Jan Hartman
Jan Hartman
Dlaczego przestałem być konserwatystą?
W roku 1993 w Principiach ukazał się ciekawy wywiad z
prof. Ryszardem Legutką. Jako zaprzysięgły prawicowiec po raz pierwszy zostałem
zbity ze swego konserwatywnego tropu, i to przez kogo! Przez kogoś, kto dla
młodego konserwatywnego filozofa musiał być przecież autorytetem. Legutko
wypowiada się tam o konserwatyzmie z pewnym dystansem, zwłaszcza zaś krytycznie
mówi o Leo Straussie. Nie podoba mu się sekciarstwo „straussistów”,
elitarystyczny kult starożytności i niedocenianie chrześcijaństwa. (nieco
cieplej wspomina przynajmniej o Voegelinie). Ponadto, w zasadzie uważa, że
między postawą konserwatywną a zaangażowaniem politycznym zachodzi sprzeczność.
Ktoś jednak musi zajmować się polityką. Jeśli nie konserwatysta, ów poszukiwacz
niezmiennych aksjologicznych podstaw polityki, to właściwie kto? Bardzo się tym
zaniepokoiłem. Powiada bowiem Legutko tak: „Gdybym miał powiedzieć, jaka postawa
konserwatysty mnie samemu najbardziej odpowiada, to wskazałbym na taką, która
polega na małym zaangażowaniu w życie polityczne, bez chęci zmieniania
instytucji, tworzenia partii czy przekonywania ludzi na wiecach. Konserwatysta w
moim rozumieniu to raczej klerk, który broni tego, że dobro jest dobrem i
wyjaśnia ludziom, czym ono jest na seminariach i w książkach, niekoniecznie
jednak w telewizji”. Cóż, w moim rozumieniu, do czasu przeczytania tego wywiadu,
konserwatysta to może i klerk, ale heroiczny, z obrzydzeniem, lecz w poczuciu
obowiązku składający daninę swej mądrości na ołtarzu dobra wspólnego, jak
najbardziej partyjnie. Wszak napisano w Państwie: „Więc kogo ty innego
będziesz zmuszał do straży około państwa, jeśli nie tych, co rozumieją się na
tych rzeczach najlepiej i najlepiej potrafią państwem zarządzać, ale ambicje
mają inne i życie znają lepsze niż karierę polityczną?”.
W owym czasie nie wiedziałem jeszcze dokładnie, na czym
polegają niesnaski na prawicy. Nie zdawałem sobie sprawy, że miłość do Platona
może mieć różne oblicza, a konserwatyzm „klasyków” bardzo się różni od
konserwatyzmu katolików. W swoim nieuctwie (co tu dużo mówić) wyobrażałem sobie
jakiś konserwatyzm światowy i fundamentalny, ponad podziałami, jakiś Globalny
Front Konserwatywny, który dokona moralnej rewolucji. Wywiad z Legutką sprawił,
że zacząłem odróżniać rozmaite wątki i motywy konserwatywne: tradycjonalizm
(taki bądź inny), elitaryzm, klasycyzm, historyzm, sentymentalizm, komunitaryzm,
teologię polityczną wreszcie. Skoro zaś konserwatysta mógł pozwolić sobie na
mówienie źle o (jakimś) konserwatyzmie, to i ja zacząłem próbować... I kilka lat
później znalazłem się w zupełnie innym miejscu, na zupełnie innej orbicie
politycznego myślenia. Pewnie pomogło mi w tym instynktowne umiłowanie wolności,
a więc coś w rodzaju genu liberalizmu, którego brakuje niejednemu zwolennikowi
prawicy, ale u mnie szczęśliwie występuje. Tak czy inaczej, nie ulega kwestii,
że identyfikowałem się z konserwatyzmem (tzw. straussistów w to włączając), a
potem przestałem. Pragnę dziś o tym opowiedzieć, w nadziei, że tekst ten pomoże
komuś porzucić zaklęty krąg konserwatywnego zadufania w sobie. Powołuję się
wyłącznie na własne doświadczenie, wobec czego nikt nie powinien poczuć się
urażony tym wyznaniem. Każdy zaś może sprawdzić, czy ma na myśli to samo, co ja,
gdy mówię o swym własnym konserwatyzmie. Jeśli tak, to niechaj poważnie
potraktuje okoliczność, że ktoś był taki i teraz już taki nie
jest. Niechaj da mu to do myślenia.
Dlaczego w ogóle byłem konserwatystą?
Bo byłem głupi. Pamiętam jak przez mgłę wczesną, uczniacką
wzgardę dla oświecenia. Jakiż płaski wydawał mi się naturalizm i antyklerykalizm
ludzi w rodzaju Woltera! Romantyczna reakcja zdała mi się za to prawdziwym
wzlotem ducha, nowym renesansem, który ponad płycizną i blichtrem salonów łączy
się z monumentalną potęgą gotyku. Pragnąłem powrotu Kultury na szlak tragicznych
i fatalnych Dziejów Zbawienia, nawet za cenę cywilizacyjnego uwstecznienia i
zabobonu. Byle by zatriumfowała znów Autentyczność. Niech by to była Bojaźń
Boża, Miłość Tragiczna – cokolwiek, aby tylko coś prawdziwego, przemożnego,
wielkiego. Naród i Chrystus akurat nie odgrywali roli w tych fantazjach, ale bez
trudu mogę sobie wyobrazić, że mogliby, gdyby kilka przypadkowych okoliczności i
lektur ułożyło się inaczej. Zamiast ku chrześcijaństwu, kierowałem swą
egzaltację ku Platonowi, który tak pięknie umiał szydzić (z równości, demokracji
i innych sofistycznych głupstw), że aż się prosiło, by z nim sobie
powspółszydzić. Prawdziwym bohaterem był jednak dla mnie Hegel, a w Ducha
dziejów wierzyłem, jak w to, że słońce jutro znów wstanie.
Choć pochodzę ze zbiedniałej burżuazji, związanej niegdyś z
geszeftem, później z akademią, miałem się za nie wiadomo jaką elitę. Zbuntowany
przeciwko naturalnemu egalitaryzmowi własnego ojca, roiłem o arystokratycznym
odrodzeniu, przyznającym każdemu stanowisko społeczne, stosownie do liczby
przeczytanych książek i napisanych wierszy. W tym świecie rządzić miała
wprawdzie wtórna z natury „kultura humanistyczna i literacka”, ale przynajmniej
brzemienna opowieściami o prawdziwych uczuciach i prawdziwej wierze. Chociaż
arystokraci ducha sami nie są śmiertelnie zakochani ani rozmodleni, to
przynajmniej czytają Dziady, a nawet znają fragmenty na pamięć. Są na miarę
czasów wzniosłymi świadkami ducha, pod nieobecność prawdziwych bohaterów.
Piękno dobrych manier, solidność „starej szkoły”, urok
anachronizmów przemawiały do mnie z wielką siłą. Wszystko, co stare,
„przedwojenne” zdawało mi się śladem epoki naturalnej sprawiedliwości,
gdzie każdy zna swoje miejsce i szanuje postawionego wyżej od siebie. W dobrych
czasach (tak sobie dalej roiłem) panowie mają służbę i bibliotekę i nikt nie
kwestionuje tego, że cham to cham, a pan to pan. Wydawało mi się to bezmiernie
uczciwe i naturalne. Pospolitość zaś i masa zdawały mi się urągowiskiem,
poniżeniem wszelkiej kultury i reprezentujących ją ludzi. To, co dla socjalisty
było „awansem społecznym” ludu i „sprawiedliwością dziejową”, dla mnie było
tylko potopem trywialności, zniszczeniem i profanacją. Bóg wie, co sobie
wyobrażałem, że kto ja jestem? W szkole wciąż mi powtarzali, że gdyby nie
socjalizm, to bym barany pasał, że władza dziś w rękach ludu pracującego itd. A
ja tak byłem zaślepiony pogardą dla czerwonego, że ani chwili nie zastanawiałem
się nad wartościowym elementem jego namolnej i drętwej propagandy. Po prostu, z
zasady, wszystko, co mówią źli komuniści, było dla mnie prostackim kłamstwem. I
tak z kąpielą propagandy wylałem dziecko postępu.
W ostrej fazie swego konserwatyzmu, na szczęście
krótkotrwałej, moja uogólniona wzgardliwość obracała się przeciwko wszystkiemu,
co mogłoby być użyte profanicznie, pospolicie, potocznie, naiwnie. Każde
pojęcie, zbyt łatwe i prostoduszne, otwierające wrota masom i dla mas
zrozumiałe, wyszydzałem i potępiałem. Wspomniany „postęp” to było słowo tak
trywialne, że nawet wyjaśnianie, dlaczego jest właśnie takie, stanowiło czynność
nazbyt żenującą. To samo z „tolerancją”, a nawet „demokracją”. Wszędzie
widziałem wokół siebie chamów i profanów, bezczelnie sięgających po rzeczy
zastrzeżone dla ludzi z wyższych sfer: po wpływy polityczne, po dobrobyt, po
dobra kultury nawet. Byle komu się w tej demokracji we łbie przewraca i nie
wiedzieć czego zachciewa! Własne zdanie chce mieć byle nieuk! Gębę sobie wyciera
byle kto wielkimi ideami, przykrawając je na swój prostaczy rozum i pożerając
razem z hamburgerami! Pospolitość, ściąganie wszystkiego w dół, oportunizm i
podlizywanie się masom, zaczarowanym ideą równości i przekonanym o własnej
potędze – to wszystko było mi obmierzłe i obrzydliwe.
Byłem więc konserwatystą z niskich pobudek. Po pierwsze z
powodu infantylizmu i egzaltacji, które kazały mi uganiać się za wszystkim, co
wzniosłe i autentyczne, prozę życia zaś lekceważyć. Po drugie z powodu zawiści,
frustracji i kompleksów. Niepewny własnej wartości, łudziłem się myślą, że jako
odwieczny inteligent zasługuję na spokojny byt pośród elity, nie niepokojonej
przez hałaśliwe pretensje prostaków. Kto by się niepowołany dobił jakiegoś
znaczenia, dla mnie był tylko uzurpatorem. Należało mieć bowiem pochodzenie i te
maniery, których nie da się podrobić. Należało się urodzić elitą! Od kompleksów
prosta wiedzie droga do pychy i jej nadętej córy – pogardy. I wreszcie powód
trzeci, tak bardzo związany z wiekiem – nieodpowiedzialność. Snując polityczne i
historiozoficzne dyskursa, wiedziałem doskonale o ich bezsilności. Dlatego nic
nie powstrzymywało mnie przed pięknoduchostwem i gadaniem byle czego, aby tylko
brzmiało efektownie, radykalnie, samodzielnie. Ani myślałem o tym, co by było,
gdyby rzucić moje poglądy na sukno publicznego hazardu idei, a co dopiero
skojarzyć z jakąś polityczną konkretnością, za którą trzeba by wziąć
odpowiedzialność. Tak, zdecydowanie konserwatyzm kojarzy mi się z
niedojrzałością: z egzaltacją, zarozumialstwem, mitomanią i
nieodpowiedzialnością za myśli i słowa. Tylko umysłowości niedojrzałe są bowiem
wzgardliwe i sentymentalne jednocześnie, pewne siebie i zapatrzone w
wyidealizowane autorytety, udające przez sobą roztropność, a w gruncie rzeczy
fanatyczne. Taki byłem ja – młody konserwatysta. I tylko jedno mnie niepokoiło.
Dlaczego to właśnie szlachetni konserwatyści muszą w całej Europie zadowalać się
najgorszym elektoratem – biednym, niewykształconym, pełnym uprzedzeń i
frustracji? I dlaczego muszą świecić oczyma za swoimi bohaterami i tłumaczyć,
dajmy na to, że wprawdzie może byli antysemitami, ale broń Boże zoologicznymi?
Upokarzająca to, zaiste, kondycja dla duchowego arystokraty.
Fałszywe tezy konserwatyzmu
Uświadomienie sobie tego wszystkiego powinno mi już
wystarczyć aż nadto, by porzucić tę niegodną konduitę konserwatysty,
paradoksalnie jakoś lekkomyślną, skoro tylko doszedłem do odpowiedniego
wieku i rozumu. Konserwatyzm jednak to nie tylko postawa, ale również pewien
zbiór przekonań. Brzmią one roztropnie, a nawet zdają się dobierane wedle
kryterium sprawiania dostatecznie silnego wrażenia roztropnych. Tym bardziej
trzeba je skomentować i obalić, bo rozbrat z konserwatyzmem powinien uzyskać
również dostateczną podstawę intelektualną. Oczywiście, są różne konserwatyzmy.
Ograniczę się tutaj do czegoś, co wydaje mi się częścią wspólną ich wszystkich,
a zostawiam na boku historiozofię i religię. Ów elementarny konserwatyzm ująłem
w pięciu (współzależnych od siebie) tezach.
Teza 1. Spontaniczne zaufanie do tradycji jest podstawą
zdrowego życia społecznego. Żadne pokolenie nie odczytuje w pełni
wartości swej kultury i nie może nimi sterować wedle swego uznania. Życie
społeczne opiera się w dużej mierze na spontanicznej więzi z symbolami i
tradycjami, wyrażającej się w funkcjonowaniu uświęconych instytucji i obyczajów.
Jest złudzeniem i przejawem pychy rozumu, myśleć, że wszystkie te tradycje można
poddać krytycznemu osądowi z jakiegoś uprzywilejowanego moralnie i
intelektualnie stanowiska, a następnie usunąć z nich lub zachować to, co uzna
się za stosowne.
Chciałoby się rzec: słusznie, niech więc konserwatysta ze
swego niewątpliwie uprzywilejowanego (?) stanowiska nie dekretuje arbitralnie,
że „należy zostawić (prawie) wszystko, jak jest”. Tym bardziej, że
przeciwdziałanie naturalnej ewolucji politycznej jest jak najbardziej
aktywnym zachowaniem. Przyjmijmy jednak, że faktycznie konserwatyści
namawiają nas do powściągliwości. Jest roztropnie być powściągliwym. Nie
wszystko możemy pojąć, nie unikniemy złudzeń i błędów, lepiej więc nie zamierzać
zbyt wielkich zmian. Rewolucja jest nieodpowiedzialna. Niszcząc tradycję,
niszczymy siebie. Dobrze więc, tylko powiedzmy sobie, czego konkretnie nie
powinniśmy robić, w imię roztropnej powściągliwości? Mieliżbyśmy z tego powodu
nie likwidować niewolnictwa? Zachować tortury? Zezwolić na autorytarny rząd? A
może odmówić gejom prawa do życia w zalegalizowanym związku? Wydaje się, że w
prawie żadnym konkretnym wypadku proponowanej zmiany prawnej lub politycznej,
argument z powściągliwości nie może być ani wystarczający, ani w ogóle fair.
Racje, które stoją za żądaniami zmian, dotyczą bowiem zwykle uprawnień, a tylko
bardzo rzadko polegają na wydumanych nowych porządkach, które temu czy owemu
podobałyby się bardziej, niż porządki panujące. Tymczasem nie można nikomu
odmówić słusznych praw tylko dlatego, że nigdy wcześniej nie były one
respektowane. Jeśli niewolnictwo do końca XVIII w. było wszędzie legalne i
zostało wreszcie zakazane (w Anglii), to można jedynie powiedzieć „szkoda, że
tak późno”. I z pewnością ci, którzy tego dokonali, podobnie jak twórcy
demokracji i nowoczesnego państwa prawa, nie uważali się za konserwatystów.
To prawda, że nie wszystko rozumiemy i że stare instytucje,
skoro długo działają, muszą mieć swoją wartość. Nie wynika stąd jednak
bynajmniej, że nie da się ich zastąpić lepszymi ani że nasze rozumienie własnej
kultury i własnego systemu społecznego, symbolicznego i instytucjonalnego nie
może się pogłębiać, umożliwiając nam wprowadzanie roztropnych korekt. Ponadto
bynajmniej nie jest tak, że wszystkie tradycje są uświęcone. Czasem są tylko
utrwalonym anachronizmem, wywodzącym się z jakiegoś dawnego aktu ucisku lub
dyskryminacji, z zabobonu albo czyichś dawno już zapomnianych i nieaktualnych
partykularnych potrzeb czy interesów. Co więcej, wiele elementów tradycji,
zarówno w obyczaju, jak w prawie, a nawet w religii kiedyś zaistniało na drodze
złamania tradycji. To nie konserwatyści wprowadzili w Europie chrześcijaństwo. W
imię zaś starych tradycji przeciwko chrześcijaństwu tu i ówdzie się buntowano.
Wezwanie do roztropności i krytycyzmu wobec samego siebie,
jest bardzo słuszne, ale winno być zastosowane uniwersalnie. Również
konserwatysta musi się zastanowić, w imię roztropności i powściągliwości, czy
nie wchodzi w buty besserwisera, który lepiej od innych wie, co jest słuszne, po
prostu odwołując się do dogmatu, że słuszne jest to, co już jest, a co
być może, słuszne jest tylko być może. Trwanie przy zastanych formach
bywa pozorem roztropności, maskującym upór i dogmatyzm.
Teza 2. Dobre życie możliwe jest tylko w stabilnej i
silnie wewnętrznie związanej wspólnocie; zadaniem państwa jest jej wspieranie.
Więź społeczna jest niezbędnym warunkiem dobrego wychowania i osobistej
szczęśliwości każdej jednostki. Aby być w pełni ukształtowanym, odpowiedzialnym
i pożytecznym dla innych człowiekiem, trzeba zostać wychowanym w stabilnym
środowisku kulturowym, pewnym swych wartości i posiadającym trwałe autorytety
oraz wzorce zachowań. Prawdziwa więź wspólnotowa jest dobrem historycznym,
kształtującym się przez stulecia, a być może wręcz nadprzyrodzonym. W świecie
współczesnym jest ona zagrożona przez kosmopolityzm, globalizację i relatywizm
kulturowy. Dlatego niezbędne jest, aby państwo wspierało tradycje narodowe i
religijne, a także zwalczało nazbyt wielkie różnice ekonomiczne w
społeczeństwie, rozsadzające je od wewnątrz.
Różne są te wspólnoty. Każdy konserwatysta, choć wypowiada
jakieś tezy ogólne, ma na myśli konkretnie swoją własną wspólnotę. To jej
przypisuje ową zbawienną wychowawczą i szczęściorodną moc. To właśnie ona
powstała na fundamencie prawdziwego dobra. Pewną wartość mogą mieć jeszcze
jakieś wspólnoty pokrewne (np. w ramach tego samego wyznania), ale te nazbyt już
odległe kulturowo od gustów i przywiązań danego konserwatysty, nie wydają mu się
godne bezwarunkowej ochrony. Bo czyż nie byłoby pożądane, dajmy na to z punktu
widzenia konserwatysty-mahometanina, aby stabilna i szczęśliwa wspólnota
chrześcijańska doznała jednak w przyszłości takiego zaburzenia, aby stać się
wspólnota islamską? Konserwatyzm jest bowiem tylko teoretycznie pewnym
ogólnym poglądem, który łączyć może ludzi różnych kultur, pragnących ich
zachowania w mniej więcej niezmienionym kształcie. Taki ogólny pogląd,
abstrakcyjny i znajdujący zastosowanie do różnych formacji, które mogłyby być
konserwowane, w istocie sprzeciwia się temu, czego broni. Kto pragnie
społeczeństwa, w którym każdy może spokojnie kultywować swoje tradycje i swój
konserwatyzm, ciesząc się wolnością i nie podlegając przymusowi praw obcej sobie
religii i tradycji, ten jest liberałem. Oczywiście, można być liberałem i
konserwatystą jednocześnie, ale wtedy trzeba przyznać, że brak jedności jest
ceną, którą z moralnych względów musimy zapłacić za autentyczną wolność. Jeśli
zaś konserwatysta nie jest liberałem, niechaj nie udaje, że ma jakiś ogólny
pogląd. Po prostu opowiada się za niezakłóconym, czyli spontanicznym i
bezpośrednim trwaniem pewnej określonej tradycji, a także za prawnym
zabezpieczeniem jej dominującej pozycji w państwie. Jako stanowisko
abstrakcyjne, zapośredniczone (choćby zapośredniczone w świadomości, że istnieje
wiele kultur, wyznań i tradycji), konserwatyzm jest nieprzekonujący i podejrzany
(chyba, że jest właśnie liberalny, ale wtedy nie łączy się z żądaniem
przywilejów dla tradycji większościowej, pozostając sprawą prywatną). Sam więc
znosi się do postaci prostego lgnięcia do określonej kultury i tradycji, a więc
do postaci konkretnego, arbitralnego tradycjonalizmu. Gdy więc konserwatysta
wzywa do budowania więzi za pośrednictwem państwowych przywilejów dla
dominującej tradycji i religii, występuje jako ich rzecznik, nie zaś obrońca
harmonii społecznej i społecznej więzi. Domaga się przywilejów dla dominującej
większości, wierząc, że nie o przywileje tu chodzi, lecz dobra, które z racji
wewnętrznej wartości dominującej kultury, mogą stać się udziałem wszystkich.
Otóż mniejszości nie będą szczęśliwe, jeśli prawdziwe dobro i prawdziwa
moralność triumfować będzie dzięki przesądzeniu, że to większość jest jego
ostoją. Ceną za uprzywilejowanie autentycznego dobra przez państwo jest
realna dyskryminacja. To nie jest cena godziwa.
Teza 3. Miłość, zaufanie i jedność w społeczeństwie są
lepsze od rywalizacji, konfliktów i podziałów. Życie w pokoju i szacunku
wzajemnym wymaga mocnego oparcia we wspólnocie, pewności trwania jej
autorytetów, obyczajów i instytucji. Niepewność łącząca się z wszechobecną
różnorodnością i zmiennością czyni ludzkie życie płochym i uzależnia je od
przypadku. W konsekwencji człowiek staje się rywalem wszystkich innych ludzi,
traci grunt zaufania do innych, a w tym do najbliższych i wreszcie do samego
siebie. Zaufanie wypiera podejrzliwość, współpracę wypiera rywalizacja, niepokój
przenika całe życie człowieka.
Jeśli to prawda, to jest to właśnie najlepszy powód, by
budować społeczeństwo, w którym obowiązują jasne i sprawiedliwe zasady. Te zaś
bardzo rzadko czerpać możemy z uświęconych tradycji, które zwykle opierają się
na sztywnych hierarchiach i przymusie oddawania czci określonym symbolom i
instytucjom. Miłość i zaufanie trwać mogą pod warunkiem zachowania
sprawiedliwych stosunków; autentyczny autorytet wspiera więzi społeczne, ale
sama jego autentyczność zależna jest sprawiedliwości, która jest od niego
poniekąd „starsza”. W zdecydowanej większości przypadków autorytety publiczne
wcale nie są autentyczne, lecz oparte na przymusie, propagandzie, epatowaniu
potęgą. Wprawdzie więc czasami więzi społeczne mogą być uświęcone autorytetem
tradycji, lecz zwykle opierają się po prostu na czytelnym dla wszystkich, często
względnie nowym prawie. To nie różnorodność i zmienność same przez się
sprawiają, że życie społeczne staje się dżunglą, lecz brutalność sfery
publicznej i niesprawiedliwość – arbitralność władzy, nierówne traktowanie,
niemożność dochodzenia swych praw. Jakże często źródłem publicznej
niesprawiedliwości są przywileje klasowe i religijne; jakże często są one
„uświęcone” tradycją. Doprawdy, komu droga jest wizja społeczeństwa miłości, ten
niechaj szuka nie tych, którzy dużo o miłości mówią, lecz raczej tych, którzy z
miłości i szacunku dla godności człowieka nigdy nie zgodziliby się korzystać z
przywilejów bądź przymusem narzucać komukolwiek zachowań adekwatnych do ich
własnych przekonań o tym, jakie życie jest najlepsze.
Teza 4. Władza odpowiada za społeczeństwo i jego kondycję
moralną i materialną. Wszystkie wysiłki powinny prowadzić do umocnienia i
zbudowania człowieka, a prawo, w tym również demokracja, to jedynie narzędzie
służące do tego celu. Nie wolno fetyszyzować takich wartości politycznych jak
równość i wolność, paraliżując wysiłki wychowawcze państwa. Państwo, które bez
reszty odda się praktykowaniu bezstronności, faktycznie staje się stronnikiem
relatywizmu i nihilizmu, utrwalając przewrotną postać ideologii, którą jest
liberalizm.
Otóż bynajmniej nie jest tak, że liberalna demokracja, z
zasady nakazująca rządowi dbać o bezstronność swych decyzji oraz zakazująca
dyskryminowania kogokolwiek oraz stosowania przymusu, jeśli nie przemawiają za
tym względy najwyższej wagi (sprawy bezpieczeństwa i zachowania życia), oddaje
się praktykowaniu ideologii relatywizmu i nihilizmu. Nie ma żadnego logicznego
związku między np. brakiem akceptacji dla nierówności praw osób hetero- i
homoseksualnych a tezą, że nie istnieją bezwzględne pryncypia moralności. Wręcz
przeciwnie. Zwykle rząd liberalny działa w imię twardego pryncypium moralnego,
głoszącego, że nie w żadnym wypadku nie wolno dyskryminować osób niewinnych.
Zwolennicy nihilizmu i relatywizmu bardzo rzadko bywają politykami; bardzo
często za to politycy są cyniczni i głoszą ideały, do których ani myślą sami się
stosować. Co do ideologii liberalnej, to wprawdzie każdy może nazwać ideologią,
co mu się podoba, lecz z pewnością w bardziej typowy sposób użyje tego słowa
ktoś, kto nazwie w ten sposób jakieś przekonania (np. konserwatywne) odnoszące
się do dobrego życia, niż ktoś, kto domaga się, aby prawo gwarantowało każdemu
kultywowanie form życia, jakie uważa za najlepsze. Jeśli zaś chodzi o pełnienie
przez państwo funkcji wychowawczej, to rzecz jasna, rządzący powinni dawać jak
najlepszy przykład cnót oraz przestrzegać stosownej dyscypliny w swoich
instytucjach. Kto jednak chciałby użyć publicznych pieniędzy do krzewienia
stronniczych postaw oraz form zachowań charakterystycznych dla określonej
formacji kulturowej, albo po prostu w celu propagowania własnych poglądów i
upodobań (w jego mniemaniu obiektywnie słusznych), ten zamiast wychowywać, uczy
arogancji i niesprawiedliwości.
Teza 5. Zrównywanie ze sobą wszystkich przejawów kultury,
w imię wartości równości oraz w imię pokoju społecznego, jest przejawem
tchórzostwa i nihilizmu. Nie da się budować na kłamstwie, kłamstwem jest jakoby
wszystkie „kultury”, wszystkie wierzenia i obyczaje zasługiwały na ten sam
szacunek. Nie ma też żadnych podstaw do tego, aby „kultury mniejszościowe”,
zwłaszcza niższe czy wątpliwe moralnie, cieszyły się takimi samymi względami
państwa, jak uświęcone tradycje narodowe i religijne oraz powszechnie
respektowane obyczaje.
To wszystko prawda. Trzeba jednak zapytać, na jakiej
podstawie państwo liberalnej demokracji może obdarzać szczególnymi względami to,
co na nie zasługuje? Na podstawie samego jedynie przekonania o wyższości pewnych
form nad innymi? W rzeczywistości, o ewentualnych przywilejach tego rodzaju
decyduje czasem mandat demokratyczny. Wtedy, w granicach konstytucji,
gwarantującej wolność i równość, a także bezstronność instytucji państwa,
pojawia się pewien afirmatywny akcent. Oto na przykład w Norwegii program
szkolny nakazuje prowadzenie lekcji na temat Bożego Narodzenia. Wynika to z
faktu, że znaczna większość Norwegów jest chrześcijanami. Jest to decyzja
demokratyczna, wynikająca z woli większości, nie zaś decyzja rządu,
wynikająca z poczynionego ustalenia, dajmy na to takiego, że
chrześcijaństwo jest lepsze od New Age. Pośrednio jest tak również w przypadku
kierowania środków publicznych na kulturę wysoką. Decyduje tu demokratyczny
mandat władzy. Dotychczas władza na ogół dostaje się w ręce ludzi, którzy umieją
odróżnić dobrą muzykę od złej, szersza publiczność zaś nie jest zainteresowana
bezpośrednim określaniem woli zbiorowej w takich sprawach. To się może jednak
zmienić, a wtedy, kto wie, dotacje państwowe przeznaczone na muzykę być może
zostaną zmarnowane. Lepiej jednak zmarnować pieniądze niż podeptać prawa
obywateli. Liberalne rządy nie zrównują ze sobą żadnych wytworów kultury. Po
prostu rzadko mają mandat i okazję do tego, aby je oceniać.
Nowy wspaniały świat
Jak dobrze nie być już konserwatystą! Czuję się uleczony.
Kompleksy zelżały, iluzje się rozwiały. Spojrzałem świeżym okiem na świat, który
tak długo wydawał mi się upadły i opuszczony przez ducha. Jakiż jest wspaniały!
Nidy nie był lepszy!
Niepostrzeżenie wszystko się zmieniło. Aby należeć do elity,
trzeba sobie na to zapracować, a i tak będzie się cenionym przez stosunkowo
wąskie grono tych, którzy chcieliby podążyć tą samą, co my, drogą. W wolnym
świecie nie ma przecież jednej hierarchii społecznej, lecz jest ich wiele. Nie
ma też jednego zestawu najlepszych cnót, o które wszyscy powinni się ubiegać.
Bardzo różne zestroje cnót są dziś ważne i pożądane. Za to niektóre moralne
aksjomaty i tradycyjne znamiona statusu stały się problematyczne. Sztywny honor
i patriotyzm, zbyt często elitaryzmem, uprzedzeniami i pretensjami podszyte,
ustępują cnotom praktycznej zręczności, elastyczności i umiejętności
przystosowywania się do rozmaitych warunków współdziałania i współżycia z
różnymi bardzo ludźmi. Również bogactwo, osiągane dziś w bardziej czytelny i
samodzielny sposób niż dawniej, zapewne nadal w zbyt dużym jeszcze stopniu
będące podstawą szacunku społecznego, dziś przynajmniej oceniane jest z większym
niż kiedyś dystansem. Sztywne konwenanse i obligatoryjne opinie wiążą nas
nieporównanie słabiej niż w minionych stuleciach. Równość i autonomia jednostek
na wielu polach przestała być już postulatem, bo stała się rzeczywistością. W
naszych dobrych czasach po raz pierwszy potępiliśmy okrucieństwo i wyzysk,
poczuwamy się do współodpowiedzialności za los najodleglejszych nawet od nas
społeczności, a także przyszłych pokoleń i całej przyrody.
Ten duch ludzkości rozwinął skrzydła nie z inspiracji
tradycyjnych doktryn ani z powodu działania starych instytucji, lecz z powodu
jasnej i czytelnej wizji postępu, którą podzielamy w skali globu. Ponad
podziałami wiemy już powszechnie, że dobrobyt i bezpieczeństwo jest lepsze niż
zacofanie i zagrożenie, rządy prawa lepsze od rządów arbitralnej woli władców,
nietykalność osobista i sprawiedliwy proces lepszy od bicia i więzienia bez
sądu, pokojowe współżycie ludzi różnych wyznań lepsze od przymusu religijnego,
wolność kobiet lepsza od poddaństwa mężczyznom. Ludzie na całym globie
dowiedzieli się, co to wolność i postęp. I powiedzmy sobie uczciwie, że to nie
Platon i nie Arystoteles, nie Augustyn i nie Tomasz nauczyli nas tych rzeczy. A
czy nauczyli nas ich konserwatyści?
|