Jan Hartman
Filozof i jego artysta
[Opublikowane w: J. Lipiec (red.), Wielkość
i piękno filozofii. Profesorowi Władysławowi Stróżewskiemu w darze, Kraków:
Columbinum 2003.]
Nie jest zawsze konieczne, aby prawda się ucieleśniała;
wystarczy jeśli unosi się duchem nad nami i tworzy harmonię, niczym dźwięk
dzwonu kołyszący się w przestworzu z pełną życzliwości powagą.
Goethe
I. Po mądrości
Czy to możliwe, aby artysta był całkiem niepodobny do reszty,
do mnie na przykład, który nie umiem nic, prócz „pisania o filozofii”? Czy
artystę czyni artystą coś, co radykalnie dzieli go od nas, czy też wręcz
przeciwnie - coś, co go z nami łączy, a co on umiał w sobie wzmożyć i
rozwinąć? A może są dwa typy idealne artystów: tacy z iskrą Bożą i tacy z
wyuczonym kunsztem, a najlepiej, gdy rzeczywisty twórca reprezentuje jedno i
drugie?
Logika tego rodzaju dialektycznej wnikliwości, hermeneutyczna
fronesis naszych czasów każe mówić w takich wypadkach: ależ oczywiście,
jest i tak, i tak, swoją rolę gra każdy z tych elementów. Wśród warunków sztuki
byłby więc i kunszt, i osobliwy talent. A dalej: krąg procesu twórczego
otwierałaby impresja, a wieńczyła ekspresja. Ta ostatnia ulegałaby wzmocnieniu i
wzbogaceniu w dokonywanych przez odbiorców aktach rozumienia i powracając do
artysty jako zinterpretowany sens sztuki znaczącej, jako jej prawda, dawałaby mu
nowy impuls do jeszcze pełniejszego i dojrzalszego dzieła. W ontycznym podłożu
dzieła sztuki ta sama oto dialektyczna dwoistość: nośnik materiałowy dzieła
egzekwuje na nim swoje prawa i stawia warunki artyście, ten jednakże zmagając
się z materią dźwięku czy kamienia czyni ją powolną swej wizji i swemu
kunsztowi. A treść znacząca dzieła? Czy jest prawdą przedmiotową, zaczerpniętą
ze świata, czy też prawdą podmiotową, otwierającą wewnętrzne doświadczenie
artysty poprzez twórczy komunikat? Oczywiście i jedno, i drugie...
Czy można wyobrazić sobie inny kierunek myślenia, niż
zdążanie w każdym takim wypadku ku konkluzji „jest i tak, i tak (i jeszcze
inaczej)” i ku takiej syntetycznej mądrości, która pozwoliłaby zachować coś ze
świeżości każdego jednostronnego ujęcia (sztuka to ekspresja!; sztuka to
kunszt!; sztuka to naśladownictwo natury!; sztuka to wprowadzanie w świat
nowości siłą ducha! itd.), jednocześnie wszystkie je przezwyciężając w
rozumieniu, dlaczego każde z nich musiało się pojawić, dlaczego musiało napotkać
swą antytezę i dlaczego razem stanowią warunek możliwości pełnego i dojrzałego
wglądu, przychodzącego po nich i czerpiącego z ich kontrowersji? Ale jeśli nie
możemy sobie niczego takiego wyobrazić, to przecież oznacza to pewnego rodzaju
niewolę mądrości...
Gdy czytam teksty Romana Ingardena i jego najbardziej
konsekwentnego i wiernego ucznia, najbardziej na serio biorącego powołanie
fenomenologiczne, Władysława Stróżewskiego, rodzi się we mnie nieodmiennie ta
sama wątpliwość: czy intuicja mierząca w istotę, czy uchwycenie swoistości
pewnego fenomenu, przechodzące w spokojną rozumiejącą mądrość, jest wszystkim i
w ogóle czy jest właśnie akurat tym, czego oczekiwać powinien filozof? Instynkt
mówi mi, że odpowiedź na to pytanie jest negatywna, że rozwaga płynąca z
wielostronnych wglądów i nieuprzedzonego namysłu nie jest tym samym, co życie
prawdą, nie jest spełnieniem powołania filozofa. Nie potrafię jeszcze powiedzieć
co może być lepsze niż widzieć, rozumieć i umieć o tym napisać. Nie potrafię
jeszcze powiedzieć, co jest po drugiej stronie dialektycznej fenomenologii, za
horyzontem Platona i Husserla. Jest to zapewne jakaś postać życia teoretycznego
zaangażowanego, jakaś nierozważna jednostronność. A jeśli tak, to muszę
przyznać się szczerze: nie mądrość jest moją jako filozofa aspiracją.
Parafrazując znany dowcip, można by rzec: „mądrzej już było”. Podejrzewam, że
mądry to ktoś, kto dobrze wie, co myśli i dlaczego, kto tkwi wewnątrz otwartego
horyzontu rozumienia i samorozumienia, za przewodnika mając instynkt
samoafirmacji, wewnętrzną zgodę z sobą, zgodę na prawdę; jego zasadą jest
zachowanie więzi z bytem poprzez zachowanie bliskości z sobą samym. Zachowanie,
zachowanie. Mądrość jest zachowująca, filozofia jest przeto zachowawcza. Filozof
chce być stróżem prawdy. Lecz może umie tylko być jej magazynierem? Ale ja w
skórze mędrca czułbym się nieswojo. Chętnie za to oderwałbym się poprzez
dzieło od samego siebie, rozstał się z samym sobą, z prawdą doświadczoną
jako własna ma mądrość. Uczyniłbym to, jeśli bym tylko zdobył dla swego słowa,
dla słowa filozofa, nową moc. Jakąś niebezpieczną siłę sensotwórczą, której nie
byłbym suwerenem i która mnie samemu mogłaby zagrozić. Oto program „postmądrościowy”:
słowo filozofa niech powołuje prawdę do bytu, niech dodaje i rozszerza, nawet
kosztem rozwagi, mądrości i bezpieczeństwa, jakie dają cnoty wglądu i
rozumienia! Czy Władysław Stróżewski nie dlatego krąży wciąż wokół słowa i
muzyki, wokół sztuki, iż widzi w nich moc, której wydaje mu się brakować w samej
filozofii?
Przyznałem się dziś, że mam wątpliwości, a moje phileo
wykracza poza sophia. Albo jej nie sięga... Nie będę więc mówił tutaj
mądrych rzeczy, nie będę woził sowy do Aten. Zamiast tego powiem co mi się
od dawna wydaje, po prostu wydaje w sprawach artyzmu i tworzenia. I
uczynię to z tą samą intencją, z którą, jak przypuszczam, również Stróżewski
oddaje się refleksji nad sztuką i twórczością, z intencją zderzenia powołania
artysty i powołania filozofa. Ale ja wierzę, że tęsknota filozofa, by zostać
choć raz prawdziwym twórcą, prawdziwym artystą, nie musi się zadowalać
połowicznym spełnieniem w mądrości kompensującej dzieło.
Spodziewam się, że kompensacyjne doświadczenie tworzenia (filozofii) przez
rozumienie tworzenia (artystycznego) daje się przeistoczyć w coś więcej, że
pozwoli samemu filozofowi poczuć się artystą, sztukmistrzem filozofii. Ale żeby
poważyć się na taki perwersyjny i zdradziecki gest, żeby to, czego nietykalności
filozof zobowiązał się strzec swym rozumieniem, nagle zawłaszczyć, nagle wziąć w
tym własny swój udział, musiałbym uwierzyć, iż nie jest możliwe, aby
artysta był całkiem niepodobny do reszty, do mnie na przykład, który nie umiem
nic, prócz „pisania o filozofii”... Dlatego też właśnie musiałbym również
uwierzyć, że między najbanalniejszym działaniem każdego człowieka, działaniem
fizjologicznym, językowym czy praktycznym, a działaniem artystycznym zachodzi
pełna ciągłość. Skoro umiem malować płot, to chcę wierzyć, że malarz płócien
czyni coś podobnego, tylko na jakimś wyższym poziomie. Skoro umiem pisać
filozofię, to chcę wierzyć, że prawdziwy poeta czyni coś podobnego, tylko
doskonalej...
By tę wiarę przemienić w pewność, musiałbym w jakimś stopniu
sam tego dokonać - przejść granicę, jaka oddziela zwykłe ekspresje gestualne i
językowe oraz zwykłe sprawianie stanów rzeczy lub wykonywanie przedmiotów od
artystycznego tworzenia. By przekonać się, że sztuka zakorzenia się w aktywności
ciała, ciała inteligentnie ożywionego, muszę uwierzyć w siebie, przeżyć
iluzję twórczej mocy i cudownej sprawności własnego ciała i własnej wyobraźni.
Winienem więc podążać za głosem wiary w siebie,
zamiast iść za rzeczą samą, za istotą, w poszukiwaniu prawdy i spokojnej sytości
sensu i wiecznych pytań. Chcąc myślą dorównać artyście, muszę bowiem wejść w
obszar oddziaływania jego wyzwania duchowego, nawet za cenę utraty
prerogatyw filozofa oraz utraty szacunku należnego ludziom mądrym, lecz nie
odstępcom. Ale być może tym jest właśnie konsekwentna fenomenologia. Być może
tęsknota filozofa, by raz zostać artystą, wymaga gotowości do poświęcenia swych
duchowych przewag jako filozofa.
Marzenie o sztuce towarzyszy mi od małego. Grać, malować,
pisać wiersze - któż by nie chciał? Zamiast ćwiczyć się w którejś ze sztuk
oddawałem się jednak zapisywaniu tego, co mi się wydawało. Także o sztuce
i tworzeniu. Zanim cokolwiek o tym przeczytałem, a pierwszą z tych lektur była
Dialektyka twórczości Władysława Stróżewskiego, składałem tęskny hołd
mocy twórczej artysty, którą uważałem za moc ciała, moc zastępczą, kompensującą
wynaturzenie i dziwaczność ludzkiej cielesności. Nadal wierzę w to, co sobie
zanotowałem jako czternastolatek: „Pięknem jest każda niezależność, każde
istnienie dla siebie. Każdy wyższy cel wymaga dostrojenia do niego organizmu.
Organizm musi wydzielić z siebie piękno, tak jakby zrywał z nim więź
przyczynowo-skutkową, nadając mu niezależność. W ułamku sekundy do tworzenia
piękna dołącza się świadomość, że tu chodzi o mnie i w tym momencie te
dwie rzeczy - piękno niezależnego bytu celu (dzieła) i świadomość, że cel ten
dotyczy mnie - jednoczą się ze sobą tworząc szczęście. Szczęście jest to
więc utożsamienie się z pięknem. [...] Twórczość artystyczna nie reprezentuje
swego autora, a własna interpretacja utworu przez jego twórcę nie zawsze jest
właściwa. Co jest w tym ciekawego? Otóż tworzenie jest sprawą organizmu,
systemu, który wystawiony na bodźce zewnętrzne stara się uchronić od
wewnętrznych konfliktów. Jego indywidualność wymaga pewnej niedoskonałości. Jej
wyrównaniem jest to, że człowiek w swej świadomości nie uznaje swych wytworów -
dzieła literackiego, dziecka - za część samego siebie [pozostając w poczuciu
swej niedoskonałości i ufundowanej w niej indywidualności odrębnym od swych
wytworów]. Niedoskonałość, zanim stanie się świadomym konfliktem wewnętrznym,
zostaje «wydalona» w postaci dzieła [dającego świadectwo skończoności i
ułomności, poczynającej się w cielesnej indywidualności człowieka]”. Inaczej
mówiąc, szczęściem człowieka jest wydzielenie ze swego ułomnego bytu pięknego
swą niezależnością wy-tworu. Nosząc ślady skończoności i ograniczeń swego
twórcy, lecz jednocześnie będąc pięknem, z którym ułomny twórca może się
zjednoczyć, dzieło uszczęśliwia go i koi - o ile tylko do niego należy, a to
jest zawsze problematyczne. Sztuka jest z natury erotyczna: jest szukaniem
szczęścia poza sobą, w tym, co zdołało przestać być mną, co zdołało oderwać się
od mego ciała, stając się innym ciałem. Więź pomiędzy artystą i dziełem jest
kazirodczą więzią miłosną. Widz jest podglądaczem i rywalem; czasem sędzią. W
prologu do Portretu Doriana Gray’a Oscar Wilde napisał, że „moralność
artysty polega na doskonałym użytku niedoskonałego środka [...] Wady i zalety są
dla artysty materiałem jego sztuki”. Powieść ta zgłębia erotykę i perwersję
tworzenia, odsłaniając zakazaną i wypartą przez przedstawieniowy pretekst obrazu
więź między życiem cielesnym i aktywnością twórczą. W platońskiej Biesiadzie
jest to samo: instynktem Erosa jest „płodzić w pięknie”.
Pełną teorię cielesnego wymiaru sztuki dali A. Marlaux oraz
M. Merleau-Ponty. W obszernym i wielowątkowym eseju „Postrzeganie, ekspresja,
sztuka” (przekład E. Bieńkowskiej w: Proza świata. Eseje o mowie,
Warszawa 1999) drugi referuje i koryguje koncepcję pierwszego. Podobnie jak w
innej swej pracy, w Oko i umysł. Szkice o malarstwie, daje tu wyraz
fascynacji ukrytymi związkami ekspresji malarskiej i ekspresji słownej, a
szerzej: podobieństwem losu duchowego, jakie wiąże ze sobą artystów i filozofów.
W zawrotnej metafizyce życia i dziejów, strumienia ekspresji i znaczeń znajdują
dla siebie miejsce wszelkie formy duchowego wyrazu - od prostych kompleksów
ruchowo-znaczących i elementarnej mowy, w których to spełnia się nasza praktyka
codzienna, poprzez wszelkie formy sztuki, aż po autorskie projekty filozoficzne,
dojrzewające w pokoleniowej pracy polemistów i interpretatorów do postaci
historycznego wyrazu zdobytej przez ludzkość prawdy. Skomplikowane i meandryczne
myślenie Merleau-Ponty’ego ma swój rytm, który jest rytmem ciała, pulsującym
nawracaniem do możliwości żyjącego organizmu - wykonującego gesty, wydającego
dźwięki, dającego znaki. I malarz, i filozof mają za swój ostateczny temat
siebie, czyli życie. Jeden i drugi wychodzi od cielesności doświadczenia i stoi
przed zadaniem ucieleśnienia go poza sobą, harmonizacji sensu z materią,
czyniącej ją znaczącą jako pewne dzieło. Jednostkowość i
skończoność dzieła nie wyklucza, lecz zakłada jego otwartość, swoiste dla niego
niedokończenie, którym otwiera się na całość sztuki, na dzieje sztuki, na
przyszłość interpretacji, na samo życie w końcu. Gestykulacja ekspresji wychodzi
ku światu, lecz po to, by go sobie przyswoić - uzupełnia ją więc
podporządkowanie wymogom przedstawienia, które „zdziera skórę rzeczy”,
osłaniając ich wewnętrzne konstytuowanie się. Lecz zarówno wyrażanie siebie, jak
i zawłaszczenie świata napotyka granice, którą jest autonomia dzieła.
Komunikacja ze sztuką i poprzez sztukę wymaga zachowania odrębności, a komunia
doświadczenia, zagwarantowana ostatecznie jednolitością naszych cielesności,
wymaga pracy, mozolnego dokonywania się dziejów ekspresji i dziejów
interpretacji, w których rozwierają się dystanse między czasami, twórcami,
szkołami, poszczególnymi dziełami.
Dzieło (artysty lub filozofa) jest rezultatem konfliktu
twórcy z „nagabującymi go rzeczami”, ciała ze światem, z samym sobą i z
tradycją. Każde więc dzieło jest jakimś „od nowa”, powtórzeniem i ożywieniem
ekspresji, którą już tysięczni twórcy odpowiedzieli byli światu na jego wezwanie
czytane w doświadczeniu. W tej żywej samodzielności artyści, a także
filozofowie, stają się autentycznymi spadkobiercami i kontynuatorami tradycji.
Dlatego dzieje sztuki i filozofii nie dają się zmuzealizować - czy to w galerii
obrazów, czy to w monumentalnej syntezie dziejów myślenia - a osobisty, prywatny
horyzont doświadczeń każdego twórczego życia stanowi nieusuwalną, „niepodrabialną”
wartość kultury.
Ostatnie słowo tego pełnego pasji eseju musi dotknąć
twórczego doświadczenia jego autora: „Filozofia jest próbą opisu tego w istocie
uniwersalnego wymiaru, gdzie zasady i konsekwencje, środki i cele tworzą jeden
krąg. Gdy chodzi o mowę, może ona tylko pokazać, jak dzięki «spoistej
deformacji» gestów i dźwięków człowiek zaczyna mówić językiem bezosobowym, a
dzięki «spoistej deformacji» owego języka - wyrażać najbardziej osobiste
przeżycia”. Poruszająca trafność, z jaką Merleau-Ponty dotyka chwiejnej kondycji
żywego filozofa, uszlachetnia również inną pracę tego filozofa, i również jest
jej słowem ostatnim (Pochwała filozofii, Kraków 2003, przeł. K. Mrówka):
„Filozof jest człowiekiem, który budzi się i mówi, natomiast zwykły człowiek w
milczeniu nosi paradoksy filozofii; aby bowiem być w pełni człowiekiem, należy
nim być trochę bardziej i trochę mniej”. Nic dodać, nic ująć.
Ta fenomenologia, emfatyczna i zaczarowana przez metafizykę
życia, jest mi bardzo bliska, jakkolwiek, prawdę mówiąc, zdradzam ją ze
strukturalizmem, a moim własnym językiem jest lekko ironistyczna pragmatyka
wiedzy. Nie zamierzam się jednak rozstawać z tą wiarą, którą mistyczny
naturalizm Nietzschego, Diltheya czy właśnie Merleau-Ponty’ego tak dobrze w nas
umacnia, wiarą, że filozof i artysta są sobie równi, a jednocześnie różni i
sobie nawzajem potrzebni - tak jak bracia. Wiem z własnego doświadczenia, jak
powstaje filozof: z przekory, przemądrzałości, przypadkowych ekspresji
egoistycznej inteligencji, a potem z lektur i ćwiczeń. Muszę strzec drogi, tam i
z powrotem, od wyszczekanego dziecka lub „wiejskiego filozofa” do
filozofa-filozofa, a nawet od „trochę mniej” do „trochę więcej” niż filozof. Ta
więź jest przecież rękojmią mojej wiarygodności, a jej utrata przynosiłaby
ryzyko alienacji i zakłamania. Z tego samego wszakże powodu myśląc o sztuce,
jako plebejusz, niezdolny do żadnego artystycznego aktu tworzenia ani nawet do
należytej percepcji sztuki, muszę kurczowo trzymać się więzi między śmiechem a
śpiewem, rozkoszowaniem się piciem zimnej wody w upał a słuchaniem fletu,
zamaszystym podpisem a pewnym gestem pędzla. Sztuka wydobywająca się z trzewi,
obscenicznie ludzka - rzeźba ulepiona gniewem, pieśń wyjąca bólem, obraz
namalowany nieskalaną trywialnością, jak serce przebite strzałą na oparciu
parkowej ławki: oto mój demokratyczny, populistyczny program estetyczny. Tylko
sztuka, która potrafi znaleźć drogę tam i z powrotem od bębnienia palcami po
stole do wyfraczonego werbla, tak jak ja znam drogę od pytania mojej małej córki
„gdzie ja byłam, gdy mnie jeszcze nie było?” do Mdłości, może mnie
przekonać o swej żywotności i prawdziwości. Muszę wierzyć w estetykę, która
wyrówna duchowe szanse artysty i filozofa; inaczej miałbym to żenujące poczucie,
tyle razy ujawniane przez tylu i przy tylu okazjach, że filozof to niespełniony
poeta albo, w innej wersji, że filozof to przecież nie ja (bo gdzieżby tam), bo
ja, ja, mnie w ogóle nie ma, jestem..., no może, „historykiem filozofii”. A
więc:
II. Gdybym był Artystą, gdybym był Filozofem
Gdybym był Artystą, Artystą Totalnym, stworzyłbym dzieło
będące gestem i znakiem całego inteligentnego organizmu, którym jest człowiek.
Stworzyłbym dzieło palców, odkrywające wszystkie nieoczekiwane możliwości, jakie
kryją się w motoryce ręki. Dzieło przenikliwości wzroku, który widząc własne
widzenie, stałby się zdolny dostrzec to, czego nie widzą inni. Dzieło głosu,
które rozpostarłoby całe możliwości dźwiękorodnych organów ciała, głosu
ogarniającego w harmonijną jedność ze sobą powietrze jako swój eteryczny organ
przedłużony oraz instrumenty muzyczne jako dźwiękorodne rzeczy, które dzięki
kunsztowi stają się powolnym mu jego uzupełnieniem. Stworzyłbym dzieło języka,
które wchłaniałoby w siebie urodę i fantazję wszystkich języków, objęłoby całość
jednostkowego i historycznego doświadczenia ludzkiego - poemat i epopeję totalną
ludzkości. Namalowałbym obraz starczający za cały świat, za wszystkie barwy,
światła i twarze. Przesłoniłbym lub owinął albo oplótł byt estetyczną tkaniną
prezentującej ekspresji, chłonącą z całego życia wewnętrznego i ze wszystkich
źródeł doświadczenia. Ale skoro takie dzieło totalne nie może stać się
dokonaniem jednostki, to niechaj jeden Artysta będzie dla dzieła takiego
zarzewiem i początkodawcą. Niech namaluje obraz, w którym kulminować będzie
kunszt szkoły, uświetniający i uszlachetniający swym pięknem to, co widać, i to,
czego nie widać. Ale niech też ten obraz naznaczy piętnem i skazą, które odejmie
mu jego definitywność i skończoną piękność. Niech go uszkodzi, na w pół zniszczy
ingerencją ekspresywnego ciała, wolnego od talentu i kunsztu. Niech go
przekreśli bohomazem, rozedrze, ukryje przed widzami lub inaczej złączy z
bezpośrednią, dla każdego możliwą i dlatego wszystkich łącząca aktywnością
cielesno-motoryczną. Dzięki temu ja artysty, zdolne wydzielić z siebie
niezależny byt dzieła, zjednoczy się z ja zwykłego człowieka i tym samym ze
wszystkimi ludźmi, którzy zdolni są zakomunikować swe siły żywotne śmiechem,
wyciem, zniszczeniem czegoś czy nabazgraniem bohomazu. Tylko przez powrót do
pierwotnej motoryki i brutalnej ekspresji można odnaleźć drogę do totalnej
jedności dzieł sztuki - idąc od jednego do drugiego w poszukiwaniu Totalności
Sztuk trzeba co i rusz powracać do medium ruchliwego i nieobliczalnego ciała,
które wydając dźwięki, gestykulując i znęcając się nad różnymi przedmiotami, jak
kawałki płótna, kamienie czy klawisze pozostawia wokół siebie nieład, odpadki i
dzieła pracy - dzieła sztuki. Czy tak musi być? - pyta artysta.
Musi - odpowiada, wstawiając fałszywą nutę do partytury - jeśli tylko dzieło
ma być moje!
Gdybym był Filozofem, napisałbym Księgę, otwartą
książkę nadtotalną: hipertekstualną, perfekcyjną całość, skomplikowaną tak,
że aż amorficzną, zrośniętą odsyłaczem i cytatem z całą teksturą kultury,
wczepioną korzeniami, wtopioną i w końcu rozpuszczoną w dziejach pisma i w
kosmosie pisma. Każde jej słowo i znak - zapisany tekstem, muzyczny, graficzny
czy animowany - byłoby bramą do niezmierzonej wielości uzupełniających studiów,
glos, dygresji i cytatów. Książka żyjąc w sieci zawłaszczałaby jej zasoby,
utożsamiała się z nimi i uwalniała od autora, a wreszcie i uwalniała od swej
przypadkowej jedności i konkretności, czyniącej z niej to oto, a nie
inne dzieło oraz czyniącej z niej dzieło jedyne, jakąś substancjalną
totalność duchową, centrum intelektualnej i kulturowej władzy i samowładzy. Ale
skoro książka nadtotalna nie może stać się dziełem jednostki, tedy mym własnym
dziełem byłby chociaż skromny posiew zarodków transumysłowej i globalnej
sieciowej inteligencji, lokalne przykłady doskonałej giętkości umysłu, zdolności
wiązania znaczeń i puszczania ich w ruch. Moje autorstwo, moje imię, autorytet i
sława jako Filozofa zamykałoby się w całkowicie osobliwej i kontyngentnej
konfiguracji czy topografii tych lokalnych przedsięwzięć dyskursywnych oraz w
osobliwościach czy śmiesznostkach ich niedoskonałości. Każde z nich - analiza
wiersza nieznanego poety lub rekonstrukcja dyskursu Imion Bożych - byłoby
obojętnym „takim samym jak inne”, całkiem swoistym, ale i całkiem podobnym do
innych rozbłyskiem inteligencji i sensu, pewnym neutrum wtopionym jako
monada w kontinuum jemu podobnych/innych neutrum. Jeśli zaś i tego
dokazać niepodobna, tedy niech za pozór Dzieła Filozofa służy samo tylko
rozpostarcie sugestywnej wizji amorficznej nadtotalności tego-co-do-pomyślenia.
Jej symbolem, jak i symbolem każdego jej punktu, każdej spośród nieskończonych
ścieżek myślenia, które ją przecinają we wszystkich kierunkach, symbolem
wszystkich punktów ich przecinania się, jest właśnie neutrum. Neutrum
- doskonale lokalne i osobiste w każdym swym pojawie, w każdej sytuacji, gdy
jestem autentycznie przekonany, iż w pewnym metafizycznym pojęciu, idei czy
myśli uchwyciłem nareszcie ostateczny początek i zwornik wszelkiej prawdy -
pozostaje jednocześnie doskonale transcendentalne i nieokreślone, a tym samym
niezależne i uniwersalnie intersubiektywne. Neutrum jest dziełem sztuki
filozofowania.
|