Jan Hartman
O urodzie
[Opublikowane w: Czas kultury 6-7/1991, ss. 30-34
(jako „Nieco filozoficznie o urodzie ciała”.]
Wedle obiegowej opinii nie można po wyglądzie oceniać
człowieka ani stawiać na równi urody i „tego, co w środku”. Bardziej czy mniej
konwencjonalne i automatyczne głoszenie podobnych sądów nie przeszkadza jednak
wielu zarówno dbać o własny wygląd, jak i dużo mówić o urodzie ciał oraz
garderoby, a zresztą bodaj i oceniać innych po wyglądzie...
Ile prawdy w owym potocznym spirytualizmie i ile prawa do
wynoszenia urody, nad tym właśnie chcę się zastanowić. Zastanowić filozoficznie,
pomny tego, iż rzecz cała zbadana jest dokładnie w wymiarze psychologicznym i
socjobiologicznym.
Zacznijmy od tego, że naszym pierwotnym sposobem informowania
się o świecie jest zapewne doznawanie zmysłowe. Także i ludzi, a w tym siebie
samych, poznajemy najpierw w ten sposób: widzimy twarze, gesty, słyszymy mowę,
słowem – jest nam dany zmysłowo-fizyczny aspekt osób i ich działań, czyli pewne
obrazy bądź wyglądy.
Jakkolwiek za tymi danymi nam wyglądami ludzi i czynności
domyślamy się różnych niezmysłowych znaczeń i sensów, to jednak w dużej mierze
świat, a w tym my sami i inni ludzie są dla nas tym, czym są, jako dane nam
zmysłowo przedmioty fizyczne, a więc w jakichś niższych, przedsymbolicznych
„warstwach konstytucyjnych”. Znaczy to, że nie zawsze chcemy, ale i w ogóle nie
zawsze możemy, szczegółowo rozpoznawać, co każdy konkretny wygląd danego
człowieka i jego czynności znaczy, jaki element duchowy w każdym indywidualnym
wypadku w sobie kryje; jesteśmy zmuszeni posługiwać się pewnymi konwencjami,
regułami i schematami poznawczymi, bodajże nawet biologicznie i neurologicznie
umocowanymi. Różnym wzrokowym i słuchowym danym automatycznie przypisujemy
określone sensy, sensy wzorcowe, a te z kolei skłaniają nas do takich a nie
innych automatycznych reakcji, w tym również emocjonalnych. Oczywiście bywa, że
mylimy się w naszym rozpoznaniu, ale wtedy wina jest niejako po obu stronach –
po stronie nadawcy wyglądu i po naszej, czyli obserwatorów. Struktury poznawcze
podporządkowane orientacji w otoczeniu, a więc celom praktycznym, mają charakter
reakcji standardowej, i tym samym mogą zawodzić w nietypowych sytuacjach; pisał
już o tym Kartezjusz w VI Medytacji.
Poznanie zmysłowe jest zawodne, więc tym bardziej wszyscy
mamy zarówno obowiązek uważnego rozpatrywania bodźców z otoczenia, jak i
obowiązek dokładania starań, by wyglądy, które nadajemy do odczytania innym,
były czytelne, czyli zgodne ze społecznymi i psychologicznymi konwencjami. Na
przykład gdy ktoś się śmieje, to mamy w zasadzie prawo uznać, że przeżywa on
stan wesołości, a jeśli wbrew domniemaniu człowiek ten nie jest wesoły, ale
powiedzmy, wyraża szyderstwo, to zaistniały błąd będzie wynikiem albo naszej
nieuwagi, albo niedostatecznej czytelności śmiechu, albo jednego i drugiego.
Z całego tego wywodu wniosek jest taki, że czy tego chcemy,
czy nie, zmysłowa strona naszego bycia w świecie – wyglądy naszych czynności i
nasz wygląd cielesny – autentycznie współtworzy nas samych zarówno w naszych
oczach, jak i w oczach innych ludzi. Konwencje bowiem, wedle których rozumiemy
wyglądy nadawane przez nas samych i przez innych, są dla nas nieodpartą normą;
zawsze w większości je akceptujemy i zadowala nas poznawanie otoczenia wedle
nich. Gdy więc ktoś patrzy w lustro i widzi twarz zwiędłą i pomarszczoną, to
jest zmuszony przez konwencje społeczne, które sam zresztą zawsze akceptował,
określić siebie jako człowieka starego i dopiero na tym wzorcowym sądzie
nabudować może jakiś opozycyjny sens, mówiąc na przykład, że choć jestem
stary, to jednak niezupełnie, bo czuję się młodo. Podobnie gdy ktoś inny,
patrząc w lustro, widzi twarz ślicznej młodej dziewczyny, to zmuszony jest
uznać, ża normalne i zgodne z naturą (sprawiedliwe), że wielu ludzi zatrzymuje
na nim wzrok i uśmiecha się; musi na to przystać niezależnie od tego, co sądzi o
swojej urodzie, czy ją akceptuje i lubi, czy miłe mu są reakcje innych, czy nie.
Nikt nie może więc powiedzieć, że on to jedno, a jego ciało i
jego wygląd to drugie. Jest to nie tylko postawa antyspołeczna, bo człowiek
pozwala sobie wtedy być „nieczytelny”, ale przede wszystkim zakłamana, bo nikt
faktycznie ani nie chce, ani nie potrafi odrzucić wszystkich konwencji i
naturalnych zasad jednoznacznie wiążących pewne wyglądy z pewnymi znaczeniami,
na przykład elementami sytuacji społecznej, takimi jak młody wiek albo starcze
niedołęstwo. Tak jak ktoś, kto ma czarną skórę, jest zobowiązany uznać i zająć
postawę wobec tego, że jest Murzynem, tak i człowiek o starej twarzy musi uznać
swoją starość, a człowiek o brzydkim wyglądzie swoją obiektywną szpetotę.
Godząc się w sposób naturalny z różnymi konwencjami i
zasadami, determinujemy obraz samych siebie zgodnie z nimi, a także
determinujemy własne zachowanie i wygląd wedle idealnego typu, który wyznaczony
jest w związku z konwencjami. Mówiąc prościej, zarówno nasz wygląd ma wpływ na
naszą psychikę, bo współwyznacza w nas tak ważną rzecz, jak wyobrażenie o samych
sobie, jak i ten nasz własny obraz nas samych współokreśla nasze zachowanie.
Oczywiście te konwencjonalne determinacje i machinalne interpretacje wyglądu nie
są żadnym fatum – nie wykluczają starań, by coś w sobie zmienić,
zmieniając równolegle coś w swoim wyglądzie. Zmiany te same jednak muszą
być posłuszne pewnym konwencjom semantycznym, związanym z wyglądem, ubraniem i
zachowaniem.
Oprócz zdeterminowania wyglądu przez konwencje (na przykład
przynależności do warstwy społecznej często odpowiada określony strój) zachodzą
też złożone, lecz regularne powiązania pomiędzy cechami psychicznymi a wyglądem,
które zdają się łączyć w sobie element konwencjonalny i przyczynowo-naturalny.
Tak jest na przykład z dojrzałym wyglądem i tzw. dojrzałością psychiczną; w
pewnym okresie życia wraz ze wzrostem jednego wzrasta i drugie.
Rozeznanie tych rozmaitych naturalnych i konwencjonalnych
reguł wiążących wygląd z cechami psychicznymi i społecznymi buduje wyrafinowaną
i obszerną wiedzę. Aspirujemy nie tylko do odczytywania wieku po wyglądzie, ale
także przynależności do warstwy społecznej, cech charakteru; wygląd mówi nam o
inteligencji, temperamencie, pozwala z jakimś prawdopodobieństwem rozpoznać
cudzoziemca, człowieka chorego, przestępcę itp.
Skoro wygląd w pewnej mierze tworzy człowieka, skoro jest tak
istotną symboliką, że zastępuje miejscami swój przedmiot, czyli cechy
niecielesne (gdyż w pewnym stopniu stajemy się tym, jak wyglądamy), to
jest zupełnie naturalne, iż stał się on w kulturze tematem samym dla siebie. Tak
jak są lepsze i gorsze cechy, którym przypisane są pewne wyglądy (na przykład
opilstwu przypisana jest ogorzała twarz), tak i sam wygląd jako integralny
element osoby wysublimował i uzyskał własne kryteria normatywne, podobnie jak
inne rzeczy, które cenimy dla nich samych, bo stanowią dla nas element lub
istotną manifestację osoby. Oprócz tych wartości, które per analogiam
przypisujemy wyglądom ze względu na cechy, z którymi je kojarzymy (na przykład
powaga, dostojeństwo, nobliwość), istnieje więc także wartość własna wyglądu,
wartość przypisywana mu dla niego samego. Wartością tą jest uroda. Gdy coś, co
ma zasadniczo charakter znaku, symbolu, nabiera tak dużego znaczenia dla
człowieka, że otrzymuje jakby własne życie, samodzielną strukturę i właściwe do
jej rozważania pojęcia, to rodzi się nowa jakość – przedmiot estetyczny i
wartość estetyczna. Być może wszystkie znaki były pierwotnie naśladownictwem
natury, a wobec tego być może i sztuka powstała z naśladowania, nie zmienia to
jednak faktu, że przedmioty estetyczne i symbole nabierają własnego,
autonomicznego życia, z dala od swego źródłowego odniesienia do natury. Ciało
jako symbol cech człowieka także stało się przedmiotem estetycznym; uroda bowiem
to kategoria estetyczna. Co więcej, bardzo jest możliwe, że ciało ludzkie było
jednym z pierwszych w ogóle przedmiotów estetycznych i że na nim ludzkość uczyła
się wrażliwości na piękno.
Skoro wygląd cielesny stał się wartością sam dla siebie, to
powstać musiała odpowiednia tradycja oceny wyglądu cielesnego, a w związku z tym
specjalne kanony urody. Już wcześniej, zanim ukonstytuowała się na dobre sama
idea urody, istniało z pewnością wartościowanie wyglądu, takie mianowicie, wedle
którego wyżej ceniony był taki wygląd, jaki wiązano, zgodnie z doświadczeniem i
konwencjami, z lepszymi cechami osobistymi. W sposób naturalny więc tworzący się
następnie pierwotny (w danej kulturze) kanon urody korzystał z istniejącego już
wartościowania. Skoro trzeba było dać preferencje pewnym cechom wyglądu, to
wyróżniono te, które i tak już były cenione. Sądzę, że pierwszy powstał kanon
urody męskiej, bo cechy osobiste mężczyzn, jako dominujących społecznie,
bardziej były obserwowane i wcześniej zapewne ustaliła się wiedza oraz konwencje
dotyczące ich przejawiania się w wyglądzie. To, że uroda kobieca stała się w
kulturze ważniejsza od męskiej, tłumaczy się tym, że jej pierwotny kanon
związany być musiał z arcyważną cechą płodności (męską płodność uświadomiono
sobie stosunkowo późno), a może również tym, że kobieta w życiu społecznym jest
bardziej bierna i statyczna od mężczyzny i dlatego łatwiej może być obiektem
upodobania bezinteresownego, nie związanego z wartościami życia społecznego, co
jest charakterystyczne dla postawy estetycznej. Poza tym dzięki (prawdopodobnie)
silniejszej aktywności mężczyzn w procesie doboru seksualnego stymulacja rozwoju
upodobania estetycznego poprzez upodobanie czysto seksualne odegrała
większą rolę dla ukonstytuowania się żeńskiego przedmiotu estetycznego niż
męskiego.
Zależność pomiędzy preferencjami estetycznymi a cechami
wyglądu wyróżnionymi ze względu na cechy osobiste, z którymi się wiążą, jest
bardzo widoczna. U mężczyzny na przykład elementem urody są rozwinięte mięśnie,
które są zarazem oznaką siły fizycznej, szlachetna lub pogodna twarz, za którą
domyślamy się też pewnych pożądanych cech psychicznych. Do wielu kanonów urody
kobiecej natomiast należą dobrze rozwinięte biodra i piersi, co znamionuje
właśnie, przynajmniej wedle doktryny ludowej, płodność. Podobnie do urody
kobiecej należy pewna wiotkość – znowu wyraz pożądanej u kobiety, ze względu na
jej rolę społeczną (jakkolwiek byłoby to godne ubolewania) cechy, mianowicie
słabości fizycznej, która gwarantuje, że będzie ona uległa wobec mężczyzny.
Wzorce urody w sposób naturalny eksponują te pożądane cechy,
które wyraźniej od innych znajdują, z dużą regularnością, swój wyraz w wyglądzie
cielesnym. Są to głównie cechy witalne, jak siła, zdrowie, energiczność,
płodność. Jeśli jednak umiemy w pewnym stopniu rozpoznawać po wyglądzie jakieś
cechy emocjonalne albo intelektualne, to wtedy jesteśmy zdolni dostrzec urodę
także i w ciałach, które nie są piękne wedle najprostszych kanonów. Inna sprawa,
że bardziej wyrafinowane domysły związane z wyglądem są zawodne i... zwodnicze.
Poza cechami „grubymi”, jak odpowiednie rozmiary i
umięśnienie, oraz cechami „niuansowymi” (związanymi z subtelną wiedzą czy raczej
domysłami na temat związków pomiędzy wyglądem a cechami psychicznymi), takimi
jak rysy twarzy, do znamion urody należą też cechy innego rodzaju, na przykład
jednolity kolor i symetria. Ich afirmacja pochodzi stąd, że idealne wyobrażenia
o urodzie, nieodłączne od ustalania się kanonów urody, jako wyobrażenia
są właśnie schematyczne i niedookreślone, nie ma w nich więc miejsca na żadne
asymetrie czy choćby nierównomierności kolorów. Te idealne wyobrażenia stanowią
przecież jednocześnie wzorce i probierze naszych ocen, wobec czego ciała zbyt
zindywidualizowane, zawierające szczegóły nie ujęte w idealnym wyobrażeniu, są
uważane za słabiej realizujące wzór czy kanon.
Z tego, co dotąd powiedzieliśmy, można by sądzić, że im kto
piękniejszy, tym lepszy pod wieloma innymi względami. Naturalnie relacja ta nie
jest niezawodna, ale w pewnej mierze rzeczywiście występuje, przynajmniej co do
cech witalnych. Wiele już jednak ustaliło się wysublimowanych, estetycznych
wyznaczników urody, które nie mają zauważalnego związku z właściwościami
pozafizycznymi, odgadywanie więc dobrych cech po wyglądzie jest tym bardziej
trudne i ryzykowne.
Skoro ciało jest wyrazem, znakiem cech osobowych i skoro jest
taka tendencja, że lepsze cechy, o ile przejawiają się w wyglądzie, wiążą się z
wyglądem odczuwanym jako ładniejszy, to jest zupełnie zrozumiałe, że ludzie,
chcąc uchodzić za pełnych zalet, wpływają na swój wygląd i że na ogół polega to
na upiększaniu go.
W upiększaniu się chodzi jednak nie tylko o udawanie kogoś
lepszego, niż się jest. Można bowiem, jak wspomnieliśmy, szczerze starać się
zmieniać na lepsze i siebie, i swój wygląd, bez złej intencji wprowadzania
siebie i innych w błąd, czyli bez tworzenia iluzji. Ponadto jednak, skoro ciało
staje się, jak mówiliśmy, samodzielnym przedmiotem estetycznym, to upiększanie
go i ozdabianie jest... rodzajem twórczości artystycznej. Ciało zdaje się jakby
najniższym wytworem sztuki, przedmiotem z pogranicza natury i kultury. Ten
artystyczny aspekt upiększania się usprawiedliwia do pewnego stopnia tuszowanie
poprzez zabiegi na własnym wyglądzie różnych wad czy odmładzanie się.
Usprawiedliwienie to nie jest jednak pełne i nie sięga tam, gdzie dopuszczamy
się zamachu na publicznie funkcjonalną symbolikę ciała. Nie mamy przecież prawa
niszczyć konwencji i dezorientować otoczenie, udając kogoś, kim w ogóle nie
jesteśmy. Kompromisowym wyjściem jest zalecenie, by poprzez wpływanie na swój
wygląd eksponować jedynie swoje zalety i co najwyżej lekko tuszować wady, a
zwłaszcza zalecenie, by posiadać własny styl upiększania się – zarazem
skuteczny, jak i dopasowany do osobowości.
Gdyby upiększanie ciała nie miało żadnego wyższego sensu, to
trzeba by przypisać je li tylko woli wzbudzania upodobania seksualnego.
Oczywiście ta motywacja faktycznie nie jest przeważająca. Prawie nikt nie chce
być tylko anonimowym źródłem podniecenia u obcych ludzi; nawet wyzywające stroje
i ozdoby służą, bardziej lub mniej świadomie, prezentacji osobowości, zwróceniu
uwagi na siebie jako indywiduum, a także twórczemu wyżyciu się. Z drugiej strony
również upodobania widza, ujmującego czyjś piękny wygląd, nie wolno pochopnie
utożsamiać z żądzą posiadania. Każdy wie z doświadczenia, że w normalnych
warunkach upodobanie to ma pierwotnie charakter estetyczny i jest
bezinteresowne, co zresztą przekonuje, że nie ma nic niestosownego w okazywaniu
innym uznania dla ich wyglądu, tak samo jak zupełnie na miejscu jest upiększanie
się, o ile tylko nie wprowadza otoczenia całkowicie w błąd.
Z naszej diagnozy sprawy urody wyciągnąć można kilka wniosków
natury praktycznej. Po pierwsze, stąd, że wygląd jest integralną częścią nas
samych, a nie tylko dodatkiem, wynika obowiązek dbania o wygląd, dbania, by był
on czytelnym znakiem głównych rysów naszej osoby i naszej sytuacji społecznej.
Poza tą lojalnością wobec konwencji dotyczących wyglądu obowiązuje nas też
lojalność wobec wrażliwości estetycznej ludzi, a więc zakaz zaśmiecania innym
ich otoczenia przez nasz wygląd, gdyby miał on być brzydki z powodu zaniedbania.
Po drugie, powinniśmy uświadomić sobie i uznać ogromną rolę, jaką uroda i w
ogóle wygląd sam dla siebie odgrywał zawsze w kulturze (w wielu klasycznych
utworach wszystkie walory bohaterek były streszczane i symbolizowane w ich
urodzie) i zająć odpowiednią, skromną postawę wobec tych spraw. Znaczy to, że
powinniśmy doceniać i szanować urodę ludzi i wartości witalne, które ona
przejawia, traktować ładny wygląd jako istotną, a nie czysto przypadkową zaletę,
odnosić się z taktem, a nawet współczuciem do szpetoty jako pewnej ułomności
osobistej.
Zaczęliśmy od tego, że jest w nas skłonność do rozdzielania
cielesnej strony naszej istoty od samej duszy („tego, co w środku”), której
gotowi bylibyśmy przypisać nadrzędną i oczywiście całkiem niezależną od
właściwości ciała wartość. Widać jednak, że sprawa nie jest prosta i nie możemy
powiedzieć „mój wygląd to nie ja”. Nie możemy bowiem powiedzieć „moje ciało to
nie ja”. O udziale czującego ciała w konstytucji naszej świadomości siebie i
świadomości w ogóle wiemy bardzo wiele, także dzięki filozofom, na przykład M.
Merleau-Ponty’emu. Zabrakło jednak odwagi, by zmierzyć się prawdziwie
filozoficznie z tą stroną intymnego związku cielesności z psychiką, od której
wartość ich nierozerwalnej całości ogląda się jako zależną od tego, co widać, od
wyglądu. Zaiste, piękna kobieta bardzo jest sobą jako piękna,
jakkolwiek byłaby w tym niesprawiedliwość losu, bo tak mało uroda zależy od nas
samych. Lecz może i dusza ma swój „wygląd”? Może cnoty również wzbudzają
upodobanie podobne do estetycznego, przeżywane (o ile jest po temu sposobność)
łącznie z upodobaniem w wyglądzie? I może również one raczej są darem, z którym
się rodzimy, niż dobrem zdobytym własną zasługą? Tak to widzi starożytna i nigdy
nie wygasła konwencja literacka. Dla filozofa oznaczałoby to jednak
nihilistyczny skandal...
|