Ontologiczna analiza „jestestwa chorego” (studium bioetyczne)
[Ukazało się drukiem jako „Ontologia jestestwa chorego
(studium bioetyczne)”, Kwartalnik filozoficzny t. XXX z. 3 (2002), ss.
139-146.]
Wszystko co tutaj, z całym przekonaniem i we własnym imieniu,
powiemy może być jednocześnie odczytywane jako komentarz do tych oto dwóch
wypowiedzi:
Są tylko dwa poglądy na życie, odpowiadające dwoistości, jaką
jest człowiek: stworzenie zwierzęce i duch. Zgodnie z pierwszym poglądem
zadaniem człowieka jest żyć, cieszyć się życiem i wszystko w nie wkładać. Drugi
pogląd jest następujący: sensem życia jest umieranie.
Kierkegaard, Dzienniki
To, co ograniczone jest do swego własnego naturalnego życia,
nie jest zdolne samo przez się wyjść ponad swoje bezpośrednie bytowanie;
wszelako jednak dokonuje się to dzięki udziałowi czegoś innego [tj. ducha], a to
wyrwanie się [naturze] jest tego bytowania śmiercią.
G.W.F. Hegel, Fenomenologia ducha
Chcielibyśmy zwrócić tu uwagę na kilka momentów
dialektycznych mających swój udział w naturze egzystencjalnej istot żywych
(organicznych), będących jednocześnie istotami ludzkimi. Specyficznie bowiem
ludzkim sposobem bycia istotą żywą jest posiadanie ciała i jest to moment
statusu egzystencjalnego, który przysługuje jemu, a innym zwierzętom już nie.
Rozłam w człowieku na duchowy oraz naturalny sposób istnienia, jak również
istota jego jedności pomimo to - jedności zasadzającej się na intencjonalnych
tworach kultury duchowej: słowach, pojęciach, ideach - stanowi zarazem o
wyobcowaniu, jak i o nośności znaczeniowej naszej cielesności. Jako że
nie jesteśmy już zdolni pozostawać w naturze, nasz sposób istnienia w
niej mimo wszystko jest istnieniem chorym. Będąc „nie z tego świata”,
jesteśmy permanentnie chorzy. Jest to nasz stan naturalny - zdrowie jest
poniekąd „zapomnianą chorobą”, tak jak w Nietzscheańskim aforyzmie o prawdzie -
że jest ona zapomnianą metaforą.
Punktem wyjścia mojego rozumowania niech będzie twierdzenie,
że istnienie chore nie jest jakimś szczególnym stanem organizmu, lecz
raczej ontologicznym, substancjalnym określeniem organizmu ludzkiego, którego
byt polega na życiu-ku-śmierci, a więc na „chorobie na śmierć”.
Oczywiście, nie ma niczego nowego w podważaniu uproszczonej
opozycji pojęciowej zdrowia jako naturalnego stanu organizmu i choroby jako
naruszenia tego stanu. Przyjmijmy za oczywiste wyniki analiz tzw.
konstruktywistów w teorii zdrowia i choroby, które każą nam postrzegać chorobę
jako istność wytworzoną w pewnym społecznym i lingwistycznym procesie,
zrelatywizowaną do aktów mowy, sądów, oczekiwań, ideałów i potrzeb człowieka.
Skoro człowiek jest w pewnych istotnych aspektach istotą duchową, to również i
jego sposób istnienia jako chory bądź zdrowy jest ukonstytuowany w przestrzeni
ducha czy kultury. Nie przecząc więc, że zdrowie i choroba są pojęciami
zaczerpniętymi z żywej kultury człowieka, które powinny być rozpatrywane w
ramach antropologii, proponuję jednocześnie pamiętać o tym, że oba te pojęcia
mają też swój czysto ontologiczny sens, związany z organicznym fundamentem
duchowego życia człowieka. Ten sens o tyle przeciwstawia się czysto kulturowemu,
że ludzkie wysiłki, aby wykroczyć poza dziedzinę natury (ku kulturze, czyli
duchowi) jawią się jako wysiłki przezwyciężania natury. A natura nie jest
ani ani zdrowa, ani ułomna jako taka; jest już raczej tak, że oba te aspekty są
w jej obrębie komplementarne i charakteryzują życie jako takie. Tylko jako byt
kulturowy, naturę transcendujący, człowiek może być chory albo zdrowy. I tak
właśnie jest: jako byt kulturowy człowiek jest jestestwem chorym; jego sposób
przezwyciężania natury, jego świadomość jest tym, co czyni go ontologicznie
jestestwem chorym.
Istnienie chore nie jest tu oczywiście rozumiane w jakimś
antropologicznym znaczeniu wieczystej nieszczęśliwości człowieka ani, tym
bardziej, w znaczeniu Heglowskiej świadomości nieszczęśliwej; pojmuję je jako
ontologiczny wyraz uwewnętrznienia przez ludzkie jestestwo bolesnej opozycji
pomiędzy naturą a duchem. Jesteśmy istnościami chorymi - znaczy to, że cierpimy
nie tylko jako istoty duchowe, ale także jako istoty należące do natury.
Jesteśmy zdegenerowani, wyobcowani nie tyle z samej natury jako takiej,
ile raczej z naszej własnej natury, z natury naszego własnego bytu. Jesteśmy
istnościami chorymi jako byty wewnętrznie sprzeczne, których tożsamość jest
zawsze tylko postulowana, zamierzana, względnie pozorna. Nasze wysiłki, aby
utrzymać swe poczucie identyczności, i, w konsekwencji, aby osiągnąć rzeczywistą
jedność i identyczność swego bytu zdają się beznadziejne - zanim bowiem
przyszłoby nam osiągnąć upragniony cel egzystencjalny, musimy umrzeć. I właśnie
dlatego nasze cierpienie jest czymś tak realnym. Jego realność jest drugą
stroną, negatywnością naszego intencjonalnego, artefaktualnego sposobu
istnienia. Musimy umrzeć jako ludzie. Umieramy, poddajemy się, bo Kultura musi
przegrać z Naturą. Paradoksalnie, jeśli w ogóle (a bywa, że staje się to
udziałem geniuszy) osiągamy duchową wiecznotrwałość swego bytu, to dzieje się
tak wtedy, gdy wzosimy się ponad intersubiektywny, zależny od bytu
społecznego „świat kultury” - ale też tym samym tracimy swe życie. Ale i
sam nasz „byt kulturowy”, stan powszedni myślącego jestestwa, nie może utrzymać
się w obliczu czystej natury. Nie jest on też jednak w stanie utrzymać swej
tożsamości w obliczu owego wyższego, naznaczonego geniuszem, świata duchowego,
który włącza w siebie to, co jest w nas pozaczasowo wartościowe: prawdę, którą
pojmujemy, i cnoty, które osiągamy. Człowiek jest śmiertelny, gdyż jest bytem
historycznym i kulturowym; jako byt kulturowy jest bytem śmiertelnym - jako taki
właśnie jest on też jestestwem chorym. Zwierzę nim nie jest. Dlatego też zwierzę
nigdy nie umiera naprawdę ani nie jest nigdy naprawdę chore. Jego śmierć, jego
cierpienie to po prostu normalny bieg rzeczy w naturze, tok jej przemian, ruch,
który jest Życiem jako takim.
Wszelako porządek namacalnej rzeczywistości zgłasza się
ponownie w naszej świadomości. Czy wypada w ogóle spekulatywnie rozważać o tym,
co samo w sobie jest kwestią bolesnego doświadczenia żywej osoby? Zresztą, cóż
może być bardziej organiczne w swej istocie niż choroba? Czyż nie mówimy: obyśmy
tylko zdrowi byli? Ze względu na te wątpliwości, chciałbym raz jeszcze wyjaśnić
swe stanowisko.
Musimy więc przyznać przed sobą, że jesteśmy organizmami,
bytami organicznymi, niezależnie od tego, w jakiej mierze oczekujemy, że życie
nasze nie pozwoli się całkowicie zredukować do życia organizmu. Skoro tak, to
kim jesteśmy jako organizmy, jaka jest egzystencjalna istota organizmu? Czy
organizm jest autoteliczną substancją, utrzymującą się w istnieniu poprzez swą
własną aktywność, to znaczy substancją żywą? Nie. Istnieje już raczej
jeden strumień życia, jedna substancja Życia Organicznego. Odrębne istności -
komórki, organizmy, gatunki - są jedynie relatywnie i czasowo niezależnymi jej
częściami. Idea ciała, ciała będącego podłożem lub jakimś aspektem pewnego „ja”
dotyczy jedynie człowieka. Jest to idea antropologiczna. Kiedy rzeczywiście
cierpimy, znaczy to, że to my, jako swe własne ciała, cierpimy, a nie, że
cierpimy jako rzeczywiste elementy Natury. Wręcz przeciwnie: to znaczy, że
cierpimy jako Istoty Cielesne, co z kolei znaczy: Byty Kulturowe. Forsując ideę
(odrębnego) ciała, tak w granicach własnego swego życia, jak i w publicznej
przestrzeni naszej kultury intelektualnej, uruchamiamy proces walki o samych
siebie, o własną identyczność, która jednak zawsze musi być najpierw przedmiotem
wiary, postulowania, nigdy zaś nie jest wprost doświadczana. Ludzkie
artefaktualne, intencjonalne ciało jest ciałem walczącym o swą własną
rzeczywistość. Wszelako jednak my rzeczywiście posiadamy swe ciała. Nasze
intencjonalne, kulturowo ukonstytuowane ciała są rzeczywiste - są to właśnie te
bezpióre, pionowe, wątłe i zdegenerowane ciała, które nosimy pod ubraniami.
Jesteśmy na zawsze skazani na cierpienie cielesne, bo jesteśmy jestestwami
chorymi, i rzeczywistość naszych indywidualnych ciał konstytuuje się i
potwierdza ostatecznie nie przez co innego niż prze cierpienie fizyczne. Nasze
ciała są z tego świata, choć my nie! Dlatego też życie naszych paradoksalnych
ciał - ciał zarazem artefaktualnych i fizycznych - oznacza nieustającą walkę o
samoutrzymanie. Ciało żyje w sposób, który polega na ciągłym zapewnianiu sobie
własnej koherencji i substancjalności w drodze permanentnego wysiłku. To,
co mamy skłonność przypisywać każdemu organizmowi - że jest całością broniącą
wciąż swej integralności - dotyczy tak naprawdę jedynie ludzkiego ciała.
Zwierzę, organizm, nie tyle „chce żyć”, co po prostu spontanicznie żyje, wraz z
całą Naturą. Nigdy nie umiera naprawdę, bowiem natura, właściwa substancja
zwierzęcego życia, istnieje nieprzerwanie. Zwierzęta są nieśmiertelne w obrębie
natury, tak jak ludzie są nieśmiertelni w obszarze ducha. Posiadanie ciała,
cierpienie od choroby, oczekiwanie śmierci - to charakterystycznie ludzkie
momenty egzystencjalne. W odniesieniu do zwierząt również możemy używać tych
pojęć - ciała, cierpienia i śmierci - ale jedynie w znaczeniu analogicznym.
Źródłowo bowiem pojęcia te przynależą do dziedziny ludzkiej intencjonalności i
samo-tworzenia, jako składniki społecznie wypracowanego samorozumienia
człowieka, jako składniki jego „naturalnej antropologii”. Czyni to pojęcia
ciała, choroby i śmierci dwuznacznymi i w pewien sposób zwodniczymi -
przynajmniej o tyle, o ile wyrażają one świadomość klęski pojawiającą się w
kulturze wszędzie tam, gdzie odkrywa ona (a odkrywa wciąż), że kultura w ogóle i
jej przemijające twory jako takie jedynie wyobrażają to, co stanowi
właściwe mieszkanie człowieka - świat czysto duchowy. Innymi słowy: samo pojęcie
choroby symbolizuję klęskę inherentną życiu ludzkiemu, ludzkiej kulturze -
klęskę usiłowań osiągnięcia transcendentnego celu będącego naszym powołaniem i
klęskę usiłowań istnienia jako część Natury.
Tak więc do sposobu istnienia ciała przynależy posiadanie w
sobie samym swej negatywności. Ucieleśniając niemożliwą ideę czegoś
duchowego w obrębie Natury, ciało jako takie istnieje istnieniem chorym.
Inherentna mu negatywność, jego wewnętrzna sprzeczność istnieje jako choroba.
Rozwiązaniem tej sprzeczności, końcem każdego niemożliwego ciała, końcem
jego chorego istnienia jest śmierć. Śmierć jest przeto negatywnym telos
ciała, bowiem istotą tego sposobu istnienia, który przysługuje ciału, jest
życie-ku-śmierci. Ten sposób istnienia, własne życie ciała polega na
chorobie. Dlatego też być śmiertelnym znaczy być zawsze w drodze do śmierci,
być zawsze chorym. Ontologia istnienia chorego jest ontologią istnienia
śmiertelnego.
Te metafizyczne uwagi mają swoje następstwa także w obszarze
pojęć medycznych. Choroba, wbrew swojemu potocznemu pojęciu, tzn. jako mniej czy
bardziej nagłego zdarzenia przytrafiającego się na gruncie podstawowego stanu
określanego jako zdrowie, wydaje się być przypadkowym, choć wyrazistym,
przejawem permanentnej, istotnościowej choroby ciała jako takiego,
przynależnej do sposobu istnienia bytu ludzkiego. Znaczy to, że każda zdarzająca
się choroba jako taka ma charakter „symptomatyczny” - właśnie jako zewnętrzny
przejaw choroby ludzkiego istnienia jako takiego. Wzgląd na ten fakt
unieważnia w konsekwencji rozróżnienie pomiędzy terapią przyczynową i objawową.
Leczenie jest bowiem przywracaniem stanu zwykłego, codziennego istnienia chorego
(zwanego zdrowiem) i w tym sensie czynność ta pozostaje lojalna wobec
codziennego, naturalnego toku życia ciała i wobec jego dążenia do obumarcia w
następstwie ciągłego i uregulowanego procesu rozkładu. Oznacza to solidarność z
zasadniczym dla człowieka i regularnym istnieniem chorym - przeciw
okazjonalnym „zachorowaniom”, czyli stanom wzmożenia czy zaostrzenia choroby;
jakby w myśl zasady „umierajmy później i spokojniej”. Wszelako z punktu widzenia
naszego rzeczywistego powołania i z racji nieuniknionej klęski naszych wysiłków
jego realizacji w granicach czasowego, naturalnego życia, sens terapii jako
takiej wydaje się cokolwiek dwuznaczny. Czy dłuższe życie, wolne od cierpienia,
przybliża nas do naszego istotnego celu? Czy czyni nas mądrzejszymi, lepszymi, a
w końcu szczęśliwszymi? Jest to naprawdę wątpliwe.
Podobna dialektyczna dwuznaczność dotyczy także i różnicy
pomiędzy tym, co naturalne, a tym, co patologiczne. Jeśli „naturalny” znaczy
spełniający pewne statystycznie uprawomocnione oczekiwania, a więc typowy,
normalny, to patologia (choroba) musi znaczyć nietypowość czy nienormalność. W
pewnym sensie patologia - w znaczeniu centralnego obszaru wiedzy
medycznej - ma więc za zadanie doprowadzać do stanu czegoś znanego i oswojonego
coś, co wcześniej było nieznane i niecodzienne. Dlatego też, zgodnie z tym
określeniem, terapia jest czymś, co sobie samej zaprzecza - choroba staje się
dla wiedzy egzekwowanej w procesie terapeutycznym czymś naturalnym.
Choroby bowiem, wszystkie choroby, są statystycznie naturalne; są też naturalne
w znaczeniu czegoś zaakceptowanego i zechcianego przez Boga (jeśli ktoś woli ten
sposób rozumienia Natury). To samo dotyczy też śmierci. Bo też kto chciałby
poprawiać Naturę (czy wręcz Boga)? Oczywiście, dialektyka ta jest dobrze znana
lekarzom: stykając się z „naturalną chorobą” czy „naturalna śmiercią” starych
ludzi medycyna zachowuje spokój, a nawet pewną powściągliwość i bierność,
natomiast zupełnie inaczej zachowuje się w przypadku „niesprawiedliwej”,
„nienaturalnej” patologii i śmierci człowieka młodego. Być może więc praktyka
skłania nas ku innemu pojęciu choroby, bardziej subiektywnemu, mianowicie jako
czegoś złego, bolesnego, nieoczekiwanego, nieakceptowanego czy nawet
niesprawiedliwego - zawsze determinującego nas do przeciwdziałania. Są to
oczywiście określenia o charakterze moralnym, odnoszące się do kulturowej, a nie
tylko organicznej strony ludzkiego życia. Co więc, określenia te są
nieprzekładalne na język fizjologii. Nie powinniśmy jednak martwić się tym -
włączenie cierpienia, uczuć i pojęć moralnych do określenia istoty patologii
jest całkiem z nią zgodne. Choroba jest bowiem przyrodzona samej istocie życia
człowieka, który ontologicznie jest jestestwem chorym.
W gruncie rzeczy choroba jest przejawem inteligencji, a
dokładniej: samoświadomości. Ból psychiczny, świadomość choroby jako
ogaraniającej całe nasze jestestwo, jest warunkiem mentalnym chorowania. Jest to
znacznie istotniejsze niż mogłoby się wydawać, gdyby zważać jedynie na prosty
fakt, że człowiek cierpi świadomie i świadomość choroby przynależy do
zasadniczego obrazu fenomenu choroby. Prawda ta bowiem ma swój głębszy aspekt:
każda radykalna obiektywizacja choroby, ujęcie jej w pojęciach fizjologii - jako
postępowanie czysto deskryptyne, wyrzekające się wszelkiego wartościowania -
czyni całkowicie niewidocznym zło cierpienia. Z drugiej jednak strony, co też
jest nie mniej ważne, podobne powody do niedoboru zrozumienia i współczucia
wobec cierpienia występują i wtedy, gdy wychodzimy z zarysowanego powyżej czysto
idealistycznego, stanowiska. Mianowice, z punktu widzenia istoty człowieka i
jego powołania, całe cielesne życie człowieka winno być podporządkowane
suwerennej władzy rozumu w obrębie ludzkiego jestestwa, które wtenczas, a więc
stając się w pełni racjonale, jest zupełnie wolne od cierpienia oraz wszelkiej
zależości od Natury. Jest to stanowisko stoickie. Znikanie na dwóch biegunach -
naturalistycznym i idealistycznym - pojęcia cierpienia i choroby jako cierpienia
potwierdza jedynie, że ludzkie chore jestestwo przynależy do artefaktualnej
sfery bycia-w-kulturze, czyli pomiędzy materią i duchem.
Istotowa różnica ujęta w potocznej opozycji pojęciowej zdrowia i choroby
zdaje się polegać na warunkach, w których ciało dąży do rozwiązania swego
bytu, czyli do swej śmierci: funkcjonalna lub mechaniczna dezorganizacja,
infekcja czy intoksykacja etc., szczególnie gdy wywołują cierpienie i skracają
życie, rozumiane są jako choroba. Wszelako, w każdym wypadku jest to
pewien topos kulturowy, gdy uważamy, że lepiej jest żyć dłużej niż krócej.
Przekonanie to, będące, mimo wszelkich zastrzeżeń, pierwszorzędną ideą
regulatywną medycyny, nie ma podstaw ściśle rozumowych, co też czyni samą
medycynę jakby dwuznacznym segmentem kultury. Wydaje się bowiem nie być
istotowej różnicy pomiędzy przedłużeniem czyjegoś życia o dziesięć lat czy
dziesięć godzin. Dla samej Natury jest całkiem obojętne jak długo żyjemy - jeśli
umrzesz, ktoś z pewnością cię zastąpi. Zarazem też nasze idealne powołanie nie
włącza w siebie wartości przedłużania życia ani redukcji cierpienia; nie ma
żadnego istotnościowego związku pomiędzy wartością naszego życia, wartością jego
dzieła wewnętrznego - tego, którym stało się ono samo - czy zewnętrznego, które
zostało w jego trakcie dokonane (jako „nasze życiowe dokonania”) - a jego
długością i wolnością od cierpień. Naszym powołaniem jest zdobywać cnoty i
poznanie prawdy, głosić prawdę i czynić dobro i tą drogą jedynie wykraczać poza
własną śmierć. Jakkolwiek to banalne - od czasów renesansu tracimy zdolność
bezpośredniego i wolnego od sceptycyzmu rozumienia tej prawdy. W tej
niezdolności podjęcia z całą prostotą i bezpośredniością własnego powołania
wyraża się szaleństwo nowoczesności i jeszcze raz potwierdza nasz status
jestestw chorych.
|