Jan Hartman
j.hartman@iphils.uj.edu.pl
Principia, 31-044 Kraków, ul. Grodzka 52
 
    back
   
Teksty,Texts,Texte  
  home

Jan Hartman*

[Artykuł ukazał się w Gazecie Wyborczej 2-3.10.2004]

Chrońmy życie poczęte! (ale na serio)

Moralnie dopuszczalne jest stawianie sprawy aborcji tylko w jeden sposób: co możemy zrobić, w prawie, administracji i edukacji, aby realnie aborcji było jak najmniej? Wiadomo, że absolutne zakazy nie prowadzą do ograniczenia tego procederu, lecz do jego zdziczenia

„Celem czynności płciowych w małżeństwie obok spłodzenia potomstwa jest okazywanie sobie przez małżonków wzajemnej miłości i pomocy w panowaniu nad pożądaniem.” Te słowa pochodzą z książki Katolicka etyka wychowawcza, na podstawie której studenci filozofii KUL zdają przedmiot „etyka szczegółowa” (czy to książka Woronieckiego, o którym pisze Pan na końcu?]. Dzieło to czytałem z wypiekami na twarzy: jak najdalej posunięty realizm w dziwny sposób miesza się w nim z marzycielskim idealizmem, opartym na średniowiecznej doktrynie psychologicznej. Taka osobliwa dwoistość daje się zauważyć w podejściu katolicyzmu do spraw płci.

Stosunek Kościoła do kwestii aborcji jest więcej niż radykalny. Jest w nim coś, proszę wybaczyć, neurotycznego, tak jak w tym cytacie. Właściwie nie zostawia się żadnego pola do dyskusji. Lecz ten radykalizm jest dla sprawy zwlaczania aborcji bardzo szkodliwy, i o tym właśnie chcę pisać.

Aborcja na ziemi niczyjej

Masowe zjawisko aborcji bierze swój początek ze społecznego potępienia dla „bękartów”, czyli dzieci pozamałżeńskich, a zwłaszcza dla ich matek. To nie nowoczesne poluzowanie obyczajów, któremu towarzyszy zwykle wielki kunszt unikania ciąży, lecz ponura wzgarda i prześladowania, wpisane jak najgłębiej w kulturę tzw. społeczeństw tradycyjnych (bynajmniej nie tylko katolickich), skłania młode niezamężne kobiety do przerywania ciąży. Opinia Kościoła zaś, na przestrzeni wieków, nie przysłużyła się dobrze prawom matek nieślubych dzieci. Katastrofalne skutki wywołuje jednakże dopiero zmieszanie tych dwóch porządków: „nowoczesnej” rozwiązłości i „tradycyjnej” nieznajomości metod zapobiegania ciąży. Na tej kulturowej ziemi niczyjej, pomiędzy społeczeństwem „tradycyjnym” i „nowoczesnym”, tam gdzie dobrych obyczajów już nie ma, a wysokiego standardu życia i umiejętności korzystania z techniki jeszcze nie ma, rodzą się niechciane dzieci. Albo się nie rodzą...

Problem aborcji jest doskonale zbadany przez socjologów, specjalistów w zakresie zdrowia publicznego i bioetyków. Dobrze wiadomo, co należy przedsięwziąć, w dziedzinie legislacyjnej, administracyjnej i edukacyjnej, aby aborcji było jak najmniej. Spierać się można co najwyżej o szczegóły. Jeśli ktoś tej wiedzy nie przyjmuje do wiadomości i z jakichkolwiek względów upiera się przy rozwiązaniach gorszych, nie prowadzących do faktycznego zmniejszenia liczby przerwanych ciąż i uszkodzeń zdrowia kobiet, ten bierze na siebie odpowiedzialność za to, że aborcji jest tak dużo. Chciałbym powiedzieć jasno i po męsku. Moralnie dopuszczalne jest stawianie sprawy aborcji tylko w jeden sposób: co możemy zrobić, w prawie, administracji i edukacji, aby realnie aborcji było jak najmniej? Wiadomo, że absolutne zakazy, połączone z karaniem lekarzy wykonujących takie zabiegi, nie prowadzą do ograniczenia tego procederu, lecz do jego zdziczenia. Kto więc domaga się jak najsurowszych zakazów, nie oglądając się na fakt, że ich wprowadzenie może dać w rezultacie wzrost liczby dokonywanych aborcji i związanych z tym powikłań, ten po prostu działa na rzecz szerzenia się aborcji.

Bezwzględny, ideologicznie motywowany, zakaz aborcji spycha ten proceder do podziemia i służy jego rozkrzewieniu. Państwo traci wówczas nad nim kontrolę. W dodatku wzrasta liczba samobójstw związanych z niechcianą ciążą oraz uszkodzeń ciała spowodowanych źle przeprowadzonymi zabiegami usunięcia płodu. Forsowane przez „obrońców życia” surowe prawo, niosące z sobą jak najgorsze skutki dla nienarodzonych dzieci, jest poza tym kompletnie niewykonalne. I to z trzech co najmniej powodów. Po pierwsze, brak jest pokrzywdzonych, którzy mogliby denuncjować przestępstwo. Po drugie, z reguły brak jest świadków i corpus delicti (dowodu rzeczowego). Po trzecie zaś, w tak wielu sytuacjach medycznych dochodzi do zabiegu czyszczenia macicy, że rozstrzyganie w konkretnym, ewentualnie inkryminowanym przez prokuratora przypadku, czy i w jakim stopniu zaszło pogwałcenie normy prawnej, jest prawie niemożliwe. W uproszczeniu: kto udowodni ginekologowi, że nie miał do czynienia z samoistnym poronieniem w toku, wymagającym oczyszczenia macicy? Kto udowodni, że „wyłyżeczkowany” płód nie był martwy?

Klimat wokół samotnych matek

Liczba przeprowadzanych aborcji zależy w największym stopniu od dostępności w danym społeczeństwie środków antykoncepcyjnych oraz wiedzy o ich stosowaniu. To nie jest już sporny pogląd, lecz uznany fakt (może zna Pan jakieś badania na poparcie tego, ze to naprawdę fakt?]. Nakłanianie natomiast młodzieży do zachowania czystości przedślubnej nie ma dla rozpowszechnienia aborcji żadnego statystycznie uchwytnego znaczenia. Powód jest najprostszy - jest całkowicie nieskuteczne. Ale już zupełnie inaczej ma się rzecz z budowaniem lepszego klimatu wokół nieślubnych dzieci i niezamężnych dziewczyn zachodzących w ciążę. Tutaj wiele do zrobienia mają właśnie instytucje religijne, jeśli tylko faktycznie chcą działać na rzecz realnego zmieniejszenia liczby dokonywanych aborcji. W tej dziedzinie Kościoł może uczynić coś naprawdę ważnego dla naprawy zła, które uczyniło rozkrzewienie się w społeczeństwie wzgardliwego stosunku do niezamężnych matek i ich dzieci. Zresztą Kościół już to czyni. Coraz więcej akcji społecznych i instytucji (jak azyle dla matek) tworzonych jest właśnie przez instytucje kościelne, np. Caritas. Trzeba to docenić, mając nadzieję, że z czasem pójdzie za tym otwartość na dyskusję o praktycznych, a nie tylko ideologicznych, aspektach zagadnienia aborcji.

Spędzenie płodu, jak to się wstrętnie nazywa, jest nie tylko bardzo złym postępkiem, ale z reguły także postępkiem po prostu głupim. Jeśli dotyczy to młodej dziewczyny, zwykle wystarczy wiarygodnie zapewnić ją, że gdy urodzi, nie będzie sama i zdana tylko na siebie, że bycie matką jest dobre, a sumienie po dokonaniu aborcji gryzie normalnego człowieka przez całe życie; należy też zaoferować dziewczynie pomoc w rozmowie z rodzicami. Jeśli zaś o „skrobankę” ubiega się kobieta mająca już więcej dzieci, niż jest zdolna utrzymać, trzeba jej zaproponować pomoc materialną i prawną. Żeby w jednym i drugim przypadku nie była to mowa-trawa, potrzebny jest właściwy klimat moralny (np. ułatwiający rodzicom dziewczyny zrozumienie, że jej dziecko jest ważniejsze, niż ukaranie własnej córki za rozwiązłość) oraz wiarygodne instytucje.

W wielu rozwiniętych krajach (a podobnie było w większości „demoludów”) istnieją specjalne komisje, które udzielają, bądź nie, zgody na dokonanie aborcji lub wydają opinie w tych sprawach. Ich zadaniem jest przede wszystkim odwiedzenie kobiety od tego zamiaru i okazanie pomocy. Zgoda na aborcję zwykle ma związek z okolicznościami medycznymi, jakkolwiek pytanie o to, jakie okoliczności mogą tu być brane pod uwagę, jest wyjątkowo trudne i za każdym razem wywołuje konflikt sumienia. Jeśli jednak w końcu zgoda na aborcję zostaje wydana z powodów pozamedycznych, to w pierwszym rzędzie dlatego, że uznaje się, że dana kobieta i tak jej dokona (trudno na przykład przekonać zamężna kobietę, która zaszła w ciążę pod nieobecność męża...). Aby nie zasilała „podziemia aborcyjnego”, kieruje się ją ostatecznie do kliniki na legalny zabieg. W Niemczech w działalność poradniczą w ramach procedur kontroli aborcji włączony był Kościół katolicki, mający dzięki temu realną szansę przyczynić się do ograniczenia aborcji. Niestety, nacisk Watykanu spowodował, że niemiecki Kościół wycofał się z udziału w tych czynnościach.

Jest kilka wariantów systemu kontroli aborcji i pomocy kobietom w ciąży. Nie wiem, który jest najlepszy, ale w jednej kwestii panuje zgoda: kontrola i pomoc muszą być ze sobą sprzężone. Ceną za funkcjonowanie procedur zmierzających do objęcia kontrolą i ograniczenia zjawiska aborcji jest jednakże jej dopuszczalność w pewnych przypadkach. Może trudno się z tym pogodzić, ale prawo nie jest usankcjonowaniem kodeksu moralnego, a to, co niedopuszczalne moralnie, często musi być dopuszczalne prawnie. Jest tak z wielu powodów, a jeden z nich jest taki, że bardzo restrykcyjne prawo napotyka opór społeczny i zderza się z masowością czynów, które miałoby eliminować; wtedy też staje się niewykonalne. Tak zdarza się i u nas właśnie z aborcją. Jeśli nie ma żadnej szansy załatwić „tego” legalnie (chyba, że ciąża zagraża życiu lub jest wynikiem gwałtu), to tym bardziej problem mamy z głowy: kasa do rączki, na samolot i jazda! Ewentualnie, wycieczka do Lwowa.

Nie znoszę bezmyślnego przerywania ciąży, tak jak nie znoszę tego, co kryje się za słowami znanych songów: „jedno z tych pięknych miast..., co się stało z Magdą K.?” (to o obwinianiu zgwałconej dziewczyny, że śmiała oskarżyć gwałcicieli) albo „odkręciła gaz, nie zapukał nikt na czas” (to znów o samobójstwie z powodu ciąży). Chciałbym, żeby wreszcie i u nas było tak, jak już jest w wielu krajach. Żeby nie poniewierano nastolatek w ciąży (a to się jeszcze zdarza), a każda ciężarna miała pewność, że ludzie, a jak trzeba to i państwo, nie dadzą jej i jej dziecku zginąć. Wtedy aborcji będzie mniej.

Jak widać, opowiadając się za wprowadzeniem w Polsce systemu podobnego jak w krajach rozwiniętych, nie powołuję się na argumenty mówiące o wolności kobiet i ich prawie do stanowienia o sobie. Wprawdzie hasło „wiosna wasza - d... nasza” rzuca mnie na kolana, ale to z powodów literackich, a nie merytorycznych. Feministki mają swoje racje i trzeba je traktować poważnie, ale w polityce lepiej trzymać się zasady wysuwania tylko najsilniejszych argumentów. Dlatego pomijam te bardziej dyskusyjne. Przypominam za to dobitnie: wiadomo, pod jakimi warunkami może dojść do ograniczenia procederu aborcyjnego. Są to: właściwy klimat społeczny i moralny, szeroka dostępność antykoncepcji i edukacji seksualnej oraz właściwy system kontroli, doradztwa i pomocy. A kto się na fakty obraża, a ideologię kocha bardziej niż życie i prawdę, temu niechaj Bóg przebaczy.

Seksualny idealizm Kościoła

Chciałbym poruszyć jeszcze kwestię edukacji seksualnej i dostępu do środków antykoncepcyjnych. Pod koniec lat osiemdziesiątych odbyła się pierwsza batalia o lekcje wychowania seksualnego w szkołach, po jakimś czasie w zasadzie wygrana przez Kościoł. Pewien dziennikarz w satyrycznym tekście napisał, że Kościół zaleca młodzieży przyjęcie zasady „trzech P”: nie piję, nie palę, nie podejmuję przedmałżeńskiego pożycia płciowego. Zaangażowana w ten spór bohaterka satyry, s. prof. Z. Zdybicka z KUL, mówiła nam zaś na wykładzie z filozofii religii, komentując podręcznik wychowania seksualnego dla szkół: „pozycje są dobre, ale pozycje to nie wszystko”. Dobre, niedobre - to zależy, które. A że miłość powinna być warunkiem dla seksu, o tym przecież także mówią wszystkie podręczniki wychowania seksualnego, i to mówią obszerniej niż o „pozycjach”. Kultura życia płciowego zyskuje, a nie traci na wprowadzaniu edukacji seksualnej w szkole, dokładnie tak samo, jak zyskuje, a nie traci kultura religijna dzięki lekcjom religii.

I wreszcie sprawa antykoncepcji. Znany argument, że jej powszechna dostępność stanowi zachętę do uprawiania seksu przez nastolatków, jest zupełnie nietrafny. Piętnastolatki uprawiają seks, bo jest to rzecz, której chłopcy (dziewczyny nieco później) najbardziej na świecie pragną (i tak będzie do trzydziestki albo i lepiej), a strach przed ciążą ich nie powstrzyma. To, że w niektórych okresach (np. obecnie, choć już się to zmienia) i w niektórych krajach wiek inicjacji seksualnej rozmija się o kilka lat z wiekiem osiągnięcia dojrzałości płciowej, jest wynikiem potężnych bodźców i procesów kulturowych, przy których siła obyczajowego oddziaływania kazań czy szkolnych lekcji jest jako ten kij zawracający rzekę.

Propagowana przez Kościół idea ścisłej monogamii (jeden partner seksualny w ciągu życia, jeśli nie dochodzi do wczesnego wdowieństwa), słuszna czy nie, może być, i do pewnego stopnia bywała realizowana tylko pod jednym warunkiem: bardzo wczesnego zawierania małżeństw. Dawniej wszycy niemal byli pożenieni przed osiągnięciem dwudziestu lat, więc młodzież oddawała się swym ulubionym zajęciom już w małżeńskim łożu. Dziś jednak człowiek chodzi po świecie przeciętnie ćwierć wieku dłużej, a edukacja i proces usamodzielniania rozciąga się zwykle dobrze poza dwudziesty rok życia. Dlatego też i żeniaczka przychodzi później. O przedmałżeńskiej czystości można więc zapomnieć, chyba, że ma się jakąś dziwną namiętność do bajek dla grzecznych dzieci.

Inna idea Kościoła, mianowicie, że seks powinien przede wszystkim służyć prokreacji, jest równie księżycowa. Liczba stosunków płciowych, jakie odbywa człowiek w ciągu życia, kilkaset razy przewyższa liczbę dzieci, jakie płodzi lub rodzi. Regulowanie życia płciowego w sposób, który zakłada, że stosunki dzielą się na w pełni udane, czyli płodne, i poślednie-niepłodne, np. służące „pomocy w panowianiu nad pożądaniem”, jest osobliwym marzycielstwem. Jeśli coś powstrzymuje ludzi od seksu, to nie czystość i szlachetna wstydliwość, ani nie pomoc domowa w „panowaniu nad pożądaniem”, lecz wrodzona awersja człowieka do bycia dotykanym przez innego człowieka. Gdyby nie ta bariera, której przełamanie wymaga znacznej „inwestycji emocjonalnej”, oddawalibyśmy się seksowi z taką samą prostotą i ochotą na różnorodność, z jaką oddajemy się jedzeniu, kobiety zaś byłyby zwykle ciężarne.

„Idealizm seksualny” Kościoła, tak ujmująco odmalowany przez [imię????] Woronieckiego w jego obszernym dziele, powoli słabnie w obliczu realiów i w miarę coraz lepszego rozumienia przez psychologię ludzkiego seksualizmu. Oczywiście Kościół nadal piętnuje stosunki przedmałżeńskie. Skoro jednak już przed stu laty zgodził się, by człowiek mógł w jakiś sposób wpływać na to, czy jego czynności płciowe doprowadzą do zapłodnienia, czy nie, to prędziej czy później będzie musiał odważniej zaakceptować antykoncepcję, która jest logicznym następstwem zamiaru kierowania skutkami własnej aktywności seksualnej. Na razie niemal nie godzi się na nią (wyjąwszy tzw. „metody naturalne”, z ich rekwizytami: termometrem, kalendarzem i palcem, od których nam się odechciewa), między innymi dlatego, że sądzi, iż antykoncepcja prowadzi do faktycznego zmniejszenia dzietności kobiet. Socjologowie jednakże w czym innym upatrują przyczyn zmniejszonego przyrostu naturalnego. Pełniejsza zgoda Kościoła na antykoncepcję, fundamentalny warunek skutecznego ograniczania aborcji i chronienia życia nienarodzonych dzieci, wydaje się jednak kwestią czasu. Gdy już nastąpi, rozwiązane zostaną ideologiczne pęta, które tak utrudniają Kościołowi realny udział w działaniach na rzecz ograniczenia aborcji.

*Dr hab. Jan Hartman - kierownik Zakładu Filozofii i Bioetyki Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego

jot@ka