Jan Hartman
j.hartman@iphils.uj.edu.pl
Principia, 31-044 Kraków, ul. Grodzka 52
 
    back
   
Teksty,Texts,Texte  
  home

Jan Hartman

O urodzie

[Opublikowane w: Czas kultury 6-7/1991, ss. 30-34 (jako „Nieco filozoficznie o urodzie ciała”.]

Wedle obiegowej opinii nie można po wyglądzie oceniać człowieka ani stawiać na równi urody i „tego, co w środku”. Bardziej czy mniej konwencjonalne i automatyczne głoszenie podobnych sądów nie przeszkadza jednak wielu zarówno dbać o własny wygląd, jak i dużo mówić o urodzie ciał oraz garderoby, a zresztą bodaj i oceniać innych po wyglądzie...

Ile prawdy w owym potocznym spirytualizmie i ile prawa do wynoszenia urody, nad tym właśnie chcę się zastanowić. Zastanowić filozoficznie, pomny tego, iż rzecz cała zbadana jest dokładnie w wymiarze psychologicznym i socjobiologicznym.

Zacznijmy od tego, że naszym pierwotnym sposobem informowania się o świecie jest zapewne doznawanie zmysłowe. Także i ludzi, a w tym siebie samych, poznajemy najpierw w ten sposób: widzimy twarze, gesty, słyszymy mowę, słowem – jest nam dany zmysłowo-fizyczny aspekt osób i ich działań, czyli pewne obrazy bądź wyglądy.

Jakkolwiek za tymi danymi nam wyglądami ludzi i czynności domyślamy się różnych niezmysłowych znaczeń i sensów, to jednak w dużej mierze świat, a w tym my sami i inni ludzie są dla nas tym, czym są, jako dane nam zmysłowo przedmioty fizyczne, a więc w jakichś niższych, przedsymbolicznych „warstwach konstytucyjnych”. Znaczy to, że nie zawsze chcemy, ale i w ogóle nie zawsze możemy, szczegółowo rozpoznawać, co każdy konkretny wygląd danego człowieka i jego czynności znaczy, jaki element duchowy w każdym indywidualnym wypadku w sobie kryje; jesteśmy zmuszeni posługiwać się pewnymi konwencjami, regułami i schematami poznawczymi, bodajże nawet biologicznie i neurologicznie umocowanymi. Różnym wzrokowym i słuchowym danym automatycznie przypisujemy określone sensy, sensy wzorcowe, a te z kolei skłaniają nas do takich a nie innych automatycznych reakcji, w tym również emocjonalnych. Oczywiście bywa, że mylimy się w naszym rozpoznaniu, ale wtedy wina jest niejako po obu stronach – po stronie nadawcy wyglądu i po naszej, czyli obserwatorów. Struktury poznawcze podporządkowane orientacji w otoczeniu, a więc celom praktycznym, mają charakter reakcji standardowej, i tym samym mogą zawodzić w nietypowych sytuacjach; pisał już o tym Kartezjusz w VI Medytacji.

Poznanie zmysłowe jest zawodne, więc tym bardziej wszyscy mamy zarówno obowiązek uważnego rozpatrywania bodźców z otoczenia, jak i obowiązek dokładania starań, by wyglądy, które nadajemy do odczytania innym, były czytelne, czyli zgodne ze społecznymi i psychologicznymi konwencjami. Na przykład gdy ktoś się śmieje, to mamy w zasadzie prawo uznać, że przeżywa on stan wesołości, a jeśli wbrew domniemaniu człowiek ten nie jest wesoły, ale powiedzmy, wyraża szyderstwo, to zaistniały błąd będzie wynikiem albo naszej nieuwagi, albo niedostatecznej czytelności śmiechu, albo jednego i drugiego.

Z całego tego wywodu wniosek jest taki, że czy tego chcemy, czy nie, zmysłowa strona naszego bycia w świecie – wyglądy naszych czynności i nasz wygląd cielesny – autentycznie współtworzy nas samych zarówno w naszych oczach, jak i w oczach innych ludzi. Konwencje bowiem, wedle których rozumiemy wyglądy nadawane przez nas samych i przez innych, są dla nas nieodpartą normą; zawsze w większości je akceptujemy i zadowala nas poznawanie otoczenia wedle nich. Gdy więc ktoś patrzy w lustro i widzi twarz zwiędłą i pomarszczoną, to jest zmuszony przez konwencje społeczne, które sam zresztą zawsze akceptował, określić siebie jako człowieka starego i dopiero na tym wzorcowym sądzie nabudować może jakiś opozycyjny sens, mówiąc na przykład, że choć jestem stary, to jednak niezupełnie, bo czuję się młodo. Podobnie gdy ktoś inny, patrząc w lustro, widzi twarz ślicznej młodej dziewczyny, to zmuszony jest uznać, ża normalne i zgodne z naturą (sprawiedliwe), że wielu ludzi zatrzymuje na nim wzrok i uśmiecha się; musi na to przystać niezależnie od tego, co sądzi o swojej urodzie, czy ją akceptuje i lubi, czy miłe mu są reakcje innych, czy nie.

Nikt nie może więc powiedzieć, że on to jedno, a jego ciało i jego wygląd to drugie. Jest to nie tylko postawa antyspołeczna, bo człowiek pozwala sobie wtedy być „nieczytelny”, ale przede wszystkim zakłamana, bo nikt faktycznie ani nie chce, ani nie potrafi odrzucić wszystkich konwencji i naturalnych zasad jednoznacznie wiążących pewne wyglądy z pewnymi znaczeniami, na przykład elementami sytuacji społecznej, takimi jak młody wiek albo starcze niedołęstwo. Tak jak ktoś, kto ma czarną skórę, jest zobowiązany uznać i zająć postawę wobec tego, że jest Murzynem, tak i człowiek o starej twarzy musi uznać swoją starość, a człowiek o brzydkim wyglądzie swoją obiektywną szpetotę.

Godząc się w sposób naturalny z różnymi konwencjami i zasadami, determinujemy obraz samych siebie zgodnie z nimi, a także determinujemy własne zachowanie i wygląd wedle idealnego typu, który wyznaczony jest w związku z konwencjami. Mówiąc prościej, zarówno nasz wygląd ma wpływ na naszą psychikę, bo współwyznacza w nas tak ważną rzecz, jak wyobrażenie o samych sobie, jak i ten nasz własny obraz nas samych współokreśla nasze zachowanie. Oczywiście te konwencjonalne determinacje i machinalne interpretacje wyglądu nie są żadnym fatum – nie wykluczają starań, by coś w sobie zmienić, zmieniając równolegle coś w swoim wyglądzie. Zmiany te same jednak muszą być posłuszne pewnym konwencjom semantycznym, związanym z wyglądem, ubraniem i zachowaniem.

Oprócz zdeterminowania wyglądu przez konwencje (na przykład przynależności do warstwy społecznej często odpowiada określony strój) zachodzą też złożone, lecz regularne powiązania pomiędzy cechami psychicznymi a wyglądem, które zdają się łączyć w sobie element konwencjonalny i przyczynowo-naturalny. Tak jest na przykład z dojrzałym wyglądem i tzw. dojrzałością psychiczną; w pewnym okresie życia wraz ze wzrostem jednego wzrasta i drugie.

Rozeznanie tych rozmaitych naturalnych i konwencjonalnych reguł wiążących wygląd z cechami psychicznymi i społecznymi buduje wyrafinowaną i obszerną wiedzę. Aspirujemy nie tylko do odczytywania wieku po wyglądzie, ale także przynależności do warstwy społecznej, cech charakteru; wygląd mówi nam o inteligencji, temperamencie, pozwala z jakimś prawdopodobieństwem rozpoznać cudzoziemca, człowieka chorego, przestępcę itp.

Skoro wygląd w pewnej mierze tworzy człowieka, skoro jest tak istotną symboliką, że zastępuje miejscami swój przedmiot, czyli cechy niecielesne (gdyż w pewnym stopniu stajemy się tym, jak wyglądamy), to jest zupełnie naturalne, iż stał się on w kulturze tematem samym dla siebie. Tak jak są lepsze i gorsze cechy, którym przypisane są pewne wyglądy (na przykład opilstwu przypisana jest ogorzała twarz), tak i sam wygląd jako integralny element osoby wysublimował i uzyskał własne kryteria normatywne, podobnie jak inne rzeczy, które cenimy dla nich samych, bo stanowią dla nas element lub istotną manifestację osoby. Oprócz tych wartości, które per analogiam przypisujemy wyglądom ze względu na cechy, z którymi je kojarzymy (na przykład powaga, dostojeństwo, nobliwość), istnieje więc także wartość własna wyglądu, wartość przypisywana mu dla niego samego. Wartością tą jest uroda. Gdy coś, co ma zasadniczo charakter znaku, symbolu, nabiera tak dużego znaczenia dla człowieka, że otrzymuje jakby własne życie, samodzielną strukturę i właściwe do jej rozważania pojęcia, to rodzi się nowa jakość – przedmiot estetyczny i wartość estetyczna. Być może wszystkie znaki były pierwotnie naśladownictwem natury, a wobec tego być może i sztuka powstała z naśladowania, nie zmienia to jednak faktu, że przedmioty estetyczne i symbole nabierają własnego, autonomicznego życia, z dala od swego źródłowego odniesienia do natury. Ciało jako symbol cech człowieka także stało się przedmiotem estetycznym; uroda bowiem to kategoria estetyczna. Co więcej, bardzo jest możliwe, że ciało ludzkie było jednym z pierwszych w ogóle przedmiotów estetycznych i że na nim ludzkość uczyła się wrażliwości na piękno.

Skoro wygląd cielesny stał się wartością sam dla siebie, to powstać musiała odpowiednia tradycja oceny wyglądu cielesnego, a w związku z tym specjalne kanony urody. Już wcześniej, zanim ukonstytuowała się na dobre sama idea urody, istniało z pewnością wartościowanie wyglądu, takie mianowicie, wedle którego wyżej ceniony był taki wygląd, jaki wiązano, zgodnie z doświadczeniem i konwencjami, z lepszymi cechami osobistymi. W sposób naturalny więc tworzący się następnie pierwotny (w danej kulturze) kanon urody korzystał z istniejącego już wartościowania. Skoro trzeba było dać preferencje pewnym cechom wyglądu, to wyróżniono te, które i tak już były cenione. Sądzę, że pierwszy powstał kanon urody męskiej, bo cechy osobiste mężczyzn, jako dominujących społecznie, bardziej były obserwowane i wcześniej zapewne ustaliła się wiedza oraz konwencje dotyczące ich przejawiania się w wyglądzie. To, że uroda kobieca stała się w kulturze ważniejsza od męskiej, tłumaczy się tym, że jej pierwotny kanon związany być musiał z arcyważną cechą płodności (męską płodność uświadomiono sobie stosunkowo późno), a może również tym, że kobieta w życiu społecznym jest bardziej bierna i statyczna od mężczyzny i dlatego łatwiej może być obiektem upodobania bezinteresownego, nie związanego z wartościami życia społecznego, co jest charakterystyczne dla postawy estetycznej. Poza tym dzięki (prawdopodobnie) silniejszej aktywności mężczyzn w procesie doboru seksualnego stymulacja rozwoju upodobania estetycznego poprzez upodobanie czysto seksualne odegrała większą rolę dla ukonstytuowania się żeńskiego przedmiotu estetycznego niż męskiego.

Zależność pomiędzy preferencjami estetycznymi a cechami wyglądu wyróżnionymi ze względu na cechy osobiste, z którymi się wiążą, jest bardzo widoczna. U mężczyzny na przykład elementem urody są rozwinięte mięśnie, które są zarazem oznaką siły fizycznej, szlachetna lub pogodna twarz, za którą domyślamy się też pewnych pożądanych cech psychicznych. Do wielu kanonów urody kobiecej natomiast należą dobrze rozwinięte biodra i piersi, co znamionuje właśnie, przynajmniej wedle doktryny ludowej, płodność. Podobnie do urody kobiecej należy pewna wiotkość – znowu wyraz pożądanej u kobiety, ze względu na jej rolę społeczną (jakkolwiek byłoby to godne ubolewania) cechy, mianowicie słabości fizycznej, która gwarantuje, że będzie ona uległa wobec mężczyzny.

Wzorce urody w sposób naturalny eksponują te pożądane cechy, które wyraźniej od innych znajdują, z dużą regularnością, swój wyraz w wyglądzie cielesnym. Są to głównie cechy witalne, jak siła, zdrowie, energiczność, płodność. Jeśli jednak umiemy w pewnym stopniu rozpoznawać po wyglądzie jakieś cechy emocjonalne albo intelektualne, to wtedy jesteśmy zdolni dostrzec urodę także i w ciałach, które nie są piękne wedle najprostszych kanonów. Inna sprawa, że bardziej wyrafinowane domysły związane z wyglądem są zawodne i... zwodnicze.

Poza cechami „grubymi”, jak odpowiednie rozmiary i umięśnienie, oraz cechami „niuansowymi” (związanymi z subtelną wiedzą czy raczej domysłami na temat związków pomiędzy wyglądem a cechami psychicznymi), takimi jak rysy twarzy, do znamion urody należą też cechy innego rodzaju, na przykład jednolity kolor i symetria. Ich afirmacja pochodzi stąd, że idealne wyobrażenia o urodzie, nieodłączne od ustalania się kanonów urody, jako wyobrażenia są właśnie schematyczne i niedookreślone, nie ma w nich więc miejsca na żadne asymetrie czy choćby nierównomierności kolorów. Te idealne wyobrażenia stanowią przecież jednocześnie wzorce i probierze naszych ocen, wobec czego ciała zbyt zindywidualizowane, zawierające szczegóły nie ujęte w idealnym wyobrażeniu, są uważane za słabiej realizujące wzór czy kanon.

Z tego, co dotąd powiedzieliśmy, można by sądzić, że im kto piękniejszy, tym lepszy pod wieloma innymi względami. Naturalnie relacja ta nie jest niezawodna, ale w pewnej mierze rzeczywiście występuje, przynajmniej co do cech witalnych. Wiele już jednak ustaliło się wysublimowanych, estetycznych wyznaczników urody, które nie mają zauważalnego związku z właściwościami pozafizycznymi, odgadywanie więc dobrych cech po wyglądzie jest tym bardziej trudne i ryzykowne.

Skoro ciało jest wyrazem, znakiem cech osobowych i skoro jest taka tendencja, że lepsze cechy, o ile przejawiają się w wyglądzie, wiążą się z wyglądem odczuwanym jako ładniejszy, to jest zupełnie zrozumiałe, że ludzie, chcąc uchodzić za pełnych zalet, wpływają na swój wygląd i że na ogół polega to na upiększaniu go.

W upiększaniu się chodzi jednak nie tylko o udawanie kogoś lepszego, niż się jest. Można bowiem, jak wspomnieliśmy, szczerze starać się zmieniać na lepsze i siebie, i swój wygląd, bez złej intencji wprowadzania siebie i innych w błąd, czyli bez tworzenia iluzji. Ponadto jednak, skoro ciało staje się, jak mówiliśmy, samodzielnym przedmiotem estetycznym, to upiększanie go i ozdabianie jest... rodzajem twórczości artystycznej. Ciało zdaje się jakby najniższym wytworem sztuki, przedmiotem z pogranicza natury i kultury. Ten artystyczny aspekt upiększania się usprawiedliwia do pewnego stopnia tuszowanie poprzez zabiegi na własnym wyglądzie różnych wad czy odmładzanie się. Usprawiedliwienie to nie jest jednak pełne i nie sięga tam, gdzie dopuszczamy się zamachu na publicznie funkcjonalną symbolikę ciała. Nie mamy przecież prawa niszczyć konwencji i dezorientować otoczenie, udając kogoś, kim w ogóle nie jesteśmy. Kompromisowym wyjściem jest zalecenie, by poprzez wpływanie na swój wygląd eksponować jedynie swoje zalety i co najwyżej lekko tuszować wady, a zwłaszcza zalecenie, by posiadać własny styl upiększania się – zarazem skuteczny, jak i dopasowany do osobowości.

Gdyby upiększanie ciała nie miało żadnego wyższego sensu, to trzeba by przypisać je li tylko woli wzbudzania upodobania seksualnego. Oczywiście ta motywacja faktycznie nie jest przeważająca. Prawie nikt nie chce być tylko anonimowym źródłem podniecenia u obcych ludzi; nawet wyzywające stroje i ozdoby służą, bardziej lub mniej świadomie, prezentacji osobowości, zwróceniu uwagi na siebie jako indywiduum, a także twórczemu wyżyciu się. Z drugiej strony również upodobania widza, ujmującego czyjś piękny wygląd, nie wolno pochopnie utożsamiać z żądzą posiadania. Każdy wie z doświadczenia, że w normalnych warunkach upodobanie to ma pierwotnie charakter estetyczny i jest bezinteresowne, co zresztą przekonuje, że nie ma nic niestosownego w okazywaniu innym uznania dla ich wyglądu, tak samo jak zupełnie na miejscu jest upiększanie się, o ile tylko nie wprowadza otoczenia całkowicie w błąd.

Z naszej diagnozy sprawy urody wyciągnąć można kilka wniosków natury praktycznej. Po pierwsze, stąd, że wygląd jest integralną częścią nas samych, a nie tylko dodatkiem, wynika obowiązek dbania o wygląd, dbania, by był on czytelnym znakiem głównych rysów naszej osoby i naszej sytuacji społecznej. Poza tą lojalnością wobec konwencji dotyczących wyglądu obowiązuje nas też lojalność wobec wrażliwości estetycznej ludzi, a więc zakaz zaśmiecania innym ich otoczenia przez nasz wygląd, gdyby miał on być brzydki z powodu zaniedbania. Po drugie, powinniśmy uświadomić sobie i uznać ogromną rolę, jaką uroda i w ogóle wygląd sam dla siebie odgrywał zawsze w kulturze (w wielu klasycznych utworach wszystkie walory bohaterek były streszczane i symbolizowane w ich urodzie) i zająć odpowiednią, skromną postawę wobec tych spraw. Znaczy to, że powinniśmy doceniać i szanować urodę ludzi i wartości witalne, które ona przejawia, traktować ładny wygląd jako istotną, a nie czysto przypadkową zaletę, odnosić się z taktem, a nawet współczuciem do szpetoty jako pewnej ułomności osobistej.

Zaczęliśmy od tego, że jest w nas skłonność do rozdzielania cielesnej strony naszej istoty od samej duszy („tego, co w środku”), której gotowi bylibyśmy przypisać nadrzędną i oczywiście całkiem niezależną od właściwości ciała wartość. Widać jednak, że sprawa nie jest prosta i nie możemy powiedzieć „mój wygląd to nie ja”. Nie możemy bowiem powiedzieć „moje ciało to nie ja”. O udziale czującego ciała w konstytucji naszej świadomości siebie i świadomości w ogóle wiemy bardzo wiele, także dzięki filozofom, na przykład M. Merleau-Ponty’emu. Zabrakło jednak odwagi, by zmierzyć się prawdziwie filozoficznie z tą stroną intymnego związku cielesności z psychiką, od której wartość ich nierozerwalnej całości ogląda się jako zależną od tego, co widać, od wyglądu. Zaiste, piękna kobieta bardzo jest sobą jako piękna, jakkolwiek byłaby w tym niesprawiedliwość losu, bo tak mało uroda zależy od nas samych. Lecz może i dusza ma swój „wygląd”? Może cnoty również wzbudzają upodobanie podobne do estetycznego, przeżywane (o ile jest po temu sposobność) łącznie z upodobaniem w wyglądzie? I może również one raczej są darem, z którym się rodzimy, niż dobrem zdobytym własną zasługą? Tak to widzi starożytna i nigdy nie wygasła konwencja literacka. Dla filozofa oznaczałoby to jednak nihilistyczny skandal...

jot@ka