku, wymagającym oczyszczenia macicy? Kto udowodni, że
„wyłyżeczkowany” płód nie był martwy?
Klimat wokół samotnych matek
Liczba przeprowadzanych aborcji zależy w największym stopniu od dostępności w
danym społeczeństwie środków antykoncepcyjnych oraz wiedzy o ich stosowaniu. To
nie jest już sporny pogląd, lecz uznany fakt (może zna Pan jakieś badania na
poparcie tego, ze to naprawdę fakt?]. Nakłanianie natomiast młodzieży do
zachowania czystości przedślubnej nie ma dla rozpowszechnienia aborcji żadnego
statystycznie uchwytnego znaczenia. Powód jest najprostszy - jest całkowicie
nieskuteczne. Ale już zupełnie inaczej ma się rzecz z budowaniem lepszego
klimatu wokół nieślubnych dzieci i niezamężnych dziewczyn zachodzących w ciążę.
Tutaj wiele do zrobienia mają właśnie instytucje religijne, jeśli tylko
faktycznie chcą działać na rzecz realnego zmieniejszenia liczby dokonywanych
aborcji. W tej dziedzinie Kościoł może uczynić coś naprawdę ważnego dla naprawy
zła, które uczyniło rozkrzewienie się w społeczeństwie wzgardliwego stosunku do
niezamężnych matek i ich dzieci. Zresztą Kościół już to czyni. Coraz więcej
akcji społecznych i instytucji (jak azyle dla matek) tworzonych jest właśnie
przez instytucje kościelne, np. Caritas. Trzeba to docenić, mając nadzieję, że z
czasem pójdzie za tym otwartość na dyskusję o praktycznych, a nie tylko
ideologicznych, aspektach zagadnienia aborcji.
Spędzenie płodu, jak to się wstrętnie nazywa, jest nie tylko bardzo złym
postępkiem, ale z reguły także postępkiem po prostu głupim. Jeśli dotyczy to
młodej dziewczyny, zwykle wystarczy wiarygodnie zapewnić ją, że gdy urodzi, nie
będzie sama i zdana tylko na siebie, że bycie matką jest dobre, a sumienie po
dokonaniu aborcji gryzie normalnego człowieka przez całe życie; należy też
zaoferować dziewczynie pomoc w rozmowie z rodzicami. Jeśli zaś o „skrobankę”
ubiega się kobieta mająca już więcej dzieci, niż jest zdolna utrzymać, trzeba
jej zaproponować pomoc materialną i prawną. Żeby w jednym i drugim przypadku nie
była to mowa-trawa, potrzebny jest właściwy klimat moralny (np. ułatwiający
rodzicom dziewczyny zrozumienie, że jej dziecko jest ważniejsze, niż ukaranie
własnej córki za rozwiązłość) oraz wiarygodne instytucje.
W wielu rozwiniętych krajach (a podobnie było w większości „demoludów”)
istnieją specjalne komisje, które udzielają, bądź nie, zgody na dokonanie
aborcji lub wydają opinie w tych sprawach. Ich zadaniem jest przede wszystkim
odwiedzenie kobiety od tego zamiaru i okazanie pomocy. Zgoda na aborcję zwykle
ma związek z okolicznościami medycznymi, jakkolwiek pytanie o to, jakie
okoliczności mogą tu być brane pod uwagę, jest wyjątkowo trudne i za każdym
razem wywołuje konflikt sumienia. Jeśli jednak w końcu zgoda na aborcję zostaje
wydana z powodów pozamedycznych, to w pierwszym rzędzie dlatego, że uznaje się,
że dana kobieta i tak jej dokona (trudno na przykład przekonać zamężna kobietę,
która zaszła w ciążę pod nieobecność męża...). Aby nie zasilała „podziemia
aborcyjnego”, kieruje się ją ostatecznie do kliniki na legalny zabieg. W
Niemczech w działalność poradniczą w ramach procedur kontroli aborcji włączony
był Kościół katolicki, mający dzięki temu realną szansę przyczynić się do
ograniczenia aborcji. Niestety, nacisk Watykanu spowodował, że niemiecki Kościół
wycofał się z udziału w tych czynnościach.
Jest kilka wariantów systemu kontroli aborcji i pomocy kobietom w ciąży. Nie
wiem, który jest najlepszy, ale w jednej kwestii panuje zgoda: kontrola i pomoc
muszą być ze sobą sprzężone. Ceną za funkcjonowanie procedur zmierzających do
objęcia kontrolą i ograniczenia zjawiska aborcji jest jednakże jej
dopuszczalność w pewnych przypadkach. Może trudno się z tym pogodzić, ale prawo
nie jest usankcjonowaniem kodeksu moralnego, a to, co niedopuszczalne moralnie,
często musi być dopuszczalne prawnie. Jest tak z wielu powodów, a jeden z nich
jest taki, że bardzo restrykcyjne prawo napotyka opór społeczny i zderza się z
masowością czynów, które miałoby eliminować; wtedy też staje się niewykonalne.
Tak zdarza się i u nas właśnie z aborcją. Jeśli nie ma żadnej szansy załatwić
„tego” legalnie (chyba, że ciąża zagraża życiu lub jest wynikiem gwałtu), to tym
bardziej problem mamy z głowy: kasa do rączki, na samolot i jazda! Ewentualnie,
wycieczka do Lwowa.
Nie znoszę bezmyślnego przerywania ciąży, tak jak nie znoszę tego, co kryje
się za słowami znanych songów: „jedno z tych pięknych miast..., co się stało z
Magdą K.?” (to o obwinianiu zgwałconej dziewczyny, że śmiała oskarżyć
gwałcicieli) albo „odkręciła gaz, nie zapukał nikt na czas” (to znów o
samobójstwie z powodu ciąży). Chciałbym, żeby wreszcie i u nas było tak, jak już
jest w wielu krajach. Żeby nie poniewierano nastolatek w ciąży (a to się jeszcze
zdarza), a każda ciężarna miała pewność, że ludzie, a jak trzeba to i państwo,
nie dadzą jej i jej dziecku zginąć. Wtedy aborcji będzie mniej.
Jak widać, opowiadając się za wprowadzeniem w Polsce systemu podobnego jak w
krajach rozwiniętych, nie powołuję się na argumenty mówiące o wolności kobiet i
ich prawie do stanowienia o sobie. Wprawdzie hasło „wiosna wasza - d... nasza”
rzuca mnie na kolana, ale to z powodów literackich, a nie merytorycznych.
Feministki mają swoje racje i trzeba je traktować poważnie, ale w polityce
lepiej trzymać się zasady wysuwania tylko najsilniejszych argumentów. Dlatego
pomijam te bardziej dyskusyjne. Przypominam za to dobitnie: wiadomo, pod jakimi
warunkami może dojść do ograniczenia procederu aborcyjnego. Są to: właściwy
klimat społeczny i moralny, szeroka dostępność antykoncepcji i edukacji
seksualnej oraz właściwy system kontroli, doradztwa i pomocy. A kto się na fakty
obraża, a ideologię kocha bardziej niż życie i prawdę, temu niechaj Bóg
przebaczy.
Seksualny idealizm Kościoła
Chciałbym poruszyć jeszcze kwestię edukacji seksualnej i dostępu do środków
antykoncepcyjnych. Pod koniec lat osiemdziesiątych odbyła się pierwsza batalia o
lekcje wychowania seksualnego w szkołach, po jakimś czasie w zasadzie wygrana
przez Kościoł. Pewien dziennikarz w satyrycznym tekście napisał, że Kościół
zaleca młodzieży przyjęcie zasady „trzech P”: nie piję, nie palę, nie podejmuję
przedmałżeńskiego pożycia płciowego. Zaangażowana w ten spór bohaterka satyry,
s. prof. Z. Zdybicka z KUL, mówiła nam zaś na wykładzie z filozofii religii,
komentując podręcznik wychowania seksualnego dla szkół: „pozycje są dobre, ale
pozycje to nie wszystko”. Dobre, niedobre - to zależy, które. A że miłość
powinna być warunkiem dla seksu, o tym przecież także mówią wszystkie
podręczniki wychowania seksualnego, i to mówią obszerniej niż o „pozycjach”.
Kultura życia płciowego zyskuje, a nie traci na wprowadzaniu edukacji seksualnej
w szkole, dokładnie tak samo, jak zyskuje, a nie traci kultura religijna dzięki
lekcjom religii.
I wreszcie sprawa antykoncepcji. Znany argument, że jej powszechna dostępność
stanowi zachętę do uprawiania seksu przez nastolatków, jest zupełnie nietrafny.
Piętnastolatki uprawiają seks, bo jest to rzecz, której chłopcy (dziewczyny
nieco później) najbardziej na świecie pragną (i tak będzie do trzydziestki albo
i lepiej), a strach przed ciążą ich nie powstrzyma. To, że w niektórych okresach
(np. obecnie, choć już się to zmienia) i w niektórych krajach wiek inicjacji
seksualnej rozmija się o kilka lat z wiekiem osiągnięcia dojrzałości płciowej,
jest wynikiem potężnych bodźców i procesów kulturowych, przy których siła
obyczajowego oddziaływania kazań czy szkolnych lekcji jest jako ten kij
zawracający rzekę.
Propagowana przez Kościół idea ścisłej monogamii (jeden partner seksualny w
ciągu życia, jeśli nie dochodzi do wczesnego wdowieństwa), słuszna czy nie, może
być, i do pewnego stopnia bywała realizowana tylko pod jednym warunkiem: bardzo
wczesnego zawierania małżeństw. Dawniej wszycy niemal byli pożenieni przed
osiągnięciem dwudziestu lat, więc młodzież oddawała się swym ulubionym zajęciom
już w małżeńskim łożu. Dziś jednak człowiek chodzi po świecie przeciętnie ćwierć
wieku dłużej, a edukacja i proces usamodzielniania rozciąga się zwykle dobrze
poza dwudziesty rok życia. Dlatego też i żeniaczka przychodzi później. O
przedmałżeńskiej czystości można więc zapomnieć, chyba, że ma się jakąś dziwną
namiętność do bajek dla grzecznych dzieci.
Inna idea Kościoła, mianowicie, że seks powinien przede wszystkim służyć
prokreacji, jest równie księżycowa. Liczba stosunków płciowych, jakie odbywa
człowiek w ciągu życia, kilkaset razy przewyższa liczbę dzieci, jakie płodzi lub
rodzi. Regulowanie życia płciowego w sposób, który zakłada, że stosunki dzielą
się na w pełni udane, czyli płodne, i poślednie-niepłodne, np. służące „pomocy w
panowianiu nad pożądaniem”, jest osobliwym marzycielstwem. Jeśli coś
powstrzymuje ludzi od seksu, to nie czystość i szlachetna wstydliwość, ani nie
pomoc domowa w „panowaniu nad pożądaniem”, lecz wrodzona awersja człowieka do
bycia dotykanym przez innego człowieka. Gdyby nie ta bariera, której przełamanie
wymaga znacznej „inwestycji emocjonalnej”, oddawalibyśmy się seksowi z taką samą
prostotą i ochotą na różnorodność, z jaką oddajemy się jedzeniu, kobiety zaś
byłyby zwykle ciężarne.
„Idealizm seksualny” Kościoła, tak ujmująco odmalowany przez [imię????]
Woronieckiego w jego obszernym dziele, powoli słabnie w obliczu realiów i w
miarę coraz lepszego rozumienia przez psychologię ludzkiego seksualizmu.
Oczywiście Kościół nadal piętnuje stosunki przedmałżeńskie. Skoro jednak już
przed stu laty zgodził się, by człowiek mógł w jakiś sposób wpływać na to, czy
jego czynności płciowe doprowadzą do zapłodnienia, czy nie, to prędziej czy
później będzie musiał odważniej zaakceptować antykoncepcję, która jest logicznym
następstwem zamiaru kierowania skutkami własnej aktywności seksualnej. Na razie
niemal nie godzi się na nią (wyjąwszy tzw. „metody naturalne”, z ich
rekwizytami: termometrem, kalendarzem i palcem, od których nam się odechciewa),
między innymi dlatego, że sądzi, iż antykoncepcja prowadzi do faktycznego
zmniejszenia dzietności kobiet. Socjologowie jednakże w czym innym upatrują
przyczyn zmniejszonego przyrostu naturalnego. Pełniejsza zgoda Kościoła na
antykoncepcję, fundamentalny warunek skutecznego ograniczania aborcji i
chronienia życia nienarodzonych dzieci, wydaje się jednak kwestią czasu. Gdy już
nastąpi, rozwiązane zostaną ideologiczne pęta, które tak utrudniają Kościołowi
realny udział w działaniach na rzecz ograniczenia aborcji.
*Dr hab. Jan Hartman - kierownik Zakładu Filozofii i Bioetyki Collegium
Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego
|