Arystokracja ducha a poprawność polityczna.
[Opublikowane w Przeglądzie Politycznym nr 60 (2003)
jako „Krytyka poprawności”]
Nie ma żartów z amerykańskim systemem liberalnym - drzemią w
nim potężne siły represji i potężne siły perswazji. Jeśli usłużył mu swoim
intelektem ktoś taki jak John Rawls, to tym bardziej należy się tej formacji
poważne potraktowanie przez filozofów. W ubiegłym roku Rawls zmarł, lecz kilka
miesięcy wcześniej również przeciwników „liberalizmu” osierocił jeden z tych,
którzy również i tego nurtu sprzeciwu nie pozwolą nikomu zbagatelizować: liberał
bezcudzysłowowy Robert Nozick. Jestem przekonany, że te dwie wielkie straty
amerykańskiej i światowej filozofii przypieczętują schyłek tego typu filozofii
politycznej, która koncentruje się na zagadnieniach równości, sprawiedliwości,
demokracji oraz pluralizmu kultur i „wizji dobrego życia”. Zniknie wraz z nią
także spór o polityczną poprawność, dziś już nawet przez media traktowany z
pobłażliwym sarkazmem. Czy w czasach, kiedy en vogue jest obnoszenie się
z polityczną niepoprawnością, poważny publicysta może więc jeszcze zajmować się
tym tematem? Sądzę, że tak, gdyż jest on wciąż dosyć świeży i nośny na gruncie
naszego języka i naszej kultury politycznej. Polska jest jakieś 20 lat cofnięta
w stosunku do życia intelektualnego na Zachodzie, i ma to swoje zalety: tu się
wolniej trawi idee, wiedząc w dodatku, co z tego w końcu wyjdzie... Mam jednakże
również bardziej osobiste powody, by właśnie temat politycznej poprawności
uczynić powracającym wątkiem tego skomplikowanego, może nazbyt „symfonicznego”
studium mającego bliżej prześledzić jeden z tropów argumentacyjnych zaznaczonych
w zamieszczonej tu kilka numerów wcześniej mojej pracy „Nie-nowoczesny
liberalizm”. Ten powód to idiosynkrazja. Mój tekst jest bowiem w istocie swej
wprawką z fenomenologii politycznej: jest ejdetyką frustracji i idiosynkrazji
właśnie. Ejdetyką i autoterapią.
***
„Poprawność polityczna” to sarkastyczne określenie
zapożyczone z niezręcznego także i w tym punkcie języka amerykańskich liberałów,
proponujących rozliczne reformy lingwistyczne w ramach swojego projektu
egalitarnego pokoju społecznego, który w związku z tym przyjęło się wśród
przeciwników nazywać bardzo nieżyczliwie „ideologią politycznej poprawności”. W
istocie nie ma takiej ideologii, lecz tylko wiązka pokrewnych sobie pod pewnymi
względami poglądów i stanowisk, dość często współwystępujących ze sobą, ale
czasami zaznaczających się tylko wybiórczo. Ogólny nastrój intelektualny i
moralny owej w uproszczeniu i zbiorczo tak nazywanej „poprawności politycznej” (PP)
jest oportunistyczny, relatywistyczny, skrycie nihilistyczny, z silną nutą
samooskarżycielskiej frustracji, tak typowej dla dekadenckiej i alienacyjnej
fazy rewolucyjnego utopizmu. Ugrzecznienie a nieraz wręcz gorliwa służalczość
wobec wyimaginowanych często pokrzywdzonych („mniejszości”), przyklaskiwanie
wszelkim ich obyczajom i poczynaniom, połączone z restrykcyjnością i surowością
wobec wszystkich roszczeń dominujących i wyposażonych wciąż w polityczne
przewagi grup („białych”, „mieszczan”, „mężczyzn”, „chrześcijan”) do
poszanowania ich poczucia słuszności co do preferowanych przez nie wartości i
kultywowanych sposobów życia, idzie tu w parze z histerycznym doszukiwaniem się
lub co gorsza insynuowaniem nieszczęsnym przedstawicielom owej białej
mieszczańskiej większości rasizmu, seksizmu itp. To irytuje, zwłaszcza elity
amerykańskie, bo właśnie w amerykańskim życiu publicznym i w amerykańskim
systemie edukacyjnym ta nowa „liberalna kultura politycznej poprawności”
najpełniej się zaznacza. Wspiera ją z różnych powodów wiele organizacji i
instytucji tzw. społeczeństwa obywatelskiego oraz związany z nim kapitał.
Wspiera ją również dość silnie państwo, jako że przynosi ona pewne oczywiste
korzyści w wieloetnicznym społeczeństwie, w którym nietrudno o zatargi, a każde
nieostrożne słowo może wywołać agresywną reakcję. Właśnie ten walor
rekoncyliacyjny PP spowodował jej import do Europy, w szczególności do krajów,
gdzie zamieszkują rozmaite i liczne wspólnoty emigranckie. Złość, jaką wywołuje
to na naszym kontynencie, zwłaszcza w kręgach konserwatywnie myślącej
inteligencji, jest ogromna i tym większa, że podsycona frustracją wynikającą z
faktu, że tak liczni reprezentanci środowisk akademickich (a najwięcej w Anglii
i w Niemczech) dość karnie podporządkowali się wymogom PP.
Świadectwem tej złości jest pełen pasji artykuł Agnieszki
Kołakowskiej w poprzednim numerze Przeglądu Politycznego. Bardzo
sympatyzuję z jego ogólnym nastrojem, podzielając wstręt do rozmaitych zjawisk,
jakie zebrano tam pod szyldem politycznej poprawności. Co do szczegółów, to
miałbym rozmaite wątpliwości, zwłaszcza widząc w tym tekście pewien nadmiar
emfazy, a także stwierdzając kilka zbyt daleko idących uproszczeń. To jednak
właśnie ten artykuł pobudził mnie do myślenia na serio o naszej polskiej scenie
publicznej jako obszarze roszczeń i realnego panowania pewnej, temu krajowi
właściwej, formy poprawności politycznej. Takie widzenie swojego kraju jest z
pewnością objawem jakiejś frustracji. Ale jeśli frustracje są uzasadnione, to
przyjmowanie frustracyjnej retoryki, zwłaszcza jeśli ma się pod kontrolą swój
stan ducha, może być twórcze i prowadzić do trafnych i celnie sformułowanych
diagnoz. Dlatego w niniejszej rozprawce pójdę tym tropem, jakkolwiek tam, gdzie
będzie mowa o Polsce, pojęcie „poprawności politycznej” będę rozumiał
najogólniej i najdosłowniej zarazem: jako ogół przekonań (wraz z towarzyszącą im
aurą lingwistyczną i emocjonalną), co do których panuje w danym kraju zgoda, że
charakteryzują one światłego obywatela, człowieka roztropnego i dobrze
wychowanego, odpowiedzialnego i zasługującego na publiczne zaufanie. Definicja
ta jest bardzo pojemna i obejmuje rzecz jasna PP w znaczeniu owego typowo
amerykańskiego kompleksu ideologiczno-lingwistycznego na równi z każdą inną
wersją zabarwionego lokalnym kolorytem filisterstwa. W Polsce obserwujemy
wprawdzie pierwsze zwiastuny liberalnego populizmu w stylu amerykańskim, są one
jednakże na tyle jeszcze nieznaczne, iż mówiąc o rodzimej PP, będę trzymał się
tej swojej szerokiej definicji.
W pierwszej części tej pracy zarysuję krótko swój pogląd na
duchową genealogię zjawiska amerykańskiej PP, które jest przecież klinicznym
przypadkiem działania sił resentymentu. Będzie mi to potrzebne do naświetlenia
resentymentalnego doświadczenia alienacji, doświadczenia atomalnego i
egologicznego, wokół którego osnuty będzie dalszy mój wywód. Chciałbym bowiem
zrekonstruawać pozycję duchową polskiego intelektualisty w jego lokalnym
krajobrazie politycznym i wykazać, że szansą na odzyskanie poczucia własnej
rzeczywistości tej istoty wyalienowanej i wypędzonej z każdej określoności
społecznej (klasowej, instytucjonalnej, funkcjonalnej) jest żywe i bezpośrednie
zaangażowanie na rzecz swego materialnego i społecznego interesu. Aby to
egoistyczne zaangażowanie usprawiedliwić nie wystarczy być liberałem, realistą
politycznym, naturalistą czy zwykłym cynikiem, lecz konieczne jest
przeformułowanie racji, dla których jest się liberałem, sprowadzenie ich z
poziomu metateoretycznych figur intelektualnych do poziomu przedmiotowej i
wprost uzasadnianej afirmacji własnych zdobyczy kulturowych jako wyższych i
przeważających nad tymi formacjami, które jej są wrogie. Aby to prymordialne czy
wręcz prymitywne ugruntowanie liberalizmu (liberalizmu, który zwę wobec tego
„bezpośrednim”) stało się możliwe, trzeba sięgnąć dna własnego doświadczenia
politycznego, trzeba fenomenologicznie odsłonić swój ostateczny prywatny podmiot
polityczny i jego transcendentalną podstawę, aby stąd, niczym z kartezjańskiego
cogito, wznieść się na powrót ku perspektywom teoretyzowania publicznego,
intersubiektywnego, a więc politycznego.
Z genealogii poprawności politycznej
Polityczna poprawność jest jednym ze skutków populizacji
stosunków wolności, czyli - mówiąc po ludzku - częścią ceny płaconej za
demokrację. Jej bożkiem jest równość, a mówiąc znów uczenie: jej podłożem jest
populistyczne, egalitarystyczne pojęcie sprawiedliwości. W rozumieniu ludowym
czy nawet drobnomieszczańskim równość znaczy tyle, co wyrównanie
jakichkolwiek realnych niedoborów danej grupy przez specjalne przywileje.
Posiadanie praw znaczy posiadanie jakiegoś kawałka władzy dla siebie, wolność
zaś znaczy możliwość triumfowania swoich nad jakimiś „onymi” (którzy mają nad
nami władzę, czyli nas niewolą), jak również pewien zakres samowoli lub co
najmniej prawo kultywowania bez kontroli i bez świadków swej obyczajowości (albo
nieobyczajności). Amerykańska PP jest protezą kulturalnych stosunków
spreparowaną dla ludzi, którzy są wewnętrznie niezdolni do rozumnego i wolnego
współbytu w wolnym i kulturalnym społeczeństwie, którzy w długim procesie
natarczywego uspołecznienia przez edukację i propagandę zdolni są co najwyżej do
rezygnacji ze swego naturalnego roszczenia „my jesteśmy dobrzy i swoi i
wszystko nam się należy” oraz tymczasowego zastąpienia go
antagonistycznym pokojem plemion: „wszyscy są absolutnie równi i naszym wspólnym
wrogiem będzie tylko ten, kto poważy się w czymkolwiek się wywyższyć lub inaczej
podważy nasz rozejm”. Powstrzymywanie się przez ponadczasowy, ludowy ogół
od normalnej i zwyczajnej ludziom przemocy okupione jest tu więc przyjęciem
napastliwej, wojowniczej formy praworządności, czyli praworządności
agonistycznej. Bo też tylko takie stosunki „normalna ludzkość”, plemienna i
niewykształcona, zna i może uznać za swoje prawo. Działa więc tutaj odwieczna
zasada resentymentu i zwykła logika konfliktu. Mamyż liczyć na nową ludzkość,
wolną od takich czy innych postaci tej społecznej fizjologii? Próżna i naiwna
byłaby to nadzieja. Zachód może oddać się po dobroci albo zostanie zgwałcony;
oportunistyczna aż do tchórzostwa strategia amerykańskich liberałów czy
europejskiej lewicy, polegająca na oddawaniu wszystkim współobecnym po kawałku i
w kontrolowanym przez siebie rytmie wszystkiego tego z Zachodu, co trwając z
pewną konserwatywną inercją machinalnie przechodziło dotąd na własność kolejnych
pokoleń ludzi podobnych (bo białych, bo mieszczan, bo mężczyzn), ma więc w sobie
być może pewną dziejową chytrość. Polityczna poprawność jest właśnie,
przyznacie, dość sprytna: po to pozwalam ci, „przedstawicielu lub rzeczniku
mniejszości”, pilnować, żebym ja był poprawny, abyś ty, ciesząc się przywilejami
strażnika, przestrzegał za to pewnego „kodeksu strażnika poprawności” i dlatego
mnie nie zabił. Kto tu jest więc panem, a kto niewolnikiem?
Konserwatywne aspekty PP ukazują dialektyczny dynamizm, jaki
steruje tym zjawiskiem: to, co plemienne, premodernistyczne i pierwotnie
agonistyczne zostaje zniesione w abstrakcji surowej, totalizującej ideologii,
którą tak trafnie i malowniczo zobrazowała p. Kołakowska w swoim eseju. Na
poziomie teoretycznej świadomości politycznej dialektyka, w którą uwikłane są
dyskursywne i społeczne techniki poprawności politycznej, wyraża się w sławnej
dwuznaczności terminu „liberalizm”. W obu skrajnych swych pojęciach liberalizm
oznacza alienację państwa, zredukowanego do roli strażnika pewnych przywilejów
oraz poskromiciela swych wewnętrznych roszczeń do jakiejkolwiek dominacji
mogącej zagrozić tym przywilejom. Taki był nasz polski ustrój „szlacheckiej
wolności”, ale taki jest też idealny ustrój libertariański (czyli liberalny w
jednym ze swych skrajnych znaczeń) i liberalny (w znaczeniu amerykańskim).
Ścisły liberalizm w europejskim znaczeniu, posunięty do libertariańskiej
skrajności, widzi w państwie wykonawcę usługi publicznej polegającej na
strzeżeniu przywileju nieskrępowanej działalności prywatnej (gospodarczej i
każdej innej), jakkolwiek ten przywilej podniesiony jest do miary ogólności,
czyli postulowany jako równy i powszechny (a więc tym samym zniesiony jako
przywilej jednych kosztem drugich). Rozumienie wolności jako przywileju, nawet
jeśli ma on mieć postać powszechnych praw ludzkich i równościowych reguł
demokratycznych, jest w gruncie rzeczy konserwatywne. Paradoksalnie, liberalizm
w tym drugim, amerykańskim znaczeniu, odpowiadającym z grubsza europejskiej
socjaldemokracji, wyraża tę samą zasadę i dlatego nosi to samo imię. Idealne
państwo liberalne w rozumieniu amerykańskim to bowiem właśnie państwo
„politycznie poprawne”, czyli strzegące rozlicznych przywilejów wszystkich tych
grup, które nie wyłaniają z siebie spontanicznie tejże ideologii stróżowania
przywilejów, czyli nie są krytycznym, nowoczesnym, świadomym swej historycznej
odpowiedzialności i win mieszczaństwem. To ostatnie sprawuje swą
samoograniczającą się i służebną wobec cudzych przywilejów władzę na tej tylko
podstawie, że władzy realnej wyrzeka się. Uchylanie się od realnego
władztwa, egzekwowanego przez nakaz i zakaz, dokonuje się przez władztwo wsobne,
przez adresowanie nakazów i zakazów w pierwszysm rzędzie i w szczególnie
szerokim zakresie do samych funkjonariuszy państwa. Amerykańskie państwo
politycznie poprawne sprawuje więc swą władzę w coraz większej mierze drogą
negatywną: poprzez aktywność samokontrolną, na którą kieruje coraz więcej swej
energii biurokratycznej. Siłą rzeczy, realna władza schodzi niżej, do organów
lokalnych oraz do pozapaństwowych instytucji życia publicznego, a w powstających
pomimo to lukach we władaniu kwitnie spontaniczna wolność. Odnosząc oczywiste
korzyści z systemu poprawności politycznej, korporacje oraz inne organizacje
pozapaństwowej sfery publicznej, samorządu i całego tzw. „społeczeństwa
obywatelskiego”, system ten popierają i wzmacniają. Paradoksalnie więc,
biurokratyzacja poprawności politycznej prowadzi do urzeczywistnienia tzw.
zasady pomocniczości, do decentralizacji władzy, a więc do umocnienia pewnych
stosunków liberalnych.
Ceną za rozproszenie władztwa i wzrost quantum
wolności ogółu nie biorącego mentalnie udziału w mętnej dialektyce ideologicznie
motywowanego wyrzeczenia się przez państwo wszelkich ideowych zangażowań jest
uniformizacja, formalizacja, a wreszcie wyjałowienie duchowe systemowego i
umysłowego centrum państwa. Właśnie to samopoświęcenie amerykańskiego centrum
władzy, które wyzbywa się odwagi i arystokratyzmu politycznego myślenia na rzecz
zbiurokratyzowanej, urzędowej poprawności kontrdyskryminacyjnego oficjalnego
dyskursu i jego letniej, trywialnej retoryki stanowi głębszy dramat
amerykańskiej kultury liberalnej, obmawianej słusznie jako „ideologia
poprawności politycznej”. Ameryka jest bowiem potężnym państwem, świadomym swej
potężnej odpowiedzialności. Mądrość nie-działania tego kolosa, przejawiająca się
w swobodnym puszczeniu w ruch mechanizmów populistycznych, takich jak partyjna i
medialna technokracja wyborcza, socjotechniczna obsługa publicznych wystąpień
władzy albo entropia prawnej substancji państwa i związana z nią anarchiczna
wytwórczość symboliczna klasy prawniczej - ta mądrość lub ten bezwład są czymś,
wobec czego obywatel Zachodu, pragnący przetrwania swego świata, patrzy i z
nadzieją, i z przestrachem: czy oni wiedzą, co robią? Pewnie jednak wiedzą, bo
to w końcu Amerykanie, bo to w końcu jest państwo, które umie posłać wojsko. Tak
chcemy wierzyć, zwłaszcza my, w Polsce. Gdy jednak fala PP dociera do Europy, to
obnaża nihilizm i oportunizm biurokratów, którzy na niej próbują unosić nawy
powierzonych sobie państw. Właśnie ta trywializacja i biurokratyzacja PP
poróżniła z nią lewicę. Nader kosmopolityczna dotychczas lewica występując dziś
przeciwko międzynarodowemu kompleksowi politycznych instytucji demokratycznych,
sprzężonych z wielkimi organizacjami finansowymi i gospodarczymi, kompleksowi,
który jednoczy wewnętrznie standard dyskursywny i retoryczny PP, ni stąd, ni
zowąd zaczęła posługiwać się retoryką antykosmopolityczną („antyglobalistyczną”),
a nawet atakować poprawnościową ideologię, tak wiele przecież z lewicowością
mającą wspólnego. Lewicowy internacjonalizm braterstwa i rewolucji ujrzał bowiem
swą postarzałą twarz w zwierciadle politycznie poprawnej internacjonalnej
biurokracji, wywołując egzystencjalny wstrząs u nielicznych starych wiarusów i
całkiem sporej gromady ich nowych słuchaczy. Zdrada pokolenia ‘68 wzburzyła więc
młode serca późnych wnuków rewolucji i uradowała ich niejasnych jeszcze dla nas
manipulatorów. Symbolem tej konwulsji pozostanie już zapewne wtargnięcie
wielkiego świata prawdziwych ulicznych zamieszek do na wskroś prowincjonalnego,
lewicowego, poprawnego i bezbronnego Goeteborga. Antyglobaliści pokazali
poczciwym i niewinnym dotąd mieszkańcom spokojnego Niedźwiedziowa (tak tłumaczy
się bowiem nazwa Goeteborg), co to znaczy globalny proces polityczny: jak
międzynarodowe ugrzecznione filisterstwo, drżące na samą myśl o jakimkolwiek
konflikcie i konieczności zastosowania przemocy, wyłania ze swej politycznej
podświadomości brudną szumowinę anarchistycznego lewactwa, w którego zastępach
kroczą z kamieniami w rękach własne jego dzieci.
Samoogranicznie i bierność liberalnego państwa poprawności
politycznej, przekładające się na biurokratyczną niemoc i małoduszność globalnej
polityki Zachodu to (znowu) zjawisko w gruncie rzeczy konserwatywne, bo osadzone
w konserwatywnej figurze symbolicznej: rząd strzeże przywilejów, chociaż
w zamian za to, że cieszy się swą (negatywną i bierną) władzą, musi zrzec się
pewnych istotnych i namacalnych przywilejów; tak czy inaczej władza jeszcze raz
okazuje się jednak służbą. Ta ascetyczna, jakże pietystyczna formuła
polityczna znana jest zwłaszcza pod sztandarowym hasłem PP: „równość szans”. Oto
rząd miast rządzić, pilnuje, na przykład, aby nikomu nie było „na starcie”,
czyli w dzieciństwie i młodości, lepiej kosztem innych ani gorzej niż innym.
Rząd jako strażnik równości to zdegradowana i nihilistyczna forma pochodna od
rządu jako strażnika wolności. Tu dopiero służebność władzy dorównuje swej
istocie: zmienia się w służalczość. Gdy wolność i równość znaczą to samo, to
również i sprawiedliwość zaczyna być rozumiana jako synonim ich obu. Wszystkie
te trzy jakości życia publicznego sprowadzone zostają do jakiegoś
niewysławialnego abstraktu, populistycznego analogonu, który ułomnie i bez
wdzięku nazywa się właśnie jakąś ogólną publiczną korektnością, jakimś ogólnie
pożądanym, choć treściowo nieokreślonym stanem pokoju społecznego, no właśnie:
polityczną poprawnością.
W obu znaczeniach „liberalizm” wikła się w paradoksy - wikła
się w nie zarówno ten politycznie poprawny (socjaldemokratyczny), jak i ten
poprawności politycznej wrogi, sterujący w kierunku libertarianizmu lub
otwartego i bezpośredniego konserwatyzmu. Strzeżenie wolności i skuteczne
ograniczanie przez państwo swych własnych roszczeń do czynnej i realnej władzy
wymaga wszechstronnych i dotkliwych nieraz środków przymusu, czyli obraca się
przeciwko samemu zadaniu ochrony wolności, a co więcej rozwija państwo w
kierunku ograniczenia rozwoju jego władztwa, co jest bezpośrednią
sprzecznością. Dlatego właśnie państwo liberalne nie może opierać się jedynie na
zasadzie biernej i negatywnej (jak ochrona swobodnego działania grup obywateli
wedle ich przekonań i upodobań oraz imperatyw samoograniczania władzy).
Faktycznie zrealizowanym rozwiązaniem sprzeczności zarówno
państwa klasyczno-liberalnego, jak i socjaldemokratycznego (resp. liberalnego w
sensie amerykańskim) jest przeto odniesienie jego działalności do pewnej
pozytywnej treści ideologicznej, nadbudowanej nad negatywną zasadą
wyjściową. Taka jest właśnie podstawa ideologizacji państwa późnonowoczesnego -
owa utopistyczna, abstrakcyjna aura, która widoczna i zrozumiała jest
wyłącznie dla depozytariuszy kryzysowej i sprzecznej świadomości, czyli dla
nowoczesnego mieszczaństwa, potrzebującego samoeksplikacji, a więc dyskursywnego
i instytucjonalnego wyrazu tej świadomości. Dla innych, czyli dla „normalnej
większości”, ta nadbudowa jest albo zupełnie niewidoczna, albo widoczna jedynie
jako obietnica pewnych praw lub przywilejów oraz jako podstawa dla rozmaitych
roszczeń. Ideologia „wolności życia prywatnego dla każdego”, „nic nikomu do
mojego życia”, „pełnej odpowiedzialności za siebie”, „nienaruszalności
własności” itd. pełni analogiczną rolę do ideologii „solidarności społecznej”,
„równości szans”, „odpowiedzialności za ziemię i ludzkość”, „społeczeństwa
obywatelskiego”, „tolerancji” i „pluralizmu”. W obu przypadkach głosi się prawo
jednych (prostych, zwykłych, niewykształconych czy biednych) do bycia sobą i
zajmowania się swoimi sprawami (indywidualnie albo zbiorowo, wedle takiej czy
innej właściwej im formy życia), na innych zaś (światłych, wykształconych,
świadomych czy tylko mających szczęśliwym trafem obywatelstwo bogatego świata)
nakłada się obowiązek pokuty i przepojonej „globalnym zatroskaniem” oraz
niepokojem sumienia służby dobru tych pierwszych. Tą zasadą kieruje się właśnie
polityczna poprawność, nawet jeśli przybiera technokratyczną postać politycznej
manipulacji. Jak to w dialektyce: raz górą jest chytrość i oportunistyczne
wyczucie tendencji dziejowej, a kiedy indziej płynie się bezwolnie korytem
wyznaczonym dla pełnionej przez siebie roli społecznej; w sumie wychodzi na to
samo: z intelektualisty albo polityka na powrót w „człowieka” już przepoczwarzyć
się nie da.
Zatroskane i biorące odpowiedzialność za całość elity to
figura romantyczna. Tylko że dzisiaj jest ona wtórna, mało szczera i pozbawiona
pasji. Liberalizm zideologizowany jest dziś prawie tak samo żałosny i
beznadziejny jak każda inna ideologia. Dlatego oba, całkowicie przeciwstawne
sobie pod względem treści ideologicznej, „liberalizmy” są do siebie w istocie
bardzo podobne przez swój wspólny i gody pożałowania los: oba wyrażają niemoc i
alienację umysłowości zdominowanej przez sprzeczności modernistycznego myślenia.
Jest to dla mnie kolejny argument na rzecz tezy, iż liberalizm musi się wreszcie
zdobyć na surową bezpośredniość, tę samą, która daje siłę wszelkim
pozytywnie zaangażowanym stanowiskom, które nie chcą chronić różnic, lecz
egoistycznie zwyciężać jako jedynie słuszna racja. Jeśli tego nie uczyni,
tedy będzie zawsze miotał się pomiędzy tępym, farmerskim negatywizmem i
aspołecznością libertariańskiego indywidualizmu a rozmiękczonym masochizmem
amerykańsko-liberalnej lub europejsko-socjaldemokratycznej poprawności
politycznej. Liberalizm jest dobry, bo domek z ogródkiem i garażem jest lepszy
od lepianki i osiołka a księgarnia z tysiącami książek naukowych, esejów i
powieści najrozmaitszego rodzaju jest lepsza od szafki z wytartymi
modlitewnikami (zwłaszcza, że w tym lepszym świecie nikomu nie zabrania się
modlić jak, kiedy i ile chce). Liberalizm jest dobry po prostu: nie dla
„sprawiedliwości”, „solidarności”, „poszanowania niezbywalnych praw jednostki” i
„demokracji”, lecz dla tego domku, dla tego samochodu, dla tych książek (i ich
treści!), dla tego bogactwa w jego całej bezpośredniości. Liberalizm jest też
dobry dlatego, że w tym ustroju zaznacza się po raz pierwszy jakaś szansa na to,
że mądrzejszym i moralnie wyżej postawionym będzie się żyło lepiej niż głupszym
i gorszym (a swoją drogą tylko to godzi się nazywać „sprawiedliwością
społeczną”).
I to jest właśnie poprawne politycznie stanowisko! Taką
poprawnością pragnę być poprawny z całego serca. To moje credo, wyznanie
niedofinansowanego filistra, wkład sfrustrowanego polskiego intelektualisty do
duchowości wspólnej Europy. A kto myśli inaczej, ten po prostu nie ma racji.
Jeśli ja mam rację, to on nie ma racji - to proste jak dwa i dwa cztery.
Między politycznym superego a arystokracją ducha (jest gniew)
Politycznie poprawne globalne superego jest tworem obłym i
nijakim, łatwo poddającym się interioryzacji. Dlatego pokusa utożsamienia się z
kulturalnym obywatelem jako wzorową figurą przestrzeni publicznej jest duża. Na
szczęście w wymiarze Polski pokusa ta jest znacznie słabsza, gdyż rysy
kulturalnego człowieka są w naszym kraju tak grube, pospolite i odpychające, że
wykształcony człowiek nie łatwo zaprzeda się tu lokalnemu filsterstwu. Jest ono
zresztą dość rachityczne i w sumie niezamożne, przez co zwykle nie można by
liczyć na uzyskanie dobrej ceny za swój kulturowy produkt, a oni nie mogą liczyć
na skaptowanie lepszych Faustów. Pokusa wzrasta jednak, gdy przypadkiem
warszawski inteligent dostanie się do kalendarzyka telewizyjnego dziennikarza,
poznanego na party albo bedącego przed pięcioma laty jego studentem, co może
zaowocować ofertą występów w roli eksperta, wyraziciela poprawnych i
zrozumiałych opinii lub koncesjonowanego nonkonformisty. Transakcja z diabłem
jest jednakże zwykle znaczenie mniej malownicza. Oto chałtura dydaktyczna bez
umiaru po kilku latach czyni z intelektualisty wrak, który poza niedbałym
przeglądaniem prac magisterskich i doktorskich nie ma waściwie żadnych innych
lektur. Oto żywy umysł młodego uczonego zamienia się w ośrodek dyspozycyjny dla
kawałka laboratoryjnego mięsa, kisnącego w ciasnej rutynie kolektywnych i
stechnicyzowanych badań. Oto praca dziennikarza lub tłumacza koślawi umysłowość,
ograniczając i podporządkowując inteligencję wymogom jednej lub drugiej sztuki.
Zajęcia urzędnicze nie inaczej. Nie mówiąc już o pracy w biznesie. Idąc na dno
inteligent konwulsyjnie rzuca się czasem na jakiś szlachetniejszy wytwór ducha,
lecz coraz trudniej mu go rozpoznać. Codzienność wypełnia mu zarabiające
nie-myślenie i zapominające odsuwanie sprawy samego siebie ku mglistemu
horyzontowi przyszłości, jakiegoś innego życia a może po prostu śmierci. Chcąc
nie chcąc, wchłania w siebie to i owo z publicznie obowiązujących, poprawnych
dyskursów, przyzwalając na to, by ich strzępy przepływały przez jego głowę i
usta. Z reguły nie zaprzedaje się jak pospolity konformista, lecz po prostu
nasiąka otaczającą go drobnomieszczańską atmosferą, kracze jak i one.
Lecz czy tak musi być? I w imię czego? A jeśli nie musi, to w
imię czego? Bo co jest najlepsze i najbardziej pożądane dla człowieka
wykształconego i kulturalnego? Na co winien sobie zasłużyć i do czego - gdy
zasłuży - z determinacją i poczuciem słuszego prawa dążyć? Co należy mu się od
bliźnich, gdy zapłaci im już solidną zaliczkę, ucząc ich, tworząc dla nich
dzieła kultury, służąc dobrą radą, pielęgnując najlepsze obyczaje i język? Oto
należy się szacunek i pewna doza pokory ze strony tych, którzy mogą postawić go
sobie za wzór, od których jest lepszy, skoro oni dopiero w najlepszym
razie mogliby sobie tylko życzyć, aby oni sami lub ich dzieci były takie.
Wykładnikiem i poręką szacunku jest status materialny. Innego niezdwuznacznego,
czytelnego znaku, że dana forma życia jest godna nagrody i jest godna wyboru nie
ma. Kulturalnym i wykształconym, o ile w pewnym stopniu zasłużą się swą pracą i
godnym naśladowania postępowaniem, należy się pieniądz. Pieniądz idąc do
lepszych duchem podnosi wartość pieniężnej nagrody, którą otrzymują za swój
wysiłek, talent, wytrwałość i odwagę ludzie gospodarujący. Godność i wartość
bogactwa w tym właśnie tkwi i wtedy jest w ogóle możliwa, gdy przeciętnie biorąc
bogatszymi są lepsi, a lepsi są bogatsi: gdy zamożność jest sygnałem, że dany
człowiek jako przedsiębiorca niesie dobrobyt innym, jako wykształcony
specjalista podnosi wytwórczość gospodarczą na wyższy poziom i utrzymuje go, a
wreszcie, że jako mądry i szlachetny za innych i po trosze dla innych,
którzy mądrzy i szlachetni stać się nie mogli, nie chcieli czy nie mieli
szczęścia, urzeczywistnia coś, co jest ogólnym i zasadniczym powołaniem rodu
ludzkiego. Mądrzejszym i lepszym pieniądz należy się w najpełniejszym
znaczeniu tego słowa. Przedsiębiorcy należy się on, jeśli sam to udowodni, to
znaczy znajdzie popyt na swój wytwór; najemnemu pracownikowi - gdy uda mu się
uczynić swą pracę wartą zapłaty. Mądremu i dobremu pieniądze należą się zaś
właśnie dlatego, że jest, że jest dokładnie tym, czym jest. Występuje tu
w pewnej mierze stosunek zasługi i nagrody - rozum i cnota zasługują na
nagrodę, bo zasługują na szacunek. A jednak nie w tym tkwi istota rzeczy.
Zasługa i nagroda wymagają bowiem dla siebie wymiaru, a więc i kogoś, kto
zmierzy zasługę i da należną nagrodę. Tymczasem uprawnienie do dobrobytu tych,
którzy są lepsi od innych pod tymi względami, jakie stanowią ostateczny telos
i bezwzględna wartość inteligentnej ludzkiej socjalizaji, to jest pod względem
rozumu i moralności, jest bezpośrednie i naturalne, niezapośredniczone w
niczyjej władzy mierzenia zasług i nagradzania. Po prostu uznanie wyższości
arystokracji ducha spełnia się spontanicznie w dbałości o jej dobrobyt, a
posiadanie owego odruchu dbałości o materialny byt i życiowy komfort najlepszych
jest pierwszym przekonującym znakiem, że dany człowiek sam wstąpił na drogę
wykształcenia i kultury. Bo jeśli nawet cnota i mądrość są niczym, tylko
polorem, patyną i rutyną, a prawdą człowieka są czeluście jego charakteru,
nieświadomości, instynktu i wreszcie samego organizmu (a ja zgadzam się w pełni
z tym poglądem, kierując się wewnętrzym doświadczeniem, o którym pisałem wyżej),
to przecież do tej nicości tego, co zewnętrzne - widzialne, wysłowione, ujęte w
prawo - należy też cała s
|