Jan Hartman
Adres moralny do lewicy i prawicy
Opublikowane w Przeglądzie Politycznym 75(2006)
Tekst ten powstał, mimo wszystko, z dobrej woli. Z dobrej
woli piszę ten list do ludzi, których poważam, ale którym mam za złe ich
przekonania polityczne – do lewicowych i prawicowych intelektualistów, znanych
mi i nieznanych. Proszę traktować tę wypowiedź jako osobistą, choć nie
personalnie adresowaną. Poza tym jej istota jest raczej moralna niż teoretyczna.
Mój list dotyczy głównie tego, co nazywa się czasami „etyką przekonań”. Będę
unikał jednakże nadmiernego teoretyzowania, a zwłaszcza odwołań do autorytetów.
Sądzę zresztą, że adresaci i czytelnicy tego listu przeczytali więcej książek
niż ja i bardziej wierzą w swoje autorytety niż ja w swoje. A jakie są moje?
Może Hegel, może Nietzsche... Sam nie wiem dokładnie.
Postaram się teraz, najuczciwiej jak umiem, zreferować, w
mowie niezależnej, to, co uważam za najbardziej umiarkowaną i
najinteligentniejszą postać poglądów lewicowych i prawicowych, a więc ich formy,
które budzą we mnie sprzeciw możliwie najmniejszy. Następnie przeprowadzę łączną
krytykę obu tak sformułowanych kompleksów przekonań.
Zapewne mało kto uzna w tych dwóch sfingowanych,
quasicytujących dyskursach w pełni i bez zastrzeżeń wyraz swoich własnych
poglądów. Przypuszczam jednak, że wielu zgodzi się z lewą bądź prawą stroną
„tyle o ile”. Oczywiście diabeł tkwi w szczegółach, więc wypowiedź ta raczej
otwiera niż zamyka dyskusję. Moją aspiracją i przyczyną, dla której podjąłem się
napisania tego adresu, nie jest jednak chęć zaczepienia kogokolwiek ani nawet
chęć wygadania się (robię to bez przerwy), lecz właśnie ta nadzieja, że być może
choć jeden czytelnik o lewicowych bądź tradycjonalnie prawicowych poglądach
zawaha się. Oczywiście jeden tekst nie wystarczy. Trzeba się pospierać trochę
dłużej. Na razie polemizuję sam z sobą – bo w końcu sam napisałem oba manifesty,
do których (nie w całości, lecz w wybranych punktach!) krytycznie się odniosę.
Mam jednakże nadzieję, że dzięki reakcji czytelników dane mi będzie wyłamać się
z tego solipsyzmu.
Manifest lewicy
Zawsze żyliśmy i nadal żyjemy w świecie niesprawiedliwym.
Jedni znoszą upodlenie nędznej i ograniczonej egzystencji, cierpią wyzysk i
zużywają wszystkie swe siły na pracę przynoszącą korzyść nie im, lecz wąskiej
grupie bogaczy. Inni, odwrotnie, dzięki swej pozycji „właścicieli” czy
„udziałowców”, gromadzą ogromne środki, których używają w celu pomnożenia swego
bogactwa i władzy, nie myśląc o tych, którzy na zyski te pracują lub jedynie
udając, że się o nich troszczą. Z namiętnością do pieniądza i władzy, z
pazernością kapitalizmu przegrywają względy sprawiedliwości, równości, ludzkiej
solidarności. Nawet ustrój demokratyczny, oparty na rywalizacji partii
politycznych i wyborach, w rezultacie służy wspieraniu interesów wielkich
korporacji i finansjery, bo partie polityczne chcąc nie chcąc muszą być z nimi
powiązane, skoro do prowadzenia walki politycznej, podległej zasadom
analogicznym do gry rynkowej, niezbędne są znaczne środki materialne. Zresztą
korporacje robią wszystko, by uniezależnić się od społecznej kontroli i nie
dopuścić do włączenia ich działalności w procesy budowy dobrobytu powszechnego,
opartego na sprawiedliwym podziale dóbr. Unikają nadzoru i nieegoistycznego
zaangażowania na różne sposoby – poprzez wywieranie (legalnie bądź nie) wpływu
na politykę krajową, poprzez umiędzynarodowienie swej działalności, a wreszcie
poprzez zastępowanie państwa w wielu jego funkcjach (np. socjalnych) i tym
silniejsze przywiązywanie do siebie pracowników. Stopniowo słabnie autonomia i
siła państwa, a rośnie potęga międzynarodowych korporacji i organizacji
finansowych, które jednakowoż nie są zobowiązane ani stosować procedur
demokratycznych, ani poddawać się demokratycznej kontroli. Co gorsza, nie mają
też motywacji po temu, by brać na siebie odpowiedzialność materialną i moralną
za globalne skutki swej działalności. Skutki te zaś są alarmujące. Kraje biedne,
pozornie tylko wyzwolone z kolonializmu, pozbawione są całkowicie możliwości
konkurowania na rynkach międzynarodowych – odcięte od inwestycji, technologii
oraz udziału w dobrodziejstwach cywilizacji stają się ledwie zapleczem
produkcyjnym, źródłem taniej siły roboczej oraz dodatkowym rynkiem dla
wykorzystujących ich potencjał ludzki i surowcowy krajów bogatych oraz
międzynarodowego przemysłu. Z korzyścią dla najbogatszych, kraje biedne
pozostają nadal biedne i niedorozwinięte, a jednocześnie całkowicie uzależnione
od mocarstw ekonomicznych, co z kolei stwarza dogodne warunki dla utrwalania się
zbrodniczych reżimów, często korzystających z bardziej czy mniej jawnego
poparcia zarówno rządów państw bogatych, jak i korporacji. Cynicznemu wyzyskowi
biednych społeczeństw oraz kolaboracji z lokalnymi watażkami towarzyszy
nieodpowiedzialne i bezkarne eksploatowanie zasobów naturalnych, prowadzące do
ekologicznego wyniszczenia planety.
Nędza i niesprawiedliwość domagają się reakcji ze strony
ludzi dobrej woli w krajach najwyżej rozwiniętych. Są one winne społeczeństwom,
na których pracy w znacznej mierze zbudowały swe bogactwo, wszechstronne
działania na rzecz ich cywilizacyjnego i politycznego awansu. Jest naszym
obowiązkiem zadbać o powszechną dostępność czystej wody i żywności, o
elementarną edukację dla wszystkich dzieci, o elementarną opiekę zdrowotną, o
stan środowiska naturalnego – w skali całej Ziemi. Powinności tej nie wypełnimy
prowadząc wojny w imię takich czy innych interesów, a nawet w imię szerzenia
demokracji, lecz jedynie wtedy, gdy na serio weźmiemy na siebie materialną i
logistyczną odpowiedzialność za wielkie globalne projekty rozwojowe, w imię
solidarności wszystkich ludzi i w imię lepszej przyszłości całego świata. Rządy
potężnych państw i wielkie korporacje, dzięki swemu potencjałowi mają tu do
odegrania zasadniczą rolę, lecz wymaga to przedefiniowania ich funkcji i
umocowań prawnych. Najważniejsza jest jednak przemiana świadomości społecznej,
wyzbycie się postkolonialnych uprzedzeń, poczucia wyższości, ksenofobii, a nade
wszystko gnuśności i egoizmu.
Ludzie dobrej woli – wolni od uprzedzeń i gotowi do działania
i dzielenia się z innymi – są nadzieją ludzkości. Tworzą oni globalną wspólnotę,
wskroś wszystkich kultur, religii i granic. Ich zjednoczenie wymaga przełamania
w umyśle każdego i w każdym społeczeństwie strachu i nieufności odpychającej od
siebie ludzi inaczej żyjących, inaczej wyglądających, inaczej wierzących. Tylko
wolne społeczeństwo, oparte na wzajemnych szacunku jednostek i grup,
respektujące wymogi sprawiedliwych procedur demokratycznych, z powagą traktujące
swobody obywatelskie i wolność wyborów osobistych, może stać się prawdziwą
wspólnotą, w której wszyscy, mimo wszelkich różnic, mówią o sobie „my” i
poczuwają się do lojalności w stosunku do całości społeczeństwa. Sprawiedliwość
i wolność są podstawą ładu i pokoju wewnętrznego każdego społeczeństwa, a
wspólnota wolnych i sprawiedliwych społeczeństw jest jedyną możliwą podstawą
pokoju światowego i braterstwa wszystkich ludzi.
Droga do sprawiedliwości prowadzi przez demokrację i
urzeczywistnienie wolności. Ani jedno, ani drugie nie może być abstrakcją,
choćby i „konstytucyjną abstrakcją” praw i swobód, lecz rzeczywistością –
rzeczywistą możliwością samookreślenia i wyboru drogi życiowej. Demokratyczne
społeczeństwo to nie takie, gdzie jedynie bez przeszkód działają partie i
odbywają się wolne wybory, lecz takie, gdzie ponadto i przede wszystkim ludzie
realnie kształtują swoje otoczenie społeczne i instytucjonalne. Społeczeństwo
wolne to nie takie, w którym jedynie zagwarantowano każdemu pewne swobody
konstytucyjne, lecz takie, w którym ponadto każdy ma szanse żyć zgodnie ze swymi
pragnieniami i rozwijać się w kierunku, który odpowiada jego zdolnościom i
aspiracjom. Jest rzeczą państwa i organizacji społecznych budowanie takich
stosunków, które umacniać będą i realną demokrację, i realną wolność. Owszem,
wymaga to środków, znaczącej redystrybucji i pomocy publicznej dla wielu
projektów – gospodarczych, infrastrukturalnych, a zwłaszcza zdrowotnych i
edukacyjnych. Odpowiedzialności za zrealizowanie ich celów nie wolno nam
przerzucać na abstrakcję „wolnego rynku” i pod tym pretekstem ograniczać funkcje
sprawiedliwościowe państwa, gdyż „puszczona samopas” logika owego „wolnego
rynku” prowadzi do nierówności i wykluczenia wielkich mas z udziału w
dobrodziejstwach cywilizacji, a nawet do wojny. Mechanizmy rynkowe mają swoją
realność, która wszelako nie może być ostatnim słowem racjonalności społecznej.
Kapitalistyczna produktywność winna więc być włączona w system społeczny i w
pewien sposób kontrolowana. W końcu to kapitał i środki produkcji mają służyć
człowiekowi, a nie odwrotnie.
Manifest prawicy
W ciągu ostatnich stuleci, a zwłaszcza ostatnich stu lat
świat, a zwłaszcza Zachód przeszedł niepokojące przeobrażenia. Nowoczesność,
związana z rozwojem nauki, wyposażyła nas w godne podziwu środki techniczne i
nowe bogactwa. Nie uczyniła nas jednak lepszymi ani szczęśliwszymi. Wielu z nas
czuje się za to zagubionych i zdezorientowanych pośród natłoku rozmaitych
propozycji nowych „stylów życia” albo po prostu rozrywek, jakie płyną do nas z
„globalnej wioski” – ze świata zdominowanego przez działalność potężnych,
międzynarodowych instytucji komercyjnych, media i reklamę. Jednak w istocie
rzeczy, mimo wielości stwarzanych nam (często pozornie) wyborów i idących za
nimi różnic, oddalających od siebie ludzi, którzy dokonali wyborów odmiennych,
pozostajemy wciąż tacy sami. Wszyscy, jak świat długi i szeroki, jesteśmy po
prostu ludźmi, mającymi podobne marzenia i kłopoty, popełniającymi podobne
grzechy i błędy, a także czyniącymi podobne dzieła dobra. Jeden jest świat,
jeden los człowieka i jedno jest ludzkie dobro, określone przez naturę bytu
ludzkiego i jego miejsce w rzeczywistości. Tylko na gruncie tego dobra i na
gruncie miłości wiążącej ludzi we wspólnotę dobrej woli, woli dobrego,
panować może zgoda i zrozumienie wewnątrz społeczeństwa oraz w stosunkach między
narodami. Tam zaś, gdzie zwycięża sprawiedliwy porządek, oparty na miłości i
szacunku dla godności każdego człowieka, różnice przestają dzielić i jawić się
nam jako zagrożenie, lecz same stają się czymś dobrym i wzbogacającym. Gdy
jednak dobrej woli brakuje i gdy panuje duch rywalizacji, a co gorsza
podejrzliwości wzajemnej i wrogości, uprzedzeń i strachu, różnice zaczynają nas
przerażać i pobudzają do aktów nienawistnych.
Tylko gdy będziemy „pewni swego”, silni w dobru i w zaufaniu
do moralnego ładu naszej własnej wspólnoty, stać nas będzie na wyzwolenie się ze
strachu i nienawiści, która przywodzi ludzi do wojen i wszelkich nieszczęść. Bez
trwałego społecznego ładu, opartego na poszanowaniu niezbywalnych wartości,
niemożliwa jest ani wolność, ani sprawiedliwość, ani szczęście. Gdy brak
natomiast takiej moralnej i duchowej podstawy, owego porządku, który zaczynać
się musi w duszy, w sercu każdego z nas, by następnie wyrazić się w życiu
wspólnoty, na wszystkich jej poziomach organizacji, skazani jesteśmy na
gorączkowe i chaotyczne poszukiwanie zaspokojeń w iluzorycznym świecie rzekomej
„wolności wyboru”. W istocie ten kolorowy świat „pluralizmu dla samego
pluralizmu” należy jednak nie od nas, lecz do tych, którzy umieją nas zniewolić,
stwarzając, środkami reklamy, coraz to nowe pokusy i iluzje szczęścia, jakie to
wypływać ma rzekomo z ulegania im. Wolność wyboru bywa tu jedynie iluzją, a
różnice „stylów życia”, które z nich wynikają – powierzchowne. Pod zewnętrzną
powłoką owych błahych różnic kryją się jednak pokłady naszej autentycznej
kultury i duchowości, które wszelako przestajemy rozumieć, przypisując zbyt
wielkie znaczenie temu, co zewnętrzne, a co sobie rzekomo „sami wybraliśmy”. Gdy
zaś tracimy naturalne poczucie tego, kim jesteśmy, nie umiemy też naprawdę
zrozumieć, co to znaczy, że inni naprawę są inni, a jednocześnie
naprawdę podobni do nas.
Ludzie, których płytkie i pozbawione refleksji oraz
właściwego szacunku dla tradycji i obyczaju wychowanie, usposobiło do
nieustającej pogoni za dobrami materialnymi, padli ofiarą patologii moralnej
społeczeństwa nowoczesnego – zostali zubożeni i skrzywdzeni, a nie znając innego
życia wychowują swoje dzieci w podobny sposób. Merkantylizmowi i materializmowi
społeczeństwa konsumpcyjnego sprzyja relatywizm i obojętność na wartości,
posunięta czasem do granic cynizmu i nihilizmu. Ślepota na powinności moralne i
wartości duchowe prowadzi do coraz większego pobłażania sobie, usposabiając
człowieka tym bardziej do pazerności na dobra materialne i przyjemności. Dlatego
też ci sami, którzy gromadzą wielkie majątki dzięki wzbudzaniu chciwości i
hedonizmu u innych, szerzyć będą nihilistyczne ideologie, mające takie postawy
usprawiedliwiać. W ten sposób wielki międzynarodowy przemysł sprzymierza się z
siłami politycznymi propagującymi pod pozorami demokratyzmu i umacniania
wolności tolerancję dla nieobyczajności, ateizmu, a nawet przestępstw, takich
jak aborcja i eutanazja. Tymczasem nie na tym wolność polega, by robić po
prostu, co się chce i co nam sprawia przyjemność, lecz na tym, by rozumnie
kształtować swe życie, zgodnie z własną naturą i tymi trwałymi pragnieniami,
które świadomie i roztropnie obierzemy sobie za godny cel naszych działań.
Godności ludzkiej i prawu miłości niepodobna zaprzeczyć. Nie
ma i nie może być sporu o fundamentalne wartości, jak poszanowanie życia albo
współczująca solidarność, czyli braterstwo między ludźmi. Każdy człowiek potrafi
odczytać w swym własnym sumieniu, że źle jest zabijać a dobrze jest pomagać
potrzebującym. Podobnie też każdy człowiek pragnie być wśród bliskich i
kochających go osób i samemu darzyć miłością. Taką wspólnotę kochających się
ludzi, których połączyły więzy krwi i wspólne potomstwo, nazywa się rodziną. To
ona jest ośrodkiem życia człowieka i fundamentem społeczeństwa – cierpimy, gdy
rodzinę tracimy lub gdy się ona rozpada. I właśnie ten naturalny porządek
rzeczy, związany najściślej z tym, kim jako rozumne, lecz cielesne istoty
jesteśmy, podlegać musi ochronie i opiece ze strony państwa i prawa. Państwu nie
wolno uchylać się od tych obowiązków w imię źle pojętej bezstronności czy
tolerancji. Wartości demokratyczne są wartościami tylko wtedy, gdy służą dobru i
sprawiedliwości – przestają nimi być, gdy dostarczają pretekstu do utrzymywania
się niesprawiedliwości i nierówności albo do tolerowania zepsucia obyczajów i
demoralizacji młodzieży. Nie sami powołaliśmy do istnienia porządek, któremu
podlegamy, i nie jesteśmy władni go zmienić. Co najwyżej możemy mu stawić opór,
buntować się przeciwko niemu – płacąc wszelako cenę osobistej zguby i degradacji
naszej wspólnoty.
Społeczeństwo sprawiedliwe i szczęśliwe nie obywa się bez
cnót, stanowiących źródło dobra w naszym działaniu. Wzory dobrego postępowania
przekazujemy z pokolenia na pokolenie, wychowując dzieci i młodzież. Bez
ciągłości takich wzorców, bez przykładów i autorytetów, bez tradycji, która dla
każdego obywatela z osobna i dla nas wszystkich łącznie stanowi płaszczyznę
odniesienia w rozumieniu świata i przeżywaniu dobra, społeczeństwo nie może
przetrwać. Gdy zaś przyświecają mu wartości i chwalebne przykłady, gdy ciągłość
tradycji spaja pokolenia, możliwa staje się również autentyczna więź między
żyjącymi współcześnie członkami społeczności, więź konstytuująca ją jako
prawdziwą wspólnotę i naród. To tradycja i wspólna historia czyni nas właśnie
dojrzałą i pełną wspólnotą, czyni nas narodem. W narodzie jesteśmy w pełni „u
siebie”, połączeni więzią swojskości i zaufania z naszymi rodakami, podzielając
z nimi wiele elementów pamięci historycznej, pewne obyczaje, język i inne
elementy kultury. To właśnie zaufanie, owa pewność, że wśród swoich solidarność
i jedność zawsze weźmie górę nad rywalizacją i egoizmem, pozwala nam budować
wspólnie szczęśliwszą i sprawiedliwszą przyszłość – dla nas i dla innych,
których inność bez strachu akceptujemy i którym zawsze dobrze życzymy.
Odpowiedź na manifesty
Oba manifesty wyrażają mniej więcej tę samą treść. Oba
odwołują się do sprawiedliwości i solidarności, i to wymiarze ogólnoludzkim, oba
piętnują moralną degradację świata zmerkantylizowanego. Mimo to, w obu zawiera
się również pewien ładunek wiary w to, że zarówno technikę, jak i procedury
demokratyczne można wykorzystać dla dobra człowieka, że mogą mu one posłużyć w
osiąganiu prawdziwego, a nie iluzorycznego szczęścia. I lewica, i prawica wierzy
ponadto, że sprawiedliwość i wolność musi być realnym doświadczeniem człowieka,
a nie wyłącznie prawną i polityczną formułą, oraz uważa, że sprawiedliwie
traktowani ludzie tworzą dobre społeczeństwo, a ze sprawiedliwych i dobrych
społeczeństw – i tylko z nich – może być zbudowany szczęśliwy i pokojowy świat.
O te przekonania spierać się nie będę.
Różnice między prawicą i lewicą są niewielkie i zapewne
dlatego obie partie lubią się kłócić. Być może lewica akcentuje bardziej
materialne potrzeby człowieka, widząc w ich zaspokojeniu najważniejszą podstawę
zachowania przez niego godności i wolności; prawica podkreśla za to ład i
ciągłość jako warunki zaufania społecznego, które jest początkiem sprawiedliwych
i pokojowych stosunków. Nie znaczy to jednak bynajmniej, że lewica jest z zasady
przeciw tradycji, a prawica lekceważy redystrybucję i programy społeczne. Spory
dotyczą szczegółów, np. tego, które tradycje należałoby uznać za anachroniczne i
złe albo tego, czy należyty kształt sprawiedliwości społecznej oraz przebieg
dróg do niej prowadzących określone są przez metafizyczne instancje natury
ludzkiej i prawa naturalnego (prawica), czy też raczej przez historycznie
ukształtowane stosunki klas społecznych i wynikające z nich różnice w dostępie
do wykształcenia i konsumpcji. Być może z punktu widzenia „lewicowca”
„prawicowiec” jest zacofany i dogmatyczny, nie dostrzegając całej
niesprawiedliwości, jaką konserwuje hołubiona przez niego tradycja. Być może z
punktu widzenia „prawicowca” „lewicowiec” jest człowiekiem dobrej woli, lecz
pozbawionym łaski wiary w świętość pewnych instytucji i praw. Nie zamierzam
jednak wdawać się w te animozje, bo są marginalne wobec wspólnego obu partiom
fałszywego i niemoralnego przekonania, że skoro cechuje je słuszne rozeznanie
i dobra wola, to uzyskują tym samym niezbywalne moralne uprawnienie do
wywierania wpływu na innych. Chciałbym zająć się właśnie tym: ową ochotą na
wywieranie wpływu, faktem, że lewica i prawica uważają się
pospołu za moralnie uprawnione do wykonywania władzy po prostu dlatego, że mają
dobrą wolę i mają rację. Używać argumentów, zwłaszcza argumentów moralnych i
mieć dobrą wolę – czyż trzeba czegoś więcej, żeby sięgać po władzę i stanowić
prawa?
Nie zaprzeczam, iż podobne do moich „manifestów” głosy w
obronie sprawiedliwości i pokoju wypływają właśnie z dobrej woli. Że surowość
sądów poparta jest wysokimi wymaganiami stawianymi przez zwolenników lewicy i
prawicy sobie samym. Czy jednak mogą oni z ręką na sercu przyznać, że nie ma w
nich ani grama złej woli – jakichś uprzedzeń, apodyktyczności
nieznoszącej sprzeciwu, pewnej powierzchowności i niecierpliwości w osądzaniu
innych? I czy mogą zawarantować sobie i nam, że zdobywszy władzę będą nadal
czyści i kompetentni?
Wspólną cechą obu manifestów jest ich zaskakująco prędka
konkluzywność. Oba nadają się na zachętę i uzasadnienie pewnych radykalnych
działań legislacyjnych i politycznych. Oba przecież wyrażają pewną polityczną
rację. Wydaje się na pierwzy rzut oka, że prawdy lewicy i prawicy
upoważniają do tego, by w imię wyższych celów (społecznych, narodowych, a nawet
metafizycznych – gdyby ktoś wierzył np. w „sprawiedliwość dziejową”) nastawać na
czyjąś własność, ograniczać swobodę produkcji i handlu, nakładać rozmaite
ograniczenia na stosunki pracy, a nawet formułować obowiązkowe programy
wychowania i kształtowania postaw młodzieży. Pod jakimi wszakże warunkami takie
upoważnienie może być naprawdę skuteczne, czyli moralnie akceptowalne? Pod
jakimi warunkami więc może być moralnie uzasadnione, by brać władzę i
bardzo, bardzo wiele zmieniać w życiu ludzi poprzez tej władzy wykonywanie?
Pierwszym warunkiem jest oczywiście prawdziwość przekonań politycznych. Lewica i
prawica chciałaby, żeby na tym warunku poprzestać. Wystarczyłoby wtedy wykazać,
że ma się rację, by ruszać po władzę w poczuciu dobrego prawa. A rację
wykazać nie trudno. Któż zaprzeczy, że wiele jest biedy, że woda brudna, dzieci
głodne, korporacje bezwzględne, a wspólnoty słabe? Do tego rozwody, samobójstwa
i HIV. I kto zaprzeczy, że dobrze byłoby, gdyby młodzież była dobrze wychowana,
patriotyczna, tolerancyjna, współczująca i wolna od uprzedzeń rasowych? Lepiej
już z góry na to wszystko się zgodzić i przyznać rację lewicy i prawicy we
wszystkich sprawach. Problematyczne, moralnie problematyczne jest dopiero
przejście od porządku mówienia o faktach i sposobach ich odmiany do porządku
roszczeń do władzy. Chodzi o zasadę „cel uświęca środki”. Ale także o coś
więcej. Jeśli od czasów Hume’a pamiętamy, że ze zdań o faktach nie wynikają
zdania o powinnościach, to wypada pamiętać również o drugim piętrze tej reguły:
ze zdań o powinnościach nie wynikają zdania o uprawnieniach do władzy dla tych,
którzy są zobowiązani powinności te realizować. Jeśli już, to wynikanie jest
inne (przynajmniej w myśl klasycznej etyki): z faktu, że człowiek ma powinności
wynika, że musi być uszanowana jego wolność jako warunek możliwości
realizowania tych powinności.
I właśnie w tym kontekście pojawia się drugi warunek,
niezbędny, by sprawowanie silnej i apodyktycznej władzy w imię słusznych celów
społecznych było moralnie godziwe. Tym warunkiem jest upoważnienie.
Dostępne dziś upoważnienie polityczne polega zaś na demokratycznej delegacji,
będącej jednocześnie reprezentacją. Pytam wobec tego: ile uprawnień
władzy może zmieścić się w takiej formule? Czy wywieranie radykalnego wpływu na
poglądy obywateli (np. uspołecznianie ich albo wychowywanie w poszanowaniu
wyższych wartości, krzewienie wśród nich ducha tolerancji itd.) może tu wchodzić
w grę? A kimże jest ów funkcjonariusz partyjny lewicy czy prawicy, żeby aż tyle
miał prerogatyw? Żeby kształtował moje dziecko, niczym własne? I to nawet, jeśli
ma rację... Bo chyba, przyznacie sami, nie wystarczy mieć rację, żeby mieć
prawo...
A może ów demokratyczny mandat legalnej władzy obejmuje prawo
zabierania obywatelowi pieniędzy w celu zapewnienia jakichś dóbr innemu
obywatelowi, nawet jeśli ten pierwszy tego sobie żadną miarą nie życzy? W imię
czego? Po prostu w imię tego, że ma się rację? Cóż, jeśli reprezentant
całego społeczeństwa zwraca się do jednej jego połowy z żądaniem wypłat na rzecz
drugiej połowy, to niezależnie od swych racji z pewnością nie pełni dobrze
mandatu reprezentanta, a co najwyżej delegata owej drugiej połowy. I nadal może
mieć rację... I siłę... Tylko że nie będzie miał moralnego prawa... Bo polityk
demokratyczny nie dostaje żadnego mandatu na czynienie sprawiedliwości
społecznej (cokolwiek to znaczy) przemocą (jeśli to w ogóle jest możliwe, by
czynić sprawiedliwość środkami przymusu). Wśród praw mniejszości, ba, wśród praw
jednostki, jest bowiem i to, by nie poświęcano jej wolności i jej własności na
rzecz dobrostanu innych. Po prostu demokracja, ani jako pewien kontrakt
społeczny, ani jako instytucja moralna, nie obejmuje tak daleko posuniętego
zrzeczenia się suwerenności na rzecz rządzących. W gruncie rzeczy demokracja w
ogóle raczej zabezpiecza przed władczością (nawet mającego rację) rządu, niż
daje mandat na wykonywanie władzy. Demokracja dopuszcza wprawdzie
samoograniczenie demokracji, ale z pewnością bardzo niewielkie, warunkowe i
odwoływalne; inaczej nie byłaby demokracją.
Co więcej, do istoty demokracji należy pozostawienie nam
prawa do nieangażowania się, a więc do zachowania postawy politycznie biernej,
żeby nie powiedzieć – egoistycznej. Święty spokój, wolność od ideowości (choćby
najsłuszniejszej), od jakiejkolwiek indoktrynacji to właśnie ta negatywna
wartość polityczna, której całkowicie pozytywnie (a więc w kategoriach
działania: celów i środków) myśląca lewica i prawica po prostu nie dostrzegają.
Jeszcze raz więc pytam: kto wam dał prawo nas wychowywać, kształtować, nawet
jak najsłuszniej? Kimże jesteście, panowie funkcjonariusze partii
prawicowych i lewicowych (nawet wybrani w wyborach – bo w końcu na kogoś trzeba
było głosować!), żeby zawracać nam głowę swoimi celami i programami, nawet jeśli
macie rację? Chcecie nas uszczęśliwiać i zbawiać na siłę? Lepiej wiecie
od nas, co jest dla nas dobre? Może i tak, ale moje życie jest po prostu moje. I
w tym życiu ja mogę nie chcieć być altruistą, mogę nie chcieć być
tolerancyjny, niepalący, i w ogóle mogę nie być „do przodu”. Mogę nie chcieć być
miłosierny i szczodry. Nie chcieć – rozumieć to wyrażenie? Mogę nie
chcieć, czyli wolno mi – rozumienie to wyrażenie? I więcej jeszcze – ja
mogę lubić to, że nie wszystkich lubię i nie ze wszystkimi się solidaryzuję.
Mogę woleć swoich od obcych i w ogóle nie mieć dobrej woli w stosunku do wielu
ludzi. Mogę nawet marzyć o zwycięstwie „naszych” nad innymi. Mogę chcieć, by
„moi” czy „nasi” innych zdominowali. Mogę nie pragnąć szczęścia ludzkości, na
takich warunkach, że innym też będzie równi dobrze jak nam. Mogę nie ufać żadnej
władzy i nie wierzyć w dobrą wolę innych w stosunku do „moich”. To wszystko jest
być może mało szlachetne, ale fakt, że wy chcecie szlachetnie, że wasze intencje
są dobre, nie odbiera mi moich praw, a wam nie daje żadnych praw moralnych do
rządzenia mną i moim życiem. Jestem tylko waszym sąsiadem i mogę żądać od was,
byście pilnowali swojego nosa, jako i ja pilnuję swego. I tego żądam.
Sytuację zaciemnia i sumienia lewicowców i prawicowców koi
nie tylko prostota i oczywistość zła, które piętnują, ale również fakt, że ich
intencje i motywacje w istocie są natury moralnej. I nie chodzi tu
wyłącznie o fakt, że głoszą swe poglądy w dobrej wierze, ale także o to, że
powołują się (szczerze) na własne cnoty: na współczucie, życzliwość, umiłowanie
pokoju. Wykazując się tymi cnotami, żądają od innych, by także je w sobie
budowali i dalej krzewili. Jednak pozycja moralisty jest czymś zupełnie innym
niż pozycja polityka i prawodawcy wykonującego mandat demokratyczny. Żeby to
pojąć, trzeba mieć inny zestaw cnót, których prawicy i lewicy brakuje:
powściągliwość, skromność, niedowierzanie sobie, a wreszcie ów szlachetny, z
umiłowania wolności wynikający lęk przed wywieraniem wpływu. Pycha lewicy
i prawicy, owa duma z posiadania dobrej woli i moralnych argumentów, prowadzi do
charakterystycznej monopolizacji współczucia. Skoro my jesteśmy miłosierni czy
solidarni, otwarci, tolerancyjni i współczucjący, to inni, którzy nie są z nami,
zapewne są nieczuli, egoistyczni i uprzedzeni. Bo czy inaczej nie trzymaliby z
nami?
Otóż my, ludzie trzeci, zwani czasem liberałami (w ustach
jednych to pochwała, u innych wyrzut) również potrafimy współczuć, łożyć na cele
charytatywne itp. I my cenimy więź wspólnotową, piękne i święte tradycje, a za
to nie lubimy cynicznych wyzyskiwaczy i wszechobecnego „konsumpcjonizmu”. Nie
wynika stąd jednak dla nas, byśmy przyznawali sobie lub innym prawo do
rekompensowana ewentualnych niedostatków naszych odruchów miłosierdzia przez
tworzenie potężnego systemu praw socjalnych, za cenę osłabiania gospodarki
wysokimi podatkami i kosztami pracy, przywilejami związków zawodowych itp. Tym
bardziej sobie tego nie życzymy, że jesteśmy demokratami, a demokracja jest
niemożliwa w państwie mającym ogromne środki finansowe i prawne (ustawodawstwo
socjalne) pozwalające kupować głosy beneficjentów przywilejów socjalnych w
drodze partyjnych licytacji obietnic ich powiększenia. Co więcej, nie sądzimy,
by często zdarzało się, by państwo socjalne popierali ci, którzy mieliby je
finansować. Że ma zaś poparcie u swych beneficjentów, to fakt trywialny i
bynajmniej nie wynika z niego nasze moralne zobowiązanie do zgody na taki
system. Tym samym, państwo rządzone przez lewicę lub prawicę, państwo
socjalno-wychowawcze, tworzy antagonizm pomiędzy tymi, którzy je utrzymują,
będąc jednocześnie jego domniemanymi wieczystmi wrogami właśnie dlatego, że mają
z czego państwu oddać (bo z jakichś przypadkowych powodów mają się lepiej od
innych), a tymi, którzy per saldo więcej od państwa biorą niż mu dają.
Dzielenie ludzi na płatników netto i beneficjentów państwa bynajmniej nie godzi
się z prawicowo-lewicową ideą solidarności, ale to właśnie te ideologie
wymuszają myślenie w takich kategoriach.
Poglądy lewicy i prawic
|