Jan Hartman
Co po socjologii?
Rzecz to niemodna i być może irytująca: powracać do tych
tonów kryzysowych, którymi rozbrzmiewały wydziały socjologii w latach
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. Ba, nawet powiadanie, że
„mówienie o końcu socjologii (resp. filozofii, sztuki etc.) jest już
zdecydowanie niemodne i zgrane” uchodzić może za taki sam anachronizm, jak same
te kryzysowe histerie. Czy jednak zmieniło się coś istotnie na lepsze od czasu,
gdy A. Gouldner napisał The Coming Crisis of Western Sociology, W.
Friedrichs A Sociology of Sociology, a J. Boudrillard raczył nas
Rozmowami przed końcem? Czy nie mamy nadal poczucia, że socjologia żyje w
świecie stworzonym przez samą siebie, oczarowana tyleż przez własny swój
teoretyczny żargon, co przez swój akademicki „rząd dusz”? Czy nie mamy tego
samego, co dawniej odczucia, że tłumaczenie prawdy socjologicznej na język
potoczny odkrywa jej miałkość i banalność? „Wielkie narracje” nam obmierzły, ale
małe „metanarracje” również. Postmodernistycznych nie wyłączając. Dyskusji o
kryzysie nie można zamknąć tylko dlatego, że toczyła się dawno temu i długo, a
socjologia jak istniała, tak istnieje nadal. Dlatego chciałbym do dyskusji tej
powrócić i zabrać w niej głos. Może znowu trochę hiperbolicznie, ale taka jest w
końcu retoryczna tradycja tego rodzaju wypowiedzi.
Socjologia poczęła się z ducha oświecenia. Nie zawsze
wprawdzie była jawnie zaangażowana politycznie, nie zawsze ulegała pokusie
wynajdowania i stosowania socjotechnik, nie zawsze oddawała się marzeniom o
„fizyce społecznej” czy „społecznej inżynierii”. Co więcej, od stu lat do zasobu
socjologicznych klisz należy odżegnywanie się od aspiracji do sterowania
procesami społecznymi i udoskonalania świata za pomocą manipulacji opartych na
wiedzy z zakresu nauk społecznych. Aspiracje takie uważane są za naiwne,
trywialne, a w końcu – nieetyczne. To prawda, taki jest stan ducha przeważającej
większości socjologów. Ale właśnie dlatego tak łatwo znika z pola widzenia to
zaangażowanie praktyczne, które mimo wszystko w naukach społecznych pozostaje
akceptowalne, a nawet pożądane. Gdy socjolog angażuje się w oświecenie
publiczne, w budowę wolnego społeczeństwa światłych i tolerancyjnych ludzi, to
przecież co najmniej uświadamia współobywatelom trudne i bolesne zjawiska
społeczne, z nadzieją, że wesprze społeczeństwo, którego sam jest członkiem, w
zwalczaniu przemocy, dyskryminacji, wykluczenia i rozmaitych tzw. patologii
społecznych. Nie czuje wtedy żadnych wyrzutów sumienia ani nie odnosi wrażenia,
że sprzeniewierza się misji uczonego. Są wszak imponderabilia nowoczesnego
człowieka, które bezdyskusyjnie przynależą również do wartości przyświecających
uprawianiu socjologii. Któż by negował lub choćby ignorował takie wartości
społeczne i polityczne, jak równość, sprawiedliwość czy wolność?
Jakiś ślad ideologii jest w naukach społecznych nie do
uniknięcia, bo na jakimś poziomie musi być przez każdego zaakceptowany – chyba
że miałby to być ktoś całkiem cyniczny. Niestety, obecność wartości w socjologii
obarczona jest dwuznacznością, wchodząc w konflikt z elementami etosu
beznamiętnego uczonego-obserwatora. Nazywa się tę obecność „konstruktywizmem”,
„zaangażowaniem”, „upolitycznieniem”, „subiektywizmem” i na wiele jeszcze
sposobów – zawsze z jakąś nutą przygany. Przygana to, jak widać, jałowa, bo
żadnej ucieczki od „zaangażowania” nie ma, a opozycja uczestnictwo – obserwacja
jest czysto dialektyczna. Jeśli chciałoby się bowiem, jak to bywało w dobie
pozytywizmu i nawet dziś jeszcze się – mocą sentymentu pozytywistycznego –
zdarza, za wszelką cenę unikać w naukach społecznych wartościowań, czyli ocen,
celem zapewnienia sobie tym większej obiektywności czy bezstronności, musi się
popaść w śmieszny dogmatyzm i egzaltowaną sztuczność. Unikanie ocen i wszelkich
aksjologicznych zaangażowań oznacza bowiem dramatyczne zawężenie rozumienia
zjawisk społecznych w stosunku do zupełnie potocznej, nienaukowej ich
znajomości. Nie można zakrywać oczu, by mówić obiektywnie o kolorach i nie można
uczestniczyć w inteligentnym z natury życiu społecznym – mianowicie w
charakterze badacza – tracąc lub choćby zawieszając elementarne kompetencje
społeczne związane z umiejętnością odróżniania dobra od zła. Tego rodzaju
ekscentryczne próby nie tylko same w sobie tchną nieodpowiedzialnością i
pyszałkowatością kogoś, kto będąc „ponad to”, chciałby być „wyłącznie
obserwatorem”, lecz w dodatku świadczą o metodologicznej niedojrzałości. Habitus
socjologa nie może wszak być uboższy od naturalnych habitusów społecznych,
których badaniu chciałby się oddawać. Etos naukowy i etyczny socjologa nie może
zaś opierać się na iluzorycznej kreacji idealnego obserwatora bądź na innej
idealizacji, napędzanej fałszywą świadomością „emancypacji przez kompetencje
naukowe”. Socjologia nie może być odbiciem świadomości klasowej socjologów,
ujawniającym ich wyobcowanie i frustracje. Taka socjologia może co najwyżej
irytować bądź gorszyć. Owszem, prawdą jest, że zdania normatywne czy oceniające
nie są stwierdzeniami w znaczeniu logiki, nie poddając się operacjom z zakresu
klasycznej logiki zdań. Tylko co z tego? Istotne zdania o społeczeństwie, nawet
czysto opisowe, zawierają terminy, których w ogóle nie da się pojąć, nie
uchwytując ich ładunku aksjologicznego, nie mówiąc już o tym, aby mogły mieć
jakąkolwiek wartość poznawczą dla kogoś, czy choćby zainteresować kogoś, kto
wcale żadnych czynników wartościowych w nich nie dostrzega. Gdy mówimy z
zainteresowaniem o jakichś procesach społecznych, to zawsze do pewnego stopnia
mamy na uwadze kwestie w sposób fundamentalny moralnie doniosłe: Jacy jesteśmy?
i Co z nami będzie? Tym bardziej, gdy rozważamy konflikty i zmiany społeczne.
Albo gdy mówimy o kształtowaniu się instytucji i sposobie ich funkcjonowania.
Czemuż to wypierać się tego, że ważne, wręcz najważniejsze w tym wszystkim jest
to, czy jest lepiej, czy gorzej, czy będzie lepiej, czy będzie gorzej?
Naiwny obiektywizm, dziecinne pragnienie podglądania świata
przez dziurkę od klucza, próżność kogoś, kto pragnie być chłodnym, racjonalnym
ekspertem, informującym, jak się rzeczy mają – to wszystko są skazy umysłowości
oświeceniowej. Umysłowość ta ma również swe piękne strony, jak wiara w
człowieka, w postęp (dziś wyklęty, lecz powracający w przebraniu „rozwoju”) i
możliwość uprawiania racjonalnej, nie tak ze szczętem egoistycznej polityki,
wszelako nieobce są jej narowy arogancji, naiwności i próżności, tak
charakterystyczne dla wieku młodzieńczego, w którym to przecież nauki społeczne
były jeszcze nie tak dawno. Dziś czas by był po temu, aby z młodzieńczości
wyróść ostatecznie i wejść w wiek dojrzały. Wielu by tego chciało, lecz
zadowalają się łatwym sceptycyzmem lub jakimś bliżej nieokreślonym zawężaniem
zadań. Typowy socjolog powie dziś, że socjologia nie może aspirować do
rozumienia wszystkiego, co się w społeczeństwie dzieje i nie dostarcza gotowych
rozwiązań wszystkich problemów, ale przynajmniej pomaga rozumieć życie
społeczne, unikać niektórych błędów, a czasem, być może, zdolna jest
podpowiedzieć jakieś rozwiązanie. Dostarcza informacji empirycznej w rozmaitych
kwestiach istotnych z punktu widzenia zarządzania państwem i prowadzenia
polityki społecznej. Możemy coś policzyć, sprawdzić, czy coś działa, możemy
dowiedzieć się, jaka jest opinia ludzi w jakiejś kwestii, a czy to jest dużo,
czy mało, oceńcie sami. Zygmunt Bauman posługuje się tu metaforą wiru na rzece:
różne treści życia społecznego przepływają przez wir socjologicznej refleksji –
i płyną sobie dalej.
Nie jestem przekonany, czy takie popisy skromności są
świadectwem zadowalającego poziomu etycznej i intelektualnej samowiedzy
socjologów. Chyba nadal zbyt łatwo przychodzi nam nie brać odpowiedzialności, a
to przez skrywanie się za strzępami pozytywistycznego parawaniku „obiektywności”
vel „tylko opisowości”, a ostatecznie „refleksyjności”. Trzeba tę rzecz
przemyśleć na nowo, bardziej teoretycznie, być może w kierunku, który zarysował
Pierre Bourdieu jako autor „Zaproszenia do socjologii refleksyjnej” czy „Zawodu
socjologa”, odważnie poszukujący transcendentaliów świadomości społecznej i
elementarnych praktyk symbolicznych, wspólnych członkom wszystkich klas i grup,
socjologów nie wyłączając.
Otóż kieruje nami pokusa komunikowania się z samymi sobą, a
więc w gronie samych badaczy społecznych, takim językiem i na takim poziomie, na
jakim komunikujemy się (chwilowo będę się z socjologami, retorycznie,
utożsamiał) ze społeczeństwem. Mamy na podorędziu kilka opowieści („narracji”)
na użytek, dajmy na to, telewizji, w których tłumaczymy, kim jest „ekspert” i co
społeczeństwo może z niego mieć. Ale zapominamy pójść dalej. Skoro wspomnieliśmy
Bourdieu – może „socjologia socjologii” byłaby należytym etycznie i
intelektualnie postawieniem sprawy krytycznej samowiedzy badacza społecznego?
Cóż, „socjologia socjologii” z natury rzeczy musi być czymś w rodzaju
demaskatorskiego antymitu środowiskowego. To już coś, ale zbyt łatwo ulec na tym
polu pokusie przyjęcia fałszywego alibi, którego dostarcza autoironia. Na
szczęście mamy też nurt „socjologii teoretycznej w kryzysie”, gdzie wciąż na
nowo rozważa się kwestię: czym właściwie zajmuje się socjolog? Wciąż na nowo i z
takim samym efektem znudzenia, jaki po przeciwnej stronie – w socjologii
empirycznej – wywołuje przytłaczający nadmiar danych. Tak czy inaczej jesteśmy
sfrustrowani. Brakuje nam teorii, która tłumaczyłaby, jak to jest, że członek
społeczeństwa, jako racjonalny (w takim czy innym sensie) podmiot praktyk
symbolicznych, jako operator znaczeń społecznych, ich współtwórca i użytkownik,
jest poniekąd „małym socjologiem”, a socjolog zawodowy jest jego
„powiększeniem”. Ta zadziwiająca, „symulakryczna” relacja jest, o ile mi
wiadomo, jeszcze nierozpoznana w naukach społecznych, bo też dopiero niedawno
społeczeństwo mieszczańskie zaakceptowało socjologiczny punkt widzenia jako
wzorzec inteligencji i najbardziej wiarygodny przejaw umysłowej autonomii,
dojrzałości i wyemancypowania. Socjologia, przynajmniej w swym wyrazie medialnym
i publicystycznym, zainfekowała społeczeństwo liberalne, stając się jakby
ortodoksją i teologią jego religii. Owszem, to, w co wierzymy, zawiera jeszcze
elementy odpadające z teorii z psychologicznych, ekonomicznych i
politologicznych, ale to właśnie socjologia nadaje ton; inteligencja publiczna
poddana jest dyktatowi nauk społecznych. Jakże nisko bądź marginalnie trzeba być
dzisiaj usytuowanym w społecznych strukturach, aby nie posługiwać się chociażby
słowem „społeczeństwo”, jeszcze kilka dekad temu zupełnie elitarnym, podobnie
jak słowo „socjologia”. I któż dzisiaj nie wie, co to „sondaż” i „ankieta”, nie
mówiąc już o „konfliktach społecznych” i „grupach interesu”. Współczesne
mieszczaństwo stało się „społeczeństwem małych socjologów”, w dodatku
podlegającym dalszej „socjologizacji”. Jeśli tak dalej pójdzie, staniemy się
hipostazą teorii społecznych, symulakrem, nieledwie snem socjologa. Kryzys nauk
społecznych zlewa się z kryzysem świadomości społecznej, szukającej w
prymitywnych formach teoretycznej refleksyjności azylu na wygnaniu z
autentycznych tradycji. Granica pomiędzy świadomością społeczną a teoretyczną
świadomością nauk społecznych w najbardziej wykształconych społeczeństwach
Zachodu niemal całkowicie się już zatarła i doprawdy winniśmy wdzięczność
prostym ludziom, że chcąc nie chcąc stanowią residuum wyobraźni
przedteoretycznej. Tylko jak długo są w stanie wytrwać, nim system edukacji i
media nie uczynią z nich jeśli nie małych socjologów, to przynajmniej bardzo
małych. Nie mogą się oprzeć temu procesowi, gdyż utracili już język
religijno-etyczny oraz większą część mitologii społecznej, wyrażającej się w
powtarzalnych, zrytualizowanych narracjach. Zostaje im już tylko naśladownictwo
mentalności telewizyjnej, której emancypacyjny sztafaż wykonany jest ze
szczątków modernistycznych idei społecznych.
W tych smutnych okolicznościach nauki społeczne muszą zrobić
rachunek sumienia i zdać sprawę z tego, w jaki sposób i dlaczego tak radykalnie
ingerują w społeczne praktyki dyskursywne i w społeczne formy świadomości. Co
więcej – muszą wziąć odpowiedzialność za tę osobliwą meta-zmianę społeczną,
którą wywołały, w przymierzu z mediami i systemem edukacji, coraz bardziej
stającym się „wychowaniem do przemądrzałości”.
Zaczyna się to jakoś niewinnie. Można by powiedzieć tak:
socjolog w roli eksperta, komunikującego wyniki badań i podającego ich
interpretację, pozwalającą zrozumieć coś, co się między nami dzieje, daje
społeczeństwu przykład, jak być niezależnie myślącym indywiduum. Z czasem jednak
niepostrzeżenie staje się niemal wzorcem człowieka inteligentnego i światłego.
Niezliczone wypowiedzi medialne socjologów, stanowiące zasadniczą postać
społecznego zakorzenienia środowiska socjologów, uczą społeczeństwo rezonerstwa
– bo taki mniej więcej efekt osiąga obywatel próbujący naśladować mentalność i
język przedstawiciela nauk społecznych. Socjolog jako rozsadnik socjologicznej
inteligencji – oto domniemane powołanie współczesnego socjologa. A efekt?
„Socjologiczna półinteligenckość” jako najwyższa forma masowego życia
umysłowego. Mamy więc w społeczeństwach mieszczańskich naszych czasów coś na
kształt słońca kompetencji socjologicznej, które promieniuje kulturą nauk
społecznych z ekranów telewizorów i komputerów na niezliczone planety
pojedynczych „myślących obywateli”, oświecanych i ogrzewanych socjologiczną
inteligencją, którą sobie przyswajają. Narodziło się społeczeństwo rezonerów,
komentujących świat, bez specjalnych aspiracji do tego, aby walczyć o swe racje,
w przypadku jakichś różnic poglądów, a tym bardziej bez aspiracji, aby świat
zmieniać. Jeśli dawniej inteligencja żywo i z przejęciem dyskutowała, z wiarą w
istotność przedmiotu dyskusji, albo choćby obnosiła się z programową dekadencją,
to dziś raczej praktykuje rytuały odnajdywania się w atmosferze zgody i
zrozumienia pomiędzy osobami podobnymi sobie pod względem poziomu umysłowego i
kulturalnego. Gdybyż to jeszcze były te słynne konwersacje salonowe. Tam
przecież jeszcze liczyła się różnica zdań. Dziś opinia nie musi być oryginalna,
broń Boże, nie trzeba też jej bronić. Ważne jest wyłącznie to, aby była opinią i
to własną opinią, ekspresją i potwierdzeniem, że nie powtarza się sądów
utartych, lecz ma się sąd własny. Jeśli jest akurat bardzo pospolity, to nie
szkodzi, byle wypowiedzieć go z odpowiednim naciskiem na własną indywidualność.
Spierać się zaś nie ma o co, bo nie prawda się dziś liczy, lecz nastrój umysłu –
poczucie niezależności i sceptycznego dystansu. Kto nauczył współczesnego klerka
i filistra takiej postawy? Czy nie socjologowie, politologowie i wychowani przez
nich komentatorzy, którzy do mistrzostwa opanowali sztukę perorowania słabymi
tezami, niezobowiązującymi interpretacjami, a także przemawiania, na przykład,
„w imieniu socjologii”, z jak najmniejszą ochotą do tego, aby bronić jakiegoś
stanowiska przeciwko innemu, ogłoszonemu także „w imieniu socjologii”? I czyż
owa z lekka sceptyczna aura nauk społecznych nie wywodzi się choć w części z
aksjologicznego epoche, na które pozwoliła sobie socjologia czasów
modernizmu? Od zawieszenia ocen do zawieszenia twierdzeń wszak tylko jeden krok.
Zapewne działa to również w drugą stronę. Z niedbałego wymądrzania się
potocznego czerpie swą energię owo niezobowiązujące, pełne eleganckiej
skromności, tweedowe wymądrzanie się akademicko legitymizowanych nauk
społecznych oraz jego telewizyjna echolalia. Pozornie krytyczny potencjał warstw
mieszczańskich wydał socjologię jako swój ostatni, słodki owoc. Owoc, obawiam
się, już przejrzały.
Anegdoty o społecznym zakorzenieniu środowiska socjologów w
kręgach klasy średniej Wschodniego Wybrzeża itp. pozostawmy wszak demaskatorom i
plotkarzom. Zejdziemy nieco głębiej, poruszając filozoficzną kwestię relacji
między działaniami i wypowiedziami członków społeczeństwa a wypowiedziami
socjologów, mającymi ujawniać pewne rationale tych działań i wypowiedzi
na jakimś innym poziomie.
Mowa uczonego, w tym również socjologa, musi być akuratna, a
przez to w pewnym sensie doskonała i ostateczna. Nie powinna nurzać się w
semantycznej grze niedookreślonych i częściowo anarchicznych znaczeń. Nie może
jej brakować semantycznej przejrzystości i samoopanowania. Nic żywiołowego –
wszystko pod logiczną i refleksyjną kontrolą. Ideał tyleż ekscentryczny, co
anachroniczny. Wszak wymyślono go w XVII wieku, celem pozbycia się religijnego
rządu dusz, rzekomo działającego za pomocą przewrotnych niejednoznaczności i
sprytnych sztuczek z naszymi uczuciami i wyobraźnią. „Powiedzieć wszystko” – w
dodatku „jasno i wyraźnie”. Po co? Aby nie pozostawić już miejsca dla żadnego
demona, który chciałby zakraść się do naszych umysłów i odebrać nam część naszej
autonomii. Wypełnić się szczelnie i bez reszty pewnością, oczywistością i
jasnością – oto sposób na zachowanie siebie. Sposób doskonały, tyle że w efekcie
zabójczy. Oczywistości bowiem i ja sam oprzeć się nie mogę, rozpływam się
w niej i znikam, nie gorzej niż w fanatycznej, zabobonnej wierze.
Czy możemy więc odrzucić naiwny postulat i naiwną sugestię,
że socjologia odkrywa „prawdziwe znaczenia” wypowiedzi naiwnych, pozornie
znaczących coś innego, niż znaczą naprawdę, czyli coś innego, niż rola, jaką
pełnią w budowaniu i podtrzymywaniu jakiegoś układu społecznego? Sugestia to
naiwna, bo stawiająca socjologa w roli egzegety „prawdy o społeczeństwie”, a
nawet demaskatora „ukrytych mechanizmów”, ale, niestety, bardzo trudna do
oddalenia. Pewnego sposobu poradzenia sobie z uwierającym nas poczuciem
arogancji i naiwności dostarcza nurt etnometodologii, razem z pokrewną mu
socjologią wiedzy, a w naszych czasach dyskusje wokół kontrowersji
obiektywizm-subiektywizm w teorii społecznej. Zakłada się tu, że istnieje jakaś
ciągłość między praktykami komunikacyjnymi (w tym również wiedzotwórczymi),
którym oddaje się na co dzień społeczeństwo, a analogicznymi praktykami samych
socjologów. Dyskurs socjologii jest więc przetworzeniem i przekształceniem
dyskursów, jakie towarzyszą praktykom społecznym, a w tym również takich, które
służą członkom społeczeństwa do wyrażania własnej świadomości społecznej. Na
czym to przetworzenie polega? Na systematyczności, na utrzymywaniu wyższej
dyscypliny logicznej, na ciągłej samokontroli, na użyciu pewnych danych i wiedzy
specjalistycznej, a także na pewnej pracy i wkładzie etycznym – na uwalnianiu
się od uprzedzeń i dogmatów, na pełniejszej emancypacji umysłowej i kulturalnej.
W tej wizji socjolog jest awangardą społeczeństwa, kimś par excellence
oświeconym, ale nie przeciwstawnym społeczeństwu, jako mentor lub krytyk, lecz
zaprzyjaźnionym ze społeczeństwem – jako najsprawniejszy wyraziciel jego
samowiedzy i jego aspiracji. Czyż Habermas nie pełni roli mędrca, który daje
społeczeństwu głos samowiedzy i podnosi jego godność do rangi atrybutu
organizacji intelektualnie i etycznie samoświadomej i wyemancypowanej?
Oświecenie ostatecznie spełnione, chciałoby się rzec. Niestety, system nie
działa, gdyż zamiast zmieniać społeczeństwo w przestrzeń niekończącej się
konstruktywnej dyskusji, organizuje je wokół iluzji bezkolizyjnych
partykularyzmów, zarządzanych przez quaisideologię etycznie i racjonalnie
nieodpartych zasad pokojowego współistnienia i pokojowej debaty. Efekt jest
mierny, gdyż debaty zaczynają się i kończą na „metarytuałach”, czyli składaniu
sobie wzajemnie deklaracji wierności zasadom tolerancji, pluralizmu i
poszanowania równych praw; konflikty społeczne rozstrzyga się zaś, po dawnemu, w
konfrontacji sił i negocjacjach interesów.
Postkantowska utopia, której oddaje się znaczna część
środowisk nauk społecznych, całkiem już się znudziła i zbankrutowała. Wraz z nią
upadł jednak cały ów model, przekształcający socjologa-mentora czy inżyniera
społecznego w socjologa-moderatora, spolegliwego akuszera racjonalnych zmian na
lepsze. Habermas nie jest przewodnikiem mas ani prorokiem, ale nie jest też
„profesorem mas”, jak chcieliśmy go postrzegać jeszcze ćwierć wieku temu. A to
dlatego, że masy po prostu nie korzystają z usług profesorów, a profesorowie
świadczą swe usługi nie masom, lecz elitom, masy zaś korumpują i pozbawiają
naturalnego języka. Głos ludu i głos elit nie mogą się pojednać. Już tyle razy
się o tym przekonaliśmy, że jeszcze ten jeden raz – mianowicie w przypadku J.
Habermasa – nie zaszkodzi ani nie pomoże. Masy i elity mówią dziś niemalże tym
samym językiem, co bynajmniej nie usuwa napięcia, jakie z natury rzeczy panuje
pomiędzy tymi, którzy się wyemancypowali, a tymi spośród których emancypacja
nastąpiła. Albo to rozumiemy, albo nie. Socjolog nie jest ani antytezą masy w
dialektycznym procesie zdobywania przez nią samoświadomości, nie jest jej
„towarzyszem podróży”, pilotem wycieczki przez dzieje, nie jest wieszczem, ni
bardem, nie jest też profesorem społeczeństwa. Czy jest szkodnikiem?
Być może socjolog jest analitykiem zbiorowej nieświadomości,
to znaczy kimś, kto opowiada równoległe historie, na motywach znanych i
zrozumiałych dla odbiorców krańcowych socjologicznej narracji, czyli dla w miarę
inteligentnych członków społeczeństwa. Robi to, co psycholog, mówiący nam „jacy
jesteśmy”, utrwalający naszą miłość własną, a jednocześnie pomagający uwolnić
się od demonów lęku, frustracji i innych nieprzyjemności egzystencjalnych.
Również dyskurs socjologa musi być budujący, łagodzący, balsamiczny. Również
socjolog „przemawia” do społeczeństwa z terapeutyczną wyrozumiałością. Wprawdzie
istnieje socjologia ezoteryczna, coś, co jest przeznaczone tylko dla uszu innych
socjologów, ale przecież dokłada się starań, aby wzmocnić więź socjologów ze
społeczeństwem, zwiększyć transparencję i przystępność arkanów socjologii dla
laików, a zwłaszcza dla studentów, którzy jako reprezentanci laików przychodzą
na studia socjologiczne. Wszystko to jednak skończyło się źle. Socjologiczne
czułe pasterzowanie przyczyniło się do wyjałowienia umysłowego szerokich rzesz
klasy średniej, małpujących socjologiczną nowomowę, a w efekcie produkujących
kapłańską kastę socjologów w głębi duszy tak samo dotkniętą wadą skromnej i
niekonkluzywnej refleksyjności, co przeciętny wyznawca i konsument
socjologicznej publicystyki. Terapeutyczna moc socjologii okazała się pozorem, w
przeciwieństwie do całkiem realnego społecznego prestiżu lekarzy społecznej
duszy. Miałkość, ta choroba filistrów, stała się przeznaczeniem nauk
społecznych.
Nauki społeczne, jak widzimy, znalazły się w modernistycznym
klinczu. Uwięzły w splocie ambicji i idiosynkrazji o społecznym i intelektualnym
podłożu, które dziś jest już anachronizmem, wywodząc się z procesów kulturowych
XVIII i XIX wieku. Nieuchronnie czeka nas zasadnicza przebudowa – na poziomie
etosu, metodologii i społecznego umocowania nauk społecznych. Doszliśmy do
ściany. By raz jeszcze streścić naszą diagnozę: doczekaliśmy się społeczeństwa
wyemancypowanego, złożonego z socjologicznych homunkulusów – małych socjologów.
Nawet bowiem prosty i naiwny uczestnik społecznych praktyk, musi być przez nas
postrzegany jako socjolog in spe – jest wszak kimś, komu należy się
edukacja i emancypacja. Gdy zaś te staną się jego udziałem, zamieni się
niechybnie w inteligenta, czyli epigona socjologów. Socjologia widzi w swoim
przedmiocie samą siebie, przegląda się w zwierciadle społeczeństwa
mieszczańskiego, które coraz bardziej łączy się z polem nauk społecznych w jedno
pole, zdefiniowane przez habitus uteoretycznionej świadomości społecznej.
Wypiera ona świadomość religijną i tradycyjną społeczną mitologię w
zdumiewającym tempie. Wydaje się, jakby jedyną przeszkodą dla transformacji
współczesnych społeczeństw w „społeczeństwa socjologów” było naturalne lenistwo
i brak wykształcenia większości zdrowych ludzi. Ale i oni coś tam mówią – a gdy
już mówią, to brzmi to właśnie jak karykatura wyemancypowanej, acz miernej,
letniej i poprawnej mowy inteligenta.
Przebudowa, której potrzebujemy, aby wydobyć się z klinczu i
marazmu, nie jest możliwa bez zerwania. Centralne kategorie nauk społecznych,
powtarzające się w rozmaitych teoriach i budujące tożsamość tego zespołu
dyscyplin myślowych, muszą zostać zakwestionowane, jeśli nauki społeczne mają
wejść w fazę „postyczną”, jeśli mamy doczekać się czegoś naprawdę ożywczego, już
po tamtej stronie – po socjologii. Dopóki będziemy obracać się w kręgu
tych samych wciąż pojęć, skazani jesteśmy na niewolnicze budowanie niezdrowego
„społeczeństwa zsocjologizowanego”, dalsze tkwienie w anachronizmie, jałowości i
moralnej dwuznaczności.
Oto kilka przykładów przekonań fundamentalnych, które można
uznać za podstawowe dla całej dyscypliny nauk społecznych, jakkolwiek z
pewnością znajdą się socjologowie negujący niektóre z nich. Negacja wszystkich
oznaczałby jednak emigrację z socjologii. W krótkich komentarzach chciałbym
pokazać trudności, na jakie napotykają owe założycielskie i fundamentalne idee
socjologii. Jeśli socjologia ma wejść na nową drogę „socjologii po socjologii”,
być może powinna te właśnie trudności na początek dobrze sobie przemyśleć.
1. Ludzie działają, nie wiedząc do końca, co te działania
znaczą. Socjologia to wyjaśnia.
Porządek działań i znaczeń nie przystają do siebie. Działania
właśnie dlatego, że są działaniami, nie posiadają znaczeń. Działania należą do
porządku bezpośredniości – prostego wydarzania się, podczas gdy znaczenia należą
do porządku refleksyjnego, czyli świadomościowego, odwracającego przemożną
bezpośredniość i jednokierunkowość nic dla siebie nie znaczących zdarzeń. Życie
symboliczne jest osnute wokół pozbawionych znaczenia działań. W żadnej ze
swych części życie symboliczne nie może służyć „wyjaśnieniem zdarzeń”, a w tym
działań, gdyby należało przez to rozumieć coś więcej niż nadawanie im sensu,
przywracanie ich świadomości, za pośrednictwem „oplatających” je aktów
rozumienia. Metafora wydobywania własnego sensu zdarzeń czy działań w aktach ich
rozmienia nie jest w żaden sposób uprzywilejowana w stosunku do zastosowanej tu
metafory „oplatania”, czyli nadawania sensu doświadczanej bezpośredniości.
Dlatego słusznie jest powiedzieć, że równie dobrze przedstawić sobie
można socjologię jako wyjaśnianie znaczeń ludzkich działań, co
opowiadanie sobie o nich. Opowieść socjologa jest być może uprzywilejowana,
ale jedynie z racji tego, że swoją uprzywilejowaną pozycję sama proklamuje.
Podobnie czyni narracja religijna i wiele innych. Jeśli socjologia jest wiedzą,
to nie dlatego, że jest wyjaśnianiem.
2. Istnieje dynamiczna struktura społeczna,
charakteryzowana przez współzależne elementy i zachodzące między nimi
dynamiczne relacje, tworzące system znaczeń i grę sił (różnic). Socjologia
stara się dać obraz tej rzeczywistości i rozeznać się w jej egzotycznej
materii.
Jeśli potraktować na serio metaforykę „sił” i owe tajemnicze,
niewidzialne „elementy”, które są tych sił nosicielami, skupieniami bądź
przedmiotami ich oddziaływania, to lepiej od razu wdać się w „metafizykę bytu
społecznego”, by tym prędzej przekonać się, że takowa musi być jałowa. To samo
dotyczy metaforyki obrazowania, której dekonstrukcja jest kamieniem węgielnym
nowoczesnej epistemologii. Zgodnie z wyobrażeniowym podłożem takich zwrotów jak
„gra sił” czy „struktura”, czynność nauk społecznych należałoby rozumieć jako
formę uczestniczenia w nich – są to bowiem metafory odnoszące się do dynamizmu.
Tymczasem pojęcie poznania (a socjologia miałaby być poznaniem) zawiera w sobie
element bierny, odwołując się do „stanu posiadania wiedzy”. Powstaje tu
dysonans, który zresztą wykorzystuje każda koncepcja strukturalistyczna,
pouczając swych adeptów, że „struktura”, choć samo słowo może nasuwać
skojarzenie ze „statycznym układem”, jest w istocie czymś wprost temu
przeciwstawnym. Opowieść o „strukturach” siłą rzeczy zdana jest na kreację
wyobrażonych dynamicznych abstraktów, a jej domniemany ładunek poznawczy na tym
właśnie polega, że wymyśla się elementy „struktury”, wytwarzając sugestię, że
zostały one „odkryte”.
3. Społeczeństwo jest inteligibilną organizacją, którą w
jakimś stopniu sterują pewne niecałkiem dostępne świadomości jednostki
zasady (prawa), a w jakimś stopniu decyzje jednostek oraz przypadek.
Socjolog pragnie zrozumieć tę organizację, te zasady, a także wyrobić sobie
pogląd na proporcje między tym, co zdeterminowane, a tym, co
nieprzewidy
|