Jan Hartman
Logika sporu religijnego, czyli klęska niewierzącego
Leszkowi Kołakowskiemu na 80 urodziny
Wspólną podstawą i powszechną trudnością wszystkich dysput
religijnych pomiędzy przedstawicielami różnych wyznań, a także wszelkich dysput
wierzących z niewierzącymi jest zobowiązanie wierzącego do obstawania za
swoim, a więc zarówno za swoim wyznaniem, jak za opinią o jego (tak czy
inaczej rozumianej) przewadze nad wszystkimi innymi (oraz nad brakiem
wiary), bez względu na jakikolwiek realnie wyobrażalny przebieg debaty. Odejście
od wiary w następstwie wolnej dyskusji zdaje się wierzącemu co najwyżej czysto
teoretycznie możliwe (podobnie jak utrata wiary w ogóle), lecz nie wydaje mu się
bynajmniej prawdopodobne. Co więcej, będzie uważał każdy wysiłek dla zachowania
pożądanej zwykle w uczciwej dyskusji bezstronności za sztuczny, a być
może nawet grzeszny. Bezstronność musiałaby bowiem oznaczać tymczasowe
zawieszenie wiary (choćby na próbę, jak uczynił to Kartezjusz, ściągając na
siebie poważne konsekwencje, z prawnymi włącznie). Z pewnością, zwyczajny ideał
racjonalnej debaty, obejmujący sobą gotowość do zmiany opinii oraz umiejętność
przykładania tych samych miar do opinii i wierzeń własnych, co do opinii i
wierzeń oponenta, w przypadku sporu religijnego nie daje się utrzymać. Chciałbym
tu scharakteryzować bliżej tę osobliwą logicznie sytuację spierających się
stron, by następnie odpowiedzieć na pytanie o samą możliwość konkluzywnego
zakończenia religijnego sporu. Czy jest możliwe, by, przy założeniu
autentyczności wyznawania wiary przez każdą ze stron i przy założeniu ich dobrej
woli oraz racjonalności, strony doszły do jakichś wspólnych ustaleń? Jaki może
być ich charakter? Czego ustalenia takie mogłyby dotyczyć? Od razu wypada mi
zapowiedzieć, że przyjęte założenia okażą się wątpliwe, ustalenia stron sporu
okażą się wyłącznie negatywnej natury, a za odkrycie tych prawd ktoś będzie
musiał zapłacić wysoką cenę.
Przypomniane tu pytania dzisiaj bardzo straciły na znaczeniu,
gdyż dożyliśmy czasów, w których mało komu zależy na ustalaniu prawdy w
kwestiach zasadniczych, jakoż i mało kto wierzy, że jest to w ogóle możliwe, a
wielu wręcz przeczuwa, że niczego takiego jak prawda być tu nie może.
Proporcjonalnie do tego spadku żarliwości religijnej i wynikającego z niej
zainteresowania sporami religijnymi poprawiają się za to warunki ich
prowadzenia. Na znacznych obszarach ziemi spory takie nie niosą już z sobą
ryzyka zagłady fizycznej jednej ze stron, a czasem w ogóle pozostają bez
konsekwencji. Nie należy więc poczytywać mi za wyraz odwagi (nawet
intelektualnej), że wdałem się w ich opisanie in abstracto, dystansując
się niejako wobec wszystkich stron religijnie zaangażowanych i potencjalnie
ściągając na siebie ich niechęć. Niewierzący jest wprawdzie nadal wspólnym
wrogiem, mimo przejściowych pozorów obmierzłym na równi wszystkim wyznawcom. A
jednak jest dziś po prostu przez wierzących ignorowany i zostawiony w spokoju,
skoro krzywdy mu żadnej zrobić nie można. Ateistów zaś, głoszących, że Boga nie
ma, a religia jest tylko zabobonem, prawie się nie spotyka.
Dla ułatwienia, w swej analizie nazywać będę wierzących
„Akami” i „Bekami” (jako przedstawicieli wyznania A i wyznania B). W przyjętym
tu idealizacyjnym modelu Acy i Becy są w pełni kompetentni w sprawach swych
wyznań, a ponadto są równi pod względem natężenia życzliwości wzajemnej, dobrej
woli oraz racjonalności. Jedni i drudzy są bowiem doskonale życzliwi i
racjonalni. Są też całkowicie oddani prawdzie i pragną ją posiąść w pełni.
Uznają zasadę niesprzeczności oraz zasadę wyłączonego środka. W szczególności,
wykluczają zdania w rodzaju „religia A i religia B są równie prawdziwe”.
Wierząc, Acy i Becy uznają wiele tez, które to uważają za prawdziwe, bez względu
na fakt, że ktoś w nie wierzy bądź nie. Prawdy wiary są więc dla nich prawdziwe
nie dlatego, że są prawdami wiary, lecz są prawdziwe po prostu i bezwzględnie.
Przyjmują je być może czasami bez dowodu, ale nie uważają, aby z tego powodu ich
prawdziwość była jakiegoś innego rodzaju (doskonalsza lub właśnie pośledniejsza)
niż prawdziwość innego rodzaju twierdzeń. Twierdzenia sprzeczne z naukami swej
wiary mają tym samym za fałszywe. W przypadku, gdyby z jakichś powodów przyszło
Akom i Bekom uznawać twierdzenia sprzeczne z naukami wiary (np. w sprawie
początku świata), obaj deklarują, że sprzeczność jest tu pozorna, pozór ten zaś
wynika z niedostatecznej wiedzy lub innych nieznanych okoliczności. Acy i Becy
są więc do siebie bardzo podobni. Różnią się jednak co najmniej jedną tezą,
którą Ak ma za prawdziwą, Bek zaś (siłą rzeczy, a raczej mocą zasady wyłączonego
środka) – za fałszywą. Nazwijmy ową tezę sporną S. Niechaj Acy będą pro-S, Becy
zaś kontr-S.
Poza tym mamy jeszcze smutną postać N-ka, alter ego
autora, który to nie wierzy w żadną z tez religii A ani B, będąc jednocześnie
gotowym uznać każdą z nich, jeśli zostanie do tego przekonany. N jest, podobnie
jak Ak i Bek, osobą absolutnie życzliwą i racjonalną. N, w swojej życzliwości,
opierając się na wielu osobistych doświadczeniach, dla wspólnego dobra Aków,
Beków i N-ków, napisał niniejsze.
Co twierdzą Acy i Becy?
Spróbuję sformułować minimalne warunki dogmatyzmu,
czyli niezbędnego wierzącemu obstawania za swoim wyznaniem jako wyznaniu
prawdziwym. Są to założenia, których zanegowanie, jak sądzę, oznaczać będzie, że
czyniąca tak osoba nie jest wyznawcą żadnej religii, w normalnym znaczeniu
wyrażenia „wyznawać religię ...”.
1. Istnieją pewne twierdzenia („prawdy wiary”,
dogmaty itp.), które musi poznać i przyjąć każdy, kto chce uchodzić za
wyznawcę religii A (resp. B).
2. Uznając twierdzenia, o których mowa w (1),
wyznawca nie może powiedzieć, że nie wie, że (czy) są one
prawdziwe i że tylko w nie wierzy. Musi powiedzieć co najmniej
tyle: „wierzę, że są prawdziwe”.
3. Uznając te twierdzenia wyznawca A (resp. B) nie
może powiedzieć, iż nie wie, że (czy) twierdzenia
sprzeczne z nimi, a uznawane przez inną religię, są fałszywe. Musi
powiedzieć co najmniej tyle: „uważam, że są fałszywe”.
4. Prawdy wiary wyznawca przyjmuje na wiarę, wobec
czego nie oczekuje dla nich dowodu.
5. Wierząc w twierdzenia swej religii, wyznawca jest
przekonany, że dowody twierdzeń przeciwnych do prawd jego wiary nie
istnieją, a ściśle: wierzy, że każda wypowiedź stwarzająca pozór, że
jest dowodem twierdzenia sprzecznego z prawdą jego wiary, jedynie
właśnie stwarza taki pozór, a wcale takim dowodem nie jest.
6. Wobec tego wyznawca nie może wyobrazić sobie, by
przekonały go dowody obalające twierdzenia jego wyznania; wiara nakazuje
mu uznawać je w każdym przypadku za dowody pozorne. Może wszelako
(znając swoją słabość) czysto teoretycznie dopuszczać utratę wiary
pod wpływem czyjejś perswazji.
7. Wyznawca religii A uważa, że lepiej jest (np. ze
względu na tezę S) wyznawać tę religię niż religię B i vice versa.
Poza tym Ak i Bek mogą uważać religie swych adwersarzy za bardzo
wartościowe i zawierające wiele prawd.
W związku z tymi warunkami stawiam pytanie: czy jest
dopuszczalne logicznie i moralnie, by Ak (resp. Bek), sądząc, że jego religia
jest lepsza od innych, powstrzymywał się od dokładania starań, by jego
adwersarze nawrócili się na jego wyznanie? Czy Ak ma prawo powiedzieć: „dobrze,
że są również wyznawcy B; świat nie byłby lepszy, gdyby wszyscy byli Akami;
wyznawanie B jest dobre dla Beków i powinni oni pozostać Bekami”?
W istocie, często słyszy się wypowiedzi tego rodzaju. Można
by je uznać za szczere i spójne w przypadku miłośników perfum. Owszem, komuś kto
jest przekonany, że jego perfumy pachną najpiękniej, nijak nie musi przeszkadzać
ani zapach innych perfum, ani to, że ktoś inny inne perfumy za najpiękniej
pachnące uważa. Co więcej, może doceniać owe inne perfumy i szczerze radować się
różnorodnością zapachów perfum spotykanych w świecie. Wszystko to jest możliwe
tylko dlatego, że twierdzenie miłośnika perfum X, mówiące o ich przewadze nad
innymi, sprowadza się do deklaracji upodobania i wszyscy doskonale to
rozumieją. Nie ma więc o co toczyć sporu. W przypadku religii jest jednak
zupełnie inaczej. Ak nie twierdzi, że religia A mu się po prostu najbardziej
podoba, lecz że ją wyznaje, a w jej dogmaty wierzy, czyli uważa je za prawdziwe.
Miłośnik perfum również może wprawdzie przypisywać swojej tezie „X pachną
najpiękniej” jakiś sens zobiektywizowany, ale wiedząc, że tak czy inaczej
ostatecznym arbitrem w tej sprawie będzie nos, nie zaś rozum, nie spodziewa się
przecież, by mógł w tej kwestii przeprowadzić jakiś publiczny spór. Wyznawca
wiary jest zaś w innej sytuacji – sądzi, że wiarę swą wyznaje nie tylko ze
względu na usposobienie swego nosa lub jakiegokolwiek innego organu cielesnego
(z mózgiem włącznie), lecz ze względu na całą swą osobę, a więc i ze względu na
rozum. Uważa więc, że jako wierzący pozostaje wciąż rozumny. I to właśnie
powoduje, że czasem musi wchodzić w spór religijny, broniąc prawd swej wiary.
Gdyby go zawsze unikał, popadłby w sprzeczność z wymienionymi wyżej minimalnymi
warunkami pozostawania wyznawcą.
Ak i Bek twarzą w twarz (w obecności N)
Gdy w obecności, dajmy na to, Aka Bek wypowiada sądy będące
kamieniem obrazy Aków, zachowanie przez Aka milczenia (dla uniknięcia
ryzykownych sporów) byłoby dowodem jego małej wiary i tchórzostwa. Wiara jest z
zasady czymś, czego się broni. Zastępowanie obrony wiary deklaracją wzajemnej
tolerancji wyznań i kontraktem o nieagresji (ewentualnie ozdobionym jakimiś
uprzejmościami) w niektórych przypadkach zakrawa nawet na zdradę. Zresztą i Ak,
i Bek szczerze pragnąc dobra innowiercy zobowiązani są wykorzystywać nadarzające
się okazje, by podnieść jego świadomość religijną – dać mu szansę wejścia na
drogę prawdziwej wiary, i to bez względu na to, czy dane wyznanie ma charakter
misyjny, czy nie i czy koncentruje się na dogmatach, czy też jest wewnętrznie
liberalne. Każde z wyznań tak czy inaczej niesie przecież ze sobą jakąś „dobrą
nowinę” i bardziej czy mniej wyraziste zaproszenie do oddawania czci prawdziwemu
Bogu lub inaczej rozumianej boskości. Bez tego wyznanie byłoby samolubne i
wyniosłe albo martwe i jedynie konwencjonalne. Nie, z pewnością wyznawca nie
może twierdzić, że jego wiara nie jest jedyną wiarą prawdziwą, a
objawienie, w które wierzy, nie jest jedynym (bądź ostatnim w
szeregu objawień i dlatego obowiązującym). Wyznawanie wiary nie znosi nihilizmu,
relatywizmu i oportunizmu. W przypadku wierzących zakrawają one na hipokryzję.
Ak i Bek, jeśli są wierzący na serio, a nie od święta, muszą kiedyś stanąć
naprzeciwko siebie i powiedzieć sobie wzajem: „szanuję cię, lecz uważam, że
wierzysz fałszywie i mylisz się co do S. Byłoby lepiej, gdybyś przyjął moją
wiarę, bo pełna prawda jest jej tylko udziałem”. Jeśli powyższe nie zostanie
nigdy wypowiedziane, to pozostaje całkiem prawdopodobne domniemanie, że zarówno
Ak, jak Bek myślą sobie jakoś tak: „szkoda wchodzić w jakiekolwiek spory – oni
(Acy, Becy) są tak zaślepieni swoją wiarą i uparci, że nie można liczyć, iż się
ich pod tym względem zmieni”. Faktycznie, niestety, Acy i Becy często wprawdzie
tak właśnie myślą i, co więcej (i co gorsza) podejrzewają wzajemnie o sobie, że
tak myślą. Są jednak doskonałymi Akami i Bekami, wobec czego karcą się za takie
myślenie i za tę podejrzliwość, powiadając sobie: „to jest myślenie niegodne i
małoduszne; muszę poruszać otwarcie kwestię S, gdyż jest sprawą zasadniczej wagi
dla dobra mojego interlokutora, by uznał prawdę w tym względzie”.
Nieco inaczej wygląda sytuacja N-ka, który przysłuchuje się
rozmowie Aka z Bekiem. Myśli on tak: „Ak i Bek są zaślepieni swoją wiarą i
niezdolni do przekonania się wzajem w kwestii S”. I N jest jednak doskonałym N,
więc musi oddalić małoduszną myśl, która pozwalała mu zachować wygodny równy
dystans do A i B, zwłaszcza dzięki zupełnemu brakowi zainteresowania kwestią S.
Jako osoba życzliwa i respektująca prawa logiki musi powiedzieć sobie: „S i
nie-S nie mogą być jednocześnie prawdziwe ani jednocześnie fałszywe, przeto albo
Acy, albo Becy mają słuszność”. W ten sposób N, wbrew swym intencjom i
temperamentowi, znalazł się w samym środku sporu religijnego. Co więcej, jest w
nim nie mniej tendencyjny niż z zasady obstający za swoją religią Ak i Bek! Ma
bowiem silną skłonność do tego, by opowiedzieć się za S bądź nie-S, zależnie od
tego, która z tez opiera się na założeniu o istnieniu Boga lub na innej prawdzie
religijnej. Jeśli na przykład S głosi, że x był prawdziwym prorokiem jedynego
Boga, to niewierzący N czuje się w obowiązku twierdzić nie-S, stając się
zupełnie bez własnej woli stronnikiem wyznania nie uznającego S. Poniekąd siłą
rzeczy „z dwojga złego” okazuje więcej zrozumienia temu wyznaniu, które mniej
twierdzi i w mniejszą liczbę cudownych historii każe swym wyznawcom wierzyć.
Dajmy na to, że Ak powiada Bekowi „S”. Bek odpowiada „nie-S”,
N zaś (jak niepyszny) potwierdza, że „nie-S”. Ak wie, że dowody Beka nie
przekonają, bo nie powinny: wiara nie opiera się na dowodach, wobec czego też
dowody jej nie obalają. N nie zamierza w ogóle uzasadniać nie-S, gdyż jest to
dla niego twierdzenie poniekąd przypadkowe, którego wcale nie zamierzał
specjalnie wygłaszać a tym bardziej go bronić. Jedyne, co pozostaje, to
roztaczanie ogólniejszej wizji religii A i B przez ich wyznawców, wizji, która
powinna wzbudzić podziw i szacunek drugiej strony. Skoro A (resp. B) jest tak
głębokim i mądrym wyznaniem, to może należy je przyjąć i tym samym z pokorą
przyjąć również S, niejako „z dobrodziejstwem inwentarza”? Oto więc pojawia się
pewna formuła „dialogu międzyreligijnego” jako czegoś nieco innego niż spór.
Jest to bardzo komfortowa sytuacja, jakkolwiek tylko do momentu, kiedy zacznie
się mówić wprost o pewnym S, interesującym w jakiejś mierze oba wyznania.
Pojawieniu się S w kontekście prezentacji piękna i głębi
własnej wiary towarzyszy w sposób naturalny figura przywołania autorytetu.
Autorytetu, rzecz jasna, będącego bardziej autorytetem dla jednej ze stron, dla
drugiej zaś niekoniecznie lub zgoła wcale. Autorytetem bywa litera świętej
księgi, uznany dogmat albo wypowiedź proroka czy przywódcy religijnego.
Wyznania, które nie mają ze sobą wiele wspólnego, nie posiadają też wspólnych
autorytetów, wobec czego powoływanie się na nie jest w ewentualnym sporze
religijnym pomiędzy nimi zupełnie nieskuteczne. Lecz odległe od siebie wyznania
nie wchodzą zwykle w żadne spory intelektualne. Czym zaś bliższe sobie są dwa
wyznania, tym spór staje się bardziej prawdopodobny i gorętszy. Jak wiemy, Acy
spierają się z Bekami o S. Mogą powoływać się a autorytety, w domniemaniu, że w
jakiś sposób będą one uznawane także przez drugą stronę, jakkolwiek być może
inaczej rozumiane. Być może Acy i Becy otwierają z nabożeństwem tę samą książkę,
sądząc, że jest natchniona przez Boga, podczas gdy N wyobraża sobie raczej, że
jej podania wymyślił anonimowy artysta, leżąc pod palmą. Dla Aków i Beków N jest
tu po prostu profanem i dzikusem, niewrażliwym na świętość tego, co święte. N
nie ma pojęcia o autorytetach, więc nie może wziąć udziału w tej części sporu.
Argumenty w rodzaju „napisano, że...” są dla niego zupełnie bez znaczenia. Są
więc nieskuteczne w perswazji, co bynajmniej nie znaczy, że zawsze nielogiczne.
Często bywają jednak również nielogiczne (ignotum per ignotum), jak w
starym żydowskim dowcipie: „nasz cadyk jest wielki – przepłynął jezioro na
chusteczce do nosa. To niemożliwe! Ależ sam nam to mówił – jakże by ktoś tak
wielki, kto przepłynął jezioro na chusteczce do nosa, mógł być kłamcą!”. W
istocie, nieraz próbuje się niewierzącemu wykazać świętość świętych ksiąg za
pomocą ich treści. My jednak zajmujemy się tutaj Akami, Bekami i N-kami, którzy
nie popełniają takich dziecinnych błędów, gdyż są doskonale racjonalni.
Spór religijny, dzięki wspólnej stawce autorytetów może w
szczególnie szczęśliwych okolicznościach przeobrazić się w teologiczną dysputę
uczonych mężów. Jako że dysputy takie nigdy się nie kończą (i nikt tego nie
oczekuje), taka formuła sporu jest zadowalająca dla wszystkich: dyskusja jest
szczera i toczy się wartko, a za to nikt nie czuje się w niej przegrany. Obok
wzajemnego ukazywania sobie przez Aków i Beków piękna ich wyznań jest to druga
atrakcyjna metoda „międzywyznaniowego dialogu”. W pewnym momencie przychodzi
jednak do sprawy najbardziej drażliwej, której uczciwi i szczerzy Acy i Becy nie
mogą przemilczeć: która religia jest prawdziwa? Kto jest lepszy: Acy czy Becy?
Wiemy już, że uchylanie się przed tymi pytaniami a także udawanie, że nie ma tu
lepszych i gorszych, nie licuje z autentyzmem wyznawania wiary, a zresztą
intelektualną uczciwość kogoś, kto tak mówi, podać można by w wątpliwość. Gwoli
ścisłości dodać trzeba jeszcze, iż niezbędnego pytania „kto jest lepszy?” nie
może zadać ani Ak, ani Bek, gdyż nazbyt jest dla nich oczywiste, która z wiar
wiarą jest prawdziwą. Hipotetyczną postacią stawiającą to okropnie drażliwe i z
pewnością do niczego dobrego nie prowadzące pytanie może być za to jakiś
niedowiarek, czyli ktoś, kto się waha. W naszej trójce brakuje niedowiarka; jego
rolę może jednak przejąć N. Dlatego to jego Ak i Bek mogą po cichu oskarżać, że
niczym kość niezgody rzucił pomiędzy nich to zakazane pytanie. Nie jest to
niemożliwe, skoro na przykład czyni to w niniejszym tekście...
A jednak nie ma w wypowiedzeniu na głos Zakazanego Pytania
nic nieuczciwego. Nie ma też żadnego „pomieszania porządków”, bo wierzącym
chodzi wszak o prawdę, a nie wyłącznie upodobanie serca. Czy słyszano kiedyś, by
jakiś Ak powiedział do Beka: „B jest religią wyższą i prawdziwszą niż A”?
Owszem, ale wtedy powinna też nastąpić konwersja Aka w Beka, po której pozostali
Acy mają prawo uznać, iż posiedli dowód a posteriori, że ów Ak nie był
dobrym Akiem, a tylko stwarzał taki pozór. Dla wierzącego utrata wiary jest
skandalem, bez względu na okoliczności. Żadne nieszczęście, żadne zrządzenie
losu ani tym bardziej argument nie może złamać wierzącego. Wręcz przeciwnie,
zdaje się tu obowiązywać reguła „czym gorzej, tym lepiej”. Jeśli nieszczęścia są
próbą wiary, to niechaj by były jak największe, by i próba była solidniejsza!
Podobnie właśnie z argumentami innowierców: czym bardziej są przekonujące, tym
mocniej powinniśmy obstawać za swoim. W gruncie rzeczy nawet wymienione wyżej
warunki dogmatyzmu, chociaż są minimalne, są też fundamentalistyczne.
Wprawdzie ani nasz Ak, ani Bek nie nawołują do nawracania przemocą lub
prześladowania innowierców, lecz jest to tylko proste stwierdzenie faktu.
Właściwie uznając wyższość swych religii a także wielką i szczególną wagę, jaką
w życiu człowieka ma wyznawanie prawdziwej wiary, powinni wzywać
do przymusu religijnego. Lepiej przecież zostać nawróconym przymusem niż nadal
tkwić w błędzie religijnym. Przekonanie to jest zupełnie naturalne i było
podzielane przez większość wyznań, a odrzucały je tylko te, które z zasady
uważają wszelką przemoc i przymus za zło. Dziś jednak nawet wyznania bynajmniej
od przemocy na tle religijnym dawniej nie stroniące, przemoc tego rodzaju
odrzucają. Czynią tak wszelako raczej nie dlatego, że zmieniły się wyznawane na
gruncie tych religii doktryny, lecz z powodu ogólnego rozkrzewienia się kultury
liberalnej, nakazującej szacunek dla wolności człowieka, a tym bardziej dla jego
fizycznej integralności. Być może również nasi Acy i Becy, stroniąc od przemocy
(a za to okazując sobie szacunek i życzliwość) są niekonsekwentni. Faktem jest
jednak, że przemocy się wyrzekli.
Gdy więc Ak (sprowokowany Zakazanym Pytaniem, postawionym,
przyjmijmy, przez N) powiada do Beka, że A jest religią prawdziwą, B zaś błądzi,
zwłaszcza uznając nie-S, Bek zmuszony jest zachować spokój i słowem jedynie
reagować. Czy może zrobić coś więcej niż orzec: „Bynajmniej. To B jest religią
prawdziwą, a S jest fałszywym dogmatem”? W tym punkcie można powrócić do sporu o
S, z udawaną nadzieją, że któraś ze stron da się tu przekonać do racji drugiej
strony, ale można też skonstatować zupełną niemożność dojścia do zgody i na tym
zakończyć spór. To drugie wydaje się uczciwsze. Gdzie nie ma prawdziwej zgody,
lepiej jest przynajmniej zamilknąć. Milczenie i obojętność to chociaż pozór
pokoju. Dzięki temu zbawiennemu pozorowi udawało się przetrwać mniejszościom
religijnym w nieprzyjaznym otoczeniu przez wiele stuleci, w wielu częściach
świata. Podobnie rzecz się ma z małżeństwami, ale to już inna historia.
Milczenie po wypowiedzeniu gorzkich i bolesnych słów
jest zupełnie innym milczeniem, niż to, które już dwukrotnie napiętnowaliśmy,
czyli milczenie dla uniknięcia gorzkich słów. Gdy już jednak wyjdzie szydło z
worka, gdy Ak powie Bekowi, co sądzi o jego wyznaniu (i odwrotnie), miły dialog
międzyreligijny dobiega końca. Zapada owo smutne milczenie, w poczuciu porażki.
Jak źle urządzony jest ten świat, że pomimo wzajemnej życzliwości i najlepszej
woli skazani jesteśmy na to, by się w końcu zranić! Ba, skazani jesteśmy na to,
że różnica wyznania bądź różnica dzieląca wierzącego od niewierzącego położy się
cieniem na każdy szczery związek przyjaciół, na każdą miłość. S i nie-S –
konflikt serologiczny dwóch serc. Czy jest jakiś ratunek?
N pomaga i odchodzi samotny
Otóż jest jednak pewna pociecha, przynajmniej dla Aków i
Beków. Znajdą ją w tym samym, co już raz tak się im przysłużyło, odwodząc, wbrew
tradycji i logice niejednego wyznania, od stosowania przemocy. Nadzieja wiąże
się znów z dopuszczeniem do głosu czegoś innego niż religia, nawet religia
gloryfikująca miłość, jeśli tylko z tej miłości pozwala nawracać pod przymusem.
Tym czymś jest prosta i zwyczajna świeckość, naturalnie obojętna na religijne
spory, a za to instynktownie afirmująca wolność i codzienny spokój.
Co słychać u świeckiego na wskroś N? Pamiętamy, że wdał się
był w spór religijny, twierdząc, że nie-S, gdyż założenia nie-S nie muszą być
koniecznie religijne. Gdy jednak Ak z Bekiem rozpoczęli spór teologiczny,
przerzucając się autorytetami, N zupełnie wypadł z gry. Potem prawdopodobnie
powrócił do niej, rzucając Zakazane Pytanie (lub co najmniej upominając Aka i
Beka, że są moralnie zobowiązani je postawić). Teraz Ak i Bek rozeszli się w
smutnym, milkliwym pokoju. Zrozumieli się, uszanowali wzajemnie swą godność, a
nawet oddali sobie nawzajem szacunek. Poczym poszli, każdy w swoją stronę, w
niedobrym nastroju, zabierając ze sobą swą pewność, że jedynie jego wiara jest
wiarą prawdziwą. N zaś pozostał sam.
Wyobraźmy sobie jednak, że po tym wszystkim, dajmy na to w
kuluarach, pojawia się dla N-ka szansa odbycia rozmowy na osobności zarówno z
Akiem, jak z Bekiem. W konfidencjonalnej atmosferze Ak i Bek mogą podzielić się
z N-kiem wrażeniami z odbytych debat. Naturalne zaufanie i wzajemna życzliwość
dwojga uczestników bilateralnej rozmowy sprawia, że nieobecni w pewnym sensie są
pokrzywdzeni; jak to mówimy: nie mają racji. Jednakże, skoro Ak i Bek tak bardzo
są do siebie podobni (będąc doskonałymi wyznawcami i wzorowymi dyskutantami), są
z punktu widzenia N poniekąd zamienni – ich sytuacja jest symetryczna, a
doświadczenia sporu religijnego analogiczne. Można powiedzieć, że w poufnej
rozmowie nawzajem się reprezentują – Ak mówi to, co chciałby powiedzieć również
Bek, i na odwrót. Obaj powiedzą N-kowi o swoim rozczarowaniu, o
nieprzekraczalnych barierach dla porozumienia, o dogmatyzmie i zobowiązaniach
wynikających z wiary, a może jeszcze o różnicy kultur. Powiedzą co myślą o S i o
tym, dlaczego druga strona ma w tej kwestii odmienne przekonanie. Być może grają
tu rolę względy historyczne? Być może rzeczywiście trzeba jakiegoś szczególnego
daru łaski, by przyjąć objawienie? Nie jest przecież w ludzkiej mocy przekonać
kogoś, by uwierzył...
Czym jest taka rozmowa z N-kiem? Czy nie jest czymś w rodzaju
relaksującej przerwy w surowym życiu wyznawcy, chwilowym spoufaleniem z innym
świeckim światem? Czy wobec tego nie jest pewnego rodzaju grzechem? Istotnie,
moje rozmowy z wierzącymi, mimo że ufne i nie napięte, zwykle naznaczone są
jakimś zawstydzeniem lub niezręcznością. Gdyby nie pewna słabość wiary, gdyby
nie pragnienie krótkiej choćby dyspensy od karnego obstawania za własną religią
wszędzie i zawsze, wierzący nie wdałby się przecież w taką rozmowę. Skoro to
jednak czyni, wstydzi się. W niniejszym rozważaniu przyjęliśmy wszelako
założenie, w myśl którego racje podjęcia sporu religijnego przez Aków i Beków
całkiem wykluczają się z grzesznym pragnieniem dyspensy od zobowiązań wiernego.
Założyliśmy przecież, że są doskonałymi wyznawcami, wchodzącymi w spór religijny
z dwóch powodów: dla obrony własnej wiary przez znieważeniem oraz dla dobra
przeciwnika, dla uczynienia wszystkiego, co możliwe, by dobrowolnie wstąpił na
drogę prawdy. Czy jednak założenia te są spójne z wymogami racjonalnej i
uczciwej dyskusji, które również przyjęliśmy?
Ak i Bek nigdy nie zdecydowaliby się na rozmowę respektującą
egalitarne i racjonalne warunki dyskusji, gdyby nie daleki przodek naszego N-ka,
który był ich wynalazcą i promotorem. To on stanął kiedyś pomiędzy Akami i
Bekami i pozwolił im wzajemnie ujrzeć się w jednym polu, w przestrzeni kultury,
jako składniki jej krajobrazu. To on namówił ich do wzajemnego poszanowania.
Proste i zawzięte wierzenie, którego rezultatem jest tak samo proste i zawzięte
ignorowanie lub pogardzanie (zależnie od możliwości i okoliczności) innowiercami
zmieniło się z czasem w pokojowy protekcjonalizm, następnie pełną troski i
powagi wolę porozumienia, a wreszcie w pewien rodzaj życzliwości wzajemnej,
który reprezentują nasi Acy i Becy. Któż jak nie N ich tego nauczył? Czyż
nauczycielami tolerancji nie są ci, którym są co najmniej względnie obojętne
różnice między tymi, co znoszą się z trudem, a w tym również racje stron w
religijnych sporach? Cena owego pokojowego pośrednictwa, jakie w wolnym i
spokojnym świecie oferuje N wszystkim zaangażowanym stronom, jest wszak
wysoka...
Ujrzeć się oczami innowiercy to być może zadanie niewykonalne
dla Aka i Beka. Niewykonalne, gdyż Ak i Bek, jako wierzący, widzą to samo i tak
samo, a jedynie stają w „punkcie różnicy” (na przykład symbolizowanej przez S),
jako niezmiennie różne podmioty. Aka różni od Beka w istocie to tylko, że
są różni: że jeden jest Akiem, a drugi Bekiem. Nieuchwytna to i nieredukowalna
jednocześnie różnica. Jak spin elektronu, jak lewy i prawy but. Ak i Bek
doskonale się rozumieją, będąc ludźmi wierzącymi; tym samym jednak
doskonale się nie rozumieją. Sam paradoks ów rozumieją zaś bez słów. Dlatego
ostatecznie wolą mimo wszystko milczeć. Dzięki mediacyjnej propozycji N-ka Ak i
Bek ulegają jednak pokusie, by choć raz spojrzeć na samych siebie w stanie
chwilowego odpoczynku od służby Bożej. Doświadczenie niemożliwego i
niekonkluzywnego sporu, który stał się beznadziejny w momencie wysłowienia
Zakazanego Pytania, uwierzytelniło zarówno dalsze milczenie, jak przyjęcie,
przynajmniej warunkowo i tymczasowo, punktu widzenia N-ka, który reprezentował
przecież i dobrą wolę, i owego godnego szacunku koncyliacyjnego ducha, któremu
Acy Becy nie mogli bez reszty się poddać.
Rzecz jasna, ów N, który nauczył wierzących pokoju i
tolerancji, a także przywiódł do próby uczciwego intelektualnie „sporu
religijnego”, nie zawsze jest fizycznie odrębny od Aków i Beków. Sądzę, że wręcz
musi być czasem w nich samych, jeśli jego misja ma się powieść. Bez owej
pokusy, by czasami być choć trochę niewierzącym, zwolnionym z obowiązku
surowej wierności, oddalającej w karcącym poczuciu odpowiedzialności za własną
wiarę każdą myśl luźną, swobodną, myśl przekorną lub zbuntowaną o rzeczach
boskich, bez tej pokusy, powiadam, nie mógłby zaistnieć ten zbawienny dystans,
który pozwala Akom i Bekom tego świata czasem ze sobą życzliwie i bez poczucia
wyższości rozmawiać. Rozmowa ta prowadzi wprawdzie do porażki i być może z
punktu widzenia wierzącego porażka owa to nauczka, iżby więcej w spory nie
wchodzić. Nieudana rozmowa przynosi jednakże również pewien rezultat pozytywny.
Pozwala Akom i Bekom odkryć, że skoro (zasugerowani przez N-ka) wdali się w spór
na prawach równości, znaczy to, że nie są Akami i Bekami doskonałymi, że jest w
nich coś z N-ków, którym dali się skusić. A to oznacza ni mniej, ni więcej, że
wymienione na początku założenia idealnej rozmowy idealnych Aków z Bekami są
nieziszczalne i tym samym nieuczciwe (nie jest bowiem uczciwe zakładanie, pod
pretekstem chwalebnej dla rozumu idealizacji, czegoś, o czym wie się, że jest
nieziszczalne i niekonsekwentne). Zarzut ten kieruję
|