Jan Hartman
Hegel i prawda
Tytuł tego szkicu sugerować może ambitny zamiar swego autora,
aby powiedzieć, co należy, o Heglowskiej teorii prawdy, prawdę o Heglu, prawdę o
Heglowskiej teorii prawdy. Owszem, taki zamiar chętnie uznałbym za swój, jako że
porządny Heglowski emblemat, jaki ewentualnie mógłby widnieć na sformułowanych
tu przeze mnie mimo wszystko na własną odpowiedzialność uwagach w kwestii
prawdy, bardzo by mnie podnosił na duchu. Przyznam się też chętnie do swego
głębokiego zainfekowania Heglem i do tego, że jeśli już myślę, to - na ile
pozwalają mi na to siły umysłowe - myślę w jakiejś mierze po heglowsku. Ta
deklaracja, wcale nie pozbawiona niepokojącej nieskromności (a niech tam),
upoważnia mnie do pewnego ryzykownego planu, którego ewentualna szczęśliwa
realizacja częściowo usprawiedliwi ten dumny tytuł, jaki swemu wystąpieniu
nadałem. Otóż nie będę tu referował Heglowskiej teorii prawdy litterae
fidelis ani z nią polemizował, ani tym bardziej rozważał historycznej i
hermeneutycznej literatury na jej temat. Nic bardziej przecież w filozofii
dokonanego, a zresztą w żadnym razie nie wolno mnie uważać za znawcę Hegla.
Postaram się za to sformułować pewne określenia i uwagi, które wprawdzie, jak
mówiłem, biorę na siebie, ale które w znacznej mierze (choć nie całkowicie) są
heglowskie, czyli zgodne z nauką Hegla, odnoszą się gramatycznie do
systemu Hegla (będąc jednak mówieniem o Heglu), a zarazem sformułowane
są, na ile się to da, w neutralnym poniekąd języku filozoficznym, a więc z
pominięciem wielu narzucających się w danych okolicznościach terminów
technicznego języka Hegla. Ta ostatnia okoliczność przesądza o tym, że wszystko,
co tu napiszę, jest bez porównania mniej precyzyjne niż tekst samego Hegla, a
lektura mistrza jest zdecydowanie lepszym sposobem spędzenia czasu niż lektura
niniejszego szkicu. Rzecz w tym, że na czytanie (ze zrozumieniem) pism samego
Hegla mało kto może dziś sobie pozwolić przy tym natłoku intelektualnych
obowiązków, jakie złożyły na nasze barki szczęśliwie minione dwa stulecia,
oddzielające nas od powstania Systemu.
Poważne potraktowanie zagadnienia prawdy najłatwiej rozpoznać
po tym, że pretendujący do powiedzenia w tej materii czegoś istotnego autor ma
nadzieję na odkrycie pewnego związku pomiędzy znajomością arkanów samej idei
prawdy a zdolnością do myślenia prawdy, to znaczy prawdziwego poznawania.
Właśnie dlatego istotnym kontekstem, w jakim zagadnienie prawdy występuje w
dziejach filozofii, jest kontekst sporu o znaczenie teoretyczne dyskursu
sceptycznego. Kto nie ma nic do powiedzenia o sceptycyzmie, ten nie ma też nic
ciekawego do powiedzenia na temat zagadnienia prawdy. Zwróćmy w związku z tym
uwagę na sens następujących sformułowań:
„Prawda o świecie jest prawdą o samej prawdzie.”
„Poznać prawdę o czymkolwiek to zarazem znaczy odsłonić
sens bycia prawdziwą tej konkretnej prawdy.”
„Kto wie, co i dlaczego jest prawdą, ten i wie, co to jest
prawda, jeśli nie w ogóle, to przynajmniej w określonym przypadku.”
Sformułowania te, choć cokolwiek redundantne, są i tak
stosunkowo silnie przekonujące i warte tego, by starać się, żeby konstruowana
teoria prawdy uzasadniała je lub przynajmniej im nie przeczyła. Wyrażają one
napięcie pomiędzy konkretnością każdorazowej prawdziwości jakiejś myśli lub
sądu, legitymującej się tylko i wyłącznie w jej (jego) uzasadnieniu, a jakimś
domniemanym sensem „prawdziwości w ogóle”, sensem jakiejś domniemanej ogólnej
idei „bycia prawdziwym” czy „bycia prawdą”. Istota Heglowskiego namysłu nad
prawdą tkwi w tym, aby w jego toku ukazywała się nierzeczywistość, czyli
jałowy formalizm takiego myślenia o prawdzie, które daje się zepchnąć na jedną z
tych skrajnych pozycji, a za to „prawda o prawdzie” ujawniała się zawsze w
zawieszeniu pomiędzy tymi skrajnościami. Dalsza część tego szkicu będzie próbą
pokazania zarówno tego, czym właściwie są te skrajności, jak i tego, co to
znaczy sytuować się pomiędzy nimi.
Otóż jedna z nich sprowadza się poniekąd do negacji
zagadnienia prawdy jako zagadnienia odrębnego, wyrażającej się w upomnieniu, że
prawda każdorazowo jest po prostu samą sobą, prawdą tej czy innej myśli, a to,
na czym polega „to wspólne”, stanowiące o tym, że ten i tamten, i jeszcze inny
sąd jest prawdziwy, nie jest niczym swoistym i dającym się wskazać niezależnie
od treści konkretnych prawd. Stanowisko to wyraża się w zredukowaniu idei prawdy
do idei pewnej pozbawionej stałej treści, obojętnej i formalnej relacji,
a właściwie czystej relacyjności w ogóle, tj. relacji, która, podobnie
jak „x zależy od y”, jest jak gdyby analogatem i wzorcem
relacyjności w ogóle i na relacyjność jako pewien ogólny modus ontyczny sobą
wskazuje. Powiada się więc, że prawda jest zgodnością myśli i bytu.
Znaczy to: nie jest niczym określonym, odrębnym od tego, co mianowicie w
danym wypadku okazuje się prawdą. Inaczej można tę formalistyczną skrajność ująć
w taki oto sposób: „prawda to udatność sądu, to, przez co jest on tym, do czego
pretenduje, samym roszczeniem sądu do sensu i dorzeczności oraz spełnieniem tego
roszczenia”. Ale co sprawia, że sąd jest właśnie dorzeczny i swe roszczenie do
ważności, do obowiązywania spełnia? Otóż sprawia to każdorazowo sama jego treść,
a jej obowiązywanie wykazuje tylko dowód, nie zaś odnalezienie w danym sądzie
jednolitej „cechy prawdziwości”. Jej ewentualnym surogatem mogłaby być
poprawność logiczna czy też zgodność z rozmaitymi kryteriami (na przykład
kryteriami weryfikacji empirycznej), ale nazwanie ich akurat „kryteriami prawdy”
nie ma żadnego innego niż retoryczne znaczenia. Jak to się dziś powiada, pojęcie
prawdy ulega inflacji. Można je dołączyć, jako funkcję P(a), do dowolnego sądu,
czyli dołączyć tym samym do niego pewną dodatkową ekspresję jego roszczenia do
ważności (nigdy nie konieczną, ale też nieszkodliwą) - wszelako im częściej to
się czyni, tym mniejsza jest perswazyjna siła takiego zabiegu i takiej illokucji.
Druga skrajność polega na utożsamieniu prawdy z byciem sobą
bytu, z tożsamością. W tym przypadku wzorowym użyciem słowa „prawda” jest
powiedzenie o jakimś przedmiocie, że jest prawdziwy, to znaczy jest sobą, tym,
za co się podaje, jest taki, jak go rozumiemy, nie rozmija się ze swą nazwą i
pojęciem, nie uchyla względem intencji skierowanego ku niemu sądu. W tym
znaczeniu prawdziwość równa się rzeczywistości czegoś, a prawda epistemiczna,
prawda sądu , jest uznaniem w bycie tego, co rzeczywiste, jest potwierdzeniem
przez umysł bycia sobą, własnego sensu i własnej tożsamości (w tymże sensie
zapośredniczonej) tego, co jest. Prawdziwy jest więc sam byt - jest on
sam swoją prawdą i jest sobą o tyle, o ile wyraża sobą swoją prawdę, czyli swój
sens. Prawdą rządzą więc te same prawa co samym bytem, a pojęcie prawdy
powinniśmy rozpatrywać w analogii do pojęcia bytu. Dlatego też o ile każde
rozważanie bytu prędzej czy później kieruje się ku ujęciu poprzez pojęcie bytu
całości i wszystkości tego, co jest, a więc ku idei bytu jako tylko
bytu i do końca bytu, jako rzeczywistości ostatecznej i absolutnej, o tyle
też namysł nad ideą prawdy kieruje nas ku pomyśleniu uniwersalnej,
przejrzystej całości sensu, jaki przedstawia sobą byt w ogóle. Inaczej
mówiąc, prawda znaczy tu tyle co Byt - znaczy Absolut. Taki jest sens
dobrze znanego fragmentu Parmenidesa.
Wątki teorii Heglowskiej rozpięte są pomiędzy tymi skrajnymi
ideami. Sztuka, jakiej dokonuje Hegel, polega na tym, aby obu tym skrajnościom
oddać sprawiedliwość, a zarazem wyjść poza nie, lecz i poprzez nie, to
znaczy: posługując się nimi. Dlatego Hegel przede wszystkim przyswaja sobie
niepodważalną prawdę obu tych skrajnych punktów widzenia. Ujęcie redundancji
prawdy i obojętności predykatu „prawdziwy” dla wartości własnej sądu oraz
procesu uznawania jakiegokolwiek sądu, uznawania zależnego wyłącznie od jego
własnej treści i odpowiednich (przedmiotowych - że p - a nie
metaprzedmiotowych - że p jest prawdziwe) dowodów, odbywa się u Hegla w
teorii bezpośredniości, będącej częścią teorii refleksji. Byt
bezpośredni, stanowiący jedynie coś w sobie, siebie po prostu, nie jest
nawet przedmiotem. Nie ma w nim różnicy treści i formy, zjawiska i
rzeczywistości, podmiotu własności i własności - nie ma w nim żadnej ontologii.
Jest on niczym z tych rzeczy, które moglibyśmy mu przypisać, jest więc
dokładnie niczym. Ta sprzeczność: być, a zarazem być niczym, negacja, ruch
samozaprzeczenia jest jego całą rzeczywistością. Nic prawdziwego o bycie jako
bezpośredniości, jako prostej, bezrefleksyjnej identyczności, powiedzieć się nie
da. Jest on dokładnie tym, co rozumiemy przez słowo „nic”. O niebycie nie ma
właśnie nic do powiedzenia. Początkiem wszelkiej możliwości poznawania i
orzekania jest dopiero struktura ontyczna przedmiotu, która prefiguruje
strukturę orzekania. Przedmiotem bowiem jest to, co posiada własny podmiot w
sobie, co jest w sobie zapodmiotowane, orzekanie zaś stwierdza każdorazowo
przynależność jakiegoś sensu (na przykład jakiejś cechy) do swego podmiotu i
poprzez to do samego siebie jako swego własnego podmiotu (na przykład cechy do
podmiotu cechy, który to jako cecha dopiero w ogóle konstytuuje). Rozziew w
obrębie tego, co identyczne z sobą, lecz posiadające swoją jedność dzięki
wewnętrznemu rozszczepieniu, które zostaje jednak pokonane (zapośredniczenie),
nazywa się negacją. Jej pierwotną formą jest owa różność, lecz zarazem ścisła
jedność bytu i niczego w bycie bezpośrednim, a więc takim, powiedzmy, jaki „jawi
się” rzęskom pantofelka. Potem jednak mamy do czynienia z negacją wszędzie tam,
gdzie występuje jakakolwiek różnica w obrębie jakiejkolwiek rzeczywistej czy
choćby tylko postulowanej, założonej jedności. Jeśli czerwień jabłka różni się
od samego jabłka i tego, co „w nim” przyjmuje cechę czerwoności, to jest to
postać negacji. Jeśli jabłko ciąży ku ziemi i napiera na stół, a stół na nie, to
ten moment potwierdzenia identyczności tych dwóch przedmiotów, jako wstępujących
w relację akcji i reakcji dzięki wspólnemu uczestniczeniu w relacji ciążenia,
jest zarazem postacią negacji, wyrażoną schematycznie w ten sposób, że „jabłko i
stół oddziałują na siebie siłami przeciwnie skierowanymi”. I tak dalej - w
każdym przypadku jakiejkolwiek różnicy, jakiegokolwiek określania czegokolwiek,
jakiegokolwiek działania, jakiegokolwiek procesu mamy do czynienia z jakąś
postacią negacji. Bez niej nie ma bytu i bez niej nie ma też poznawania. Każda
rzecz jest sobą, jest swoją własną prawdą, a więc swą istotą tylko o tyle, o ile
nadaje rzeczywistość i wychodzi ponad rzeczywistość jakiejś
postaci negacji. Rzeczywistość, prawda bytu, jest samym tym ruchem, samym
dzianiem się, pracą negacji.
Tam gdzie nie możemy przedstawić sobie rzeczywistości bez
wyobrażenie sobie zarazem jakiejś postaci odnoszenia się czegoś do siebie
samego, bez wyobrażenia sobie pewnej postaci zwrotności, tam mamy do czynienia z
refleksją (refleksyjnością) - w najogólniejszym sensie tego słowa.
Już samo bycie przedmiotem zakłada ten moment odnoszenia się do siebie.
Przedmiot, jako podmiot samego siebie, potwierdza swą identyczność, eksponuje
sobą samego siebie, swą istotę. Tym samym jest nie tylko czymś w sobie, ale i
dla siebie, czymś odniesionym do siebie samego i nie do pojęcia poza tym
odniesieniem, nie do pojęcia inaczej niż jako podmiot siebie. Dlatego przedmiot
(substancja) jest sobą wtedy, gdy kieruje się ku sobie samemu, gdy jest
„refleksyjnym skierowaniem ku sobie”. Przejawia się to w wewnętrznym
rozwarstwieniu przedmiotu na „niego samego” i „jego sens’, na jego „byt” i jego
„istotę”, na jego „byt w sobie” i jego „zjawisko”, wreszcie na jego „istotę” i
„odpowiadające” jej „pojęcie”. Teoria Hegla, która referuje rozmaite momenty
tego rozwarstwienia wynikającego z momentu refleksyjnego w przedmiocie, a więc
rozmaite postacie negatywności widoczne z różnych punktów widzenia na przedmiot,
nazywa się teorią pozoru (Schein). Słowo „Schein” wyraża sobą zarówno
pozorność, jak i przejawianie się, a więc stanowienie siebie jako widoczne od
zewnątrz i wydane z własnej substancji bytu ku określającej ją zewnętrzności.
Poważne myślenie o bycie, prawdziwa spekulacja przezwycięża, rzecz jasna, te
rozmaite postacie rozwarstwienia, nie zatrzymując się na kontemplowaniu różnicy,
jaka zachodzi pomiędzy bytem jako własnym podmiotem (arystotelesowska substancja
jako substrat) a bytem jako totalnością własnych określeń (arystotelesowska
substancja jako forma), czy też pomiędzy rzeczą, jaką „jest ona sama w sobie w
rzeczywistości”, a tym, „jak się ona przedstawia lub jak jest ona pomyślana w
pojęciu”. Są to wszystko rozmaite przypadki ujawniania się przedmiotowości
jako formy bytu określonej przez refleksyjne skierowanie ku sobie. Oto pies
widzi swą kość w różnych stron, wącha ją i liże, doznając całego bogactwa treści
zmysłowej w obszarze negacji rozciągającym się pomiędzy podmiotem i jego
określonościami, całością i jej wyglądami i stronami, całością i
częściami. Tego rodzaju stosunki w obrębie przedmiotu derywować można zarówno z
samego pojęcia kości, jak i z fenomenologicznej analizy sposobu doświadczania
jej przez psa. Rozziew pomiędzy „zjawiskiem kości”, „zespołem dat wrażeniowych”
etc. a „kością samą w sobie”, „tym, co będąc czymś w sobie i dla siebie
jawi się jako kość” jest kontynuacją rozwijania idei (pojęcia) przedmiotu, tyle
że ten akurat moment refleksyjny łatwiej uchwycić w analizie stadium
świadomości, w którym pan psa patrzy na jego kość, niż w analizie świadomości
samego psa. Na dalszym jeszcze etapie warto wziąć pod uwagę „świadomość
paradoksalną” jakiegoś osiemnastowiecznego filozofa, któremu idea
fenomenalistyczna, pojęcie owego zjawiska, które tyleż przesłania, co odsłania
rzecz samą, wydawało się kluczem do wszelkiej metafizyki.
Cóż, każdy z tych stosunków: podmiot własności - własność,
część - całość, rzecz sama - zjawisko, rzecz - jej pojęcie etc. ma swoją
prawdę, czyli jakiś udział zarówno w konstytucji samego bytu, jak i w
dziejach rozumienia bytu, a więc w historycznym pojęciu bytu. Każdy z
nich jest jednak zarazem zarzewiem fałszu - wtedy, gdy jednostronnie podaje się
go za całość sensu bytu. Powiedzieć, że prawda jest nieoddzielna od samego bytu,
czy że pojęcie jest samo swą własną prawdą to powiedzieć prawdę, pod warunkiem
jednak, że nie zamyka nam to drogi do innych prawd, jako pewne wszystko, co
mamy do powiedzenia. Jeśli mielibyśmy zatrzymać się na ujęciu tego rodzaju
partykularnych momentów, wtenczas dowiedlibyśmy swej wąskomyślności, ciasnoty i
dogmatyzmu. Podobnie też kultywowanie paradoksów związanych z wyobrażeniem
fenomenalistycznym, nieustanne przywoływanie idei rzeczy w sobie, do której mocą
ustanowienia a priori nie ma poznawczego dostępu, kontemplowanie
paradoksów metafory przestrzennej zaangażowanej w wyobrażenie „zgodności” sądu z
rzeczą (co pomiędzy nimi?, gdzie stanąć, by zgodność tę ujrzeć?) jest jedynie
beznadziejnym ugrzęźnięciem w pewnym etapie myślenia pojęć przedmiotu, prawdy,
poznania, a beznadziejnym tym bardziej, im natarczywiej oczekuje się, że
rozwiązanie paradoksów zostanie sformułowane w tym samym języku, w jakim
sformułowano same te paradoksy. Oto nie ma jednak żadnej bajki o podmiocie,
zjawisku i rzeczy, które najpierw rozsuwamy od siebie w jakiejś przestrzeni
epistemicznej, której sens nie wykracza poza składniki sensu tych trzech
instancji, a potem jakoś zsuwamy ku sobie i doprowadzamy do jedności, ogłaszając
raz na zawsze zwycięstwo idei prawdy i ostateczne pokonanie sceptycyzmu. Takiej
bajki nie ma, bo jej druga część nie mogłaby być zgodną kontynuacją pierwszej,
lecz jej denuncjacją, zaprzeczeniem samooczywistości tego, co w niej jako
samooczywiste zostało potraktowane. Uprawianie filozofii tak, jakby każdemu
należała się odpowiedź respektująca jego słownictwo i jego sposób
konceptualizacji doświadczenia, jest przedsięwzięciem niemożliwym i absurdalnym.
Prawda filozofii, prawda rzetelnego i odpowiedzialnego myślenia rodzi się z
wysiłku wydobycia się ponad prostactwo paradoksu, ponad rozdęte do rozmiarów
absolutności opozycje pojęciowe, ponad jednostronność poszczególnych określeń i
tez, których perswazyjna moc czyni nas przez jakiś czas nieczułymi na inne
strony zagadnień i aspekty rozważanej rzeczy. Dotyczy to również samego
zagadnienia prawdy. Niczego tu się nie zrozumie, gdy będzie się jedynie
„wyróżniać stanowiska” i rozważać argumenty za i przeciw. Metaforyka stanowisk i
owych „za i przeciw” aż cuchnie praktycznoempirycznym, negocjacyjnym kontekstem,
z którego jest zaczerpnięta, i ma z grubsza tyle wspólnego z filozoficznym
myśleniem, co głosowanie. Pytanie na przykład, czy jest Hegel zwolennikiem „koherencjonistycznej
teorii prawdy” jest naiwne. Hegel nie jest uczestnikiem sesji plakatowej
stojącym pod kartką, na której wyłuszczyłby w jednym zdaniu swoją tezę na temat
prawdy, aby troszkę posiłkować się na argumenty z chętnymi do dyskusji. Można za
to zapytać o to, w jaki sposób w systemie Hegla uwzględnia się tę prawdę czy też
ten moment prawdy o prawdzie, który skrótowo wyraża formuła „koherencjonistycznej
teorii prawdy” czy „klasycznej teorii prawdy” etc.
Co do zgodności myśli (pojęcia) z bytem, to obecność tej
prawdy o prawdzie w myśleniu Heglowskim, sposób jej przyswojenia przez Hegla
został tu już częściowo wyjaśniony. Podobnie i z kolistą myślą, że rękojmią
prawdy jest w jakiejś mierze jednozgodność prawd (sądów pretendujących do
prawdziwości). Warto jednak odnieść się do tego wprost. Powiemy więc, że byt,
stanowiąc jedność ze swym własnym sensem, byt jako myśl, jest swą własną prawdą
i w tym sensie poświadcza siebie przez zgodność z sobą w swym Pojęciu, a Pojęcie
poświadcza swą rzeczywistość, prawdziwość skupionych wokół niego określeń, w
przejawianiu się bytem - fizycznym i historyczno-duchowym. Zamiast o zgodności
myślenia i bytu należałoby mówić raczej o przynależności do siebie, która
ujawnia się pomimo wszelkie negacje, jakie je od siebie rozsuwają (na przykład
pomimo różnicy pomiędzy rzeczą fizyczną a jej pojęciem). To przezwyciężanie
pracy negacji, czyli zapośredniczenie (będące oczywiście dalszą pracą negacji),
jest elementem, czyli substancją rzeczywistości. Prawdą jest to, co rzeczywiste,
to, co przeprowadza negację poprzez jej własną prawdę, poprzez jej własną
rzeczywistość ku negacji tej rzeczywistości, a więc ku nowej rzeczywistości i
nowej prawdzie jedności tego, co wcześniej rozdzielała negacja. W ten sposób
przynależność do siebie myślenia i bytu, prawda jako zgodność, okazuje się nie
martwym formalizmem, ale żywym ruchem, procesem stawania się założonej
abstrakcyjnie i założonej jako coś abstrakcyjnego (jeszcze przez eleatów)
zgodności myślenia i bytu. Dlatego też pojęciem nadrzędnym w stosunku do pojęcia
prawdy, pojęciem, poprzez które prawda uzyskuje wartość pojęcia czegoś
rzeczywistego, jest samo pojęcie rzeczywistości. Tylko to, co rozumne
(prawdziwe), jest rzeczywiste, i tylko to, co rzeczywiste, jest rozumne
(prawdziwe). Ani byt nie wyprzedza rozumu, ani rozum bytu - tym, co pierwsze,
jest prawdziwa rzeczywistość i rzeczywistość prawdy jako coś zrazu
założonego, co jednak w toku dziejów bytu i rozumu ma stać się rzeczywistością
dokonaną, spełnioną. Gdy chodzi zaś o kwestię jednozgodności prawd jako rękojmi
ich bycia prawdami właśnie, to trzeba powiedzieć, że sub speciae aeternitatis,
z punktu widzenia absolutnego rozumu, sprzeczność wszelkich określeń, jakie
myślenie pojęcia przechodzi w swej historii, zostaje rozwiązana, czyli
zrozumiana w swej konieczności, wraz z całym szczegółowo przemyślanym procesem,
który poszczególne sprzeczności, kiedyś aktualne, dezaktualizuje, przeprowadza z
rzeczywistości w przeszłość ducha. Z absolutnego punktu widzenia patrząc,
znikają zróżnicowania, a więc i myśl o wzajemnej zgodności wszelkich prawd jako
istocie prawdy w ogóle zlewa się z myślą o ostatecznym pogodzeniu ze sobą
myślenia i istnienia w spokojnej pełni. Ale: owego absolutnego punktu widzenia
filozof nie zajmuje, lecz co najwyżej antycypuje go w takich jak właśnie
tu podane przeze mnie określeniach, po to tylko, by posiadając abstrakcyjną ideę
myślenia jako jednolitego przedsięwzięcia, móc świadomie podjąć ją jako
jedynie regulatywny ideał, wzywający do pracy szczegółowego przemyśliwania
wszystkich pojęć i określeń, zarówno w porządku logicznym, jak i historycznym,
bez żadnych skrótów, jakie formalistyczny a leniwy umysł chciałby podejmować w
imię principium: „skoro i tak wiadomo z góry, do czego mamy dojść, nie ma
potrzeby zatrzymywać się przy szczegółach”. Wezwanie do sumiennej pracy myślenia
pojęcia jest naczelnym przesłaniem heglizmu. Trzeba przyznać, że podobnie
szlachetne pobudki leżą u podstaw idiosynkrazji wielu filozofów w stosunku do
nadużywania pojęcia prawdy dla celów perswazyjnych oraz prób zastępowania przez
„rozważanie zagadnienia prawdy, kryterium prawdy i niezawodnej metody
prawdziwego poznania” tego wszystkiego, co jest po prostu rzetelnym badaniem i
dociekaniem, kierującym się własnym pojęciem tego co badane i związanym z tym
doświadczeniem. Metateoretyczne ciągoty obce są Heglowi, który potrafił wznosić
się ponad rozmaite formy jednostronności ujęć w znacznie subtelniejszy sposób,
niż poprzez deklarację, iż oto teraz staną się one jako takie przedmiotem
odrębnej analizy.
Wyjaśnia się więc w tej chwili, w jaki sposób obecna jest w
myśleniu Heglowskim owa druga skrajność, polegająca na utożsamieniu prawdy z
bytem, i to z bytem absolutnym. Myśl zupełna, ogarniająca sobą wszystko to, co
jest do pomyślenia, myśl urzeczywistniająca do końca istotę rozumu, myśl,
poprzez którą rozum staje się całkowicie przejrzysty dla siebie („powraca do
siebie”) i przejrzyste staje się wszystko, co jest-do-pomyślenia i co dla
rozumu, będąc poza nim, okazuje się zarazem jednak w nim, jemu
całkowicie przyswojone - to Prawda, owa „prawda, która jest całością”, ta sama,
jaką znamy z opisów umysłu Bożego. Ani najdoskonalszy nawet wykład systemu
filozofii, ani wykład dziejów filozofii, ani żadna ziemska, zależna od czasu
instancja ducha Prawdzie nie sprosta, lecz jej idea, ściśle teologiczna i ściśle
teleologiczna idea jest jedyną ideą ostatecznego sensu wszystkich rzeczy,
jaka pociągając nas ku sobie samej, przeprowadza nas po kolei przez wszystko,
co-jest-do-pomyślenia, chroniąc dzięki temu przed mędrkującą gnozą lub nazbyt
łatwym mistycyzmem, gardzącym barwami stworzenia. Tym samym absolut prawdy,
totalność sensu jako suwerenna własność i własna substancja absolutnego ducha
nie ma nic wspólnego z wizją kunsztownej sieci atomalnych prawd powiązanych ze
sobą związkami logicznymi - prawda jako całość nie jest żadną całością sumatywną,
agregatywną czy nawet „systemową”, a tym samym nie jest instancją logiczną,
czymś należącym do dziejów poznania. Wręcz przeciwnie, to, co należy do nauki,
tylko pod tym warunkiem może być w ogóle prawdziwe, że jest momentem
rzeczywistości nauki, czyli konieczną, umotywowaną negacją (co nie znaczy,
że jedynie prostym zaprzeczeniem, lecz także: rozwinięciem, uzupełnieniem),
która z kolei stała się czymś historycznym, bo sama spotkała się z negacją, do
której też się przyczyniła. Ten sens prawdy - jako rzetelnego miejsca w dziejach
poznania, niezrozumiałych i w ogóle niemożliwych bez danego ogniwa - jest
właściwie jedynym rozumieniem pojęcia prawdziwości, jakim uczeni posługują się
dziś w odniesieniu do swych teorii. W czasach Hegla nie było jeszcze okazji po
temu, by wśród uczonych mogła utrwalić się pewność co do tego, że rezultaty ich
pracy są z natury czymś historycznym, że zostaną wkrótce przezwyciężone bądź
wchłonięte przez przyszły rezultat - doskonalszą, wszechstronniejszą i
ogólniejszą teorię. Nic dziwnego, że porywająca koncepcja wiedzy jako
zapośredniczenia, odnosząca te generalne reguły heurystyczne nie do teorii, ale
już do najmniejszych całości sensu - pojęć, sformułowań, tez, opisów, a więc
tego wszystkiego, co obejmuje sobą ów nader zręczny termin „określenie” - nie
mogła się przyjąć. Jeszcze czekały nas całe pokolenia wierzących w naukę jako
kolekcję prawd, dziewiczo nieświadome dokonań klasycznej filozofii niemieckiej,
począwszy od Kanta, a zarazem skłonne do równie dziewiczej ekscytacji każdą,
najbardziej nawet wstępną i naiwną myślą, która mogłaby zmącić jasną ideę wiedzy
jako „odwzorowywania obiektywnej rzeczywistości”, „opisywania faktów i
indukowania praw nimi rządzących” itd. A jednak adresaci książek Hegla byli w
pewien sposób lepiej przygotowani do ich lektury niż dzisiejsza publiczność. Oto
bowiem w przeciwieństwie do naszych czasów, w początkach XIX wieku w Niemczech
utrzymywało się wśród filozofów żywe zainteresowanie Kantowską koncepcją
filozofii krytycznej, a jej podstawowe idee - lepiej czy gorzej rozumiane - były
jakoś obecne w umysłach akademików, niekoniecznie tylko filozofów. Dziś
natomiast, z punktu widzenia świadomości ogólnej publiczności filozoficznej,
żyjemy w epoce przedkrytycznej, przedkantowskiej. Świadczą o tym obiegowe
wypowiedzi przypisujące Kantowi całkowicie nietranscendentalne stanowisko, a
mianowicie jakoby głosił on, iż umysł poznaje zjawiska narzucając na bezład
danych wrażeniowych swoje porządkujące kategorie zmysłowości i kategorie
konceptualne, dzięki czemu wprawdzie nie poznajemy rzeczy samych w sobie, a więc
takimi, jakimi one są naprawdę, ale za to mamy pewność trwałego ugruntowania
wiedzy o zjawiskach w podmiotowych warunkach możliwości tej wiedzy, które też
możemy dokładnie badać w „krytyce rozumu”. Otóż to wszystko jest Hume’em, a nie
Kantem - filozofią niekrytyczną, zaklętą jeszcze w bajce o podmiocie,
półprzezroczystej zasłonie zjawiska i rzeczy „takiej, jaką jest naprawdę”, bajce
kończącej się w najlepszym wypadku mądrościowym sceptycyzmem. Transcendentalizm
tu się dopiero zaczyna i zaczyna się jako „nowa bajka”, czy jak kto woli: jako
jawa po przebudzeniu z drzemki. Hegel zaś adresuje swoją teorię wiedzy do
filozofów, którzy nie tylko mieli za sobą dziecinne pytania epistemologii
przedkantowskiej i dziecinne ekscytacje przebłyskami rozumienia, że poznanie nie
jest malowaniem możliwie realistycznych obrazków farbami pojęć i danych
wrażeniowych na płótnie mózgu, ale mieli za sobą... doświadczenie kryzysu
filozofii transcendentalnej, częściowej porażki przedsięwzięć Schellinga i
Fichtego. Hegel pokazuje, że nie wystarczy trzymać się tej prawdy, jaką
filozofia transcendentalna odsłania, a mianowicie że wiedza i cała jej
substancja, a więc wszelki sens, jest życiem wewnętrznym, własną stroną
wewnętrzną, immanencją i tylko podmiot jest rzeczywistością, i tylko w jego
prawie szukać można rękojmi wszelkiej prawdy i wszelkiej pewności. Uparte
powtarzanie tych szlachetnych prawd przeradza się w jałową mantrę (jakże męcząca
bywa ona u Husserla!), w zbanalizowaną abstrakcję, a co więcej - uzależnia umysł
od nawyku polemizowania z coraz bardziej zapadającymi się w przeszłość
tradycjami klasycznej metafizyki i przedkrytycznego okresu filozofii nowożytnej.
Hegel pokazuje, że bez popadania na powrót w naiwność, czy też raczej decydując
się na coś w rodzaju „kontrolowanej naiwności”, można w krąg dialektyki włączyć
najświętsze imponderabilia filozofii transcendentalnej i decydować się na
rozmaite modi dyskursu metafizycznego, na przykład na mówienie „tak,
jakby rzecz opowiadała o sobie samej”, „tak, jakby miało sens powiedzenie, że
coś jest niezależne od poznającej jaźni”, „tak, jakby rzecz istniała
dzięki myśleniu o niej przez jakieś ja” czy „tak, jakby rzecz rozmawiała z
innymi rzeczami”. Odwaga Hegla korzystania z tych środków heurezy, swoboda, z
jaką wydobywa się on z dusznego klimatu, jaki wytworzył po Kancie strach przez
powrotem do niekrytycznego sposobu myślenia, jest imponująca. Hegel zdawał się
wierzyć, że dając się ponieść fali konieczności Pojęcia, nurzając się w żywiole
spekulacji i z oddaniem studiując niezliczone, często bardzo lokalne związki
dialektyczne, a więc (jakże to zaskakujące!) wyrzekając się na co dzień
wszechogarniających perspektyw na rzecz szarego trudu analizy, przemierzy
geografię sensu, zwiedzi wszechświat prawdy, a przy tym na własnej skórze, we
własnym doświadczeniu intelektualnym pozna całą nędzę sceptycyzmu. Jestem
pewien, że zarówno ta wiara, jak i ten zadziwiający znój intelektu, którego
świadectwem są tak liczne dzieła, zaprowadziły go do celu. Tylko praca
(myślenia) nas wyzwoli (od mierności i sceptycyzmu) - takie jest osobiste
przesłanie filozofa Hegla. Zauważmy, że podobna wiara, podobne wezwanie, podobny
stosunek do sceptycyzmu motywuje do pracy obojętną na Hegla większość
naszych kolegów, a mianowicie filozofów analitycznych. Jakże heglowskie jest to
pośmiertne zwycięstwo Hegla!
Kraków 2003
|