Jan Hartman
Lokalne lojalności – uniwersalna odpowiedzialność
[Opublikowane w: Etyka 1999 (nr 32), ss. 75-81.]
W artykule tym chciałbym wskazać na dialektyczny związek,
który łączy pojęcia odpowiedzialności i lojalności, a co za tym idzie, na
twórczy antagonizm tych fenomenów moralnych i politycznych, którego uniwersalnym
rozwiązaniem mógłby się stać globalny ustrój wolności, określony nie jako
państwowy system liberalno-demokratyczny, lecz jako powszechne prawo do
osiedlenia się w kraju demokratycznym.
Rozpocznę od bardzo schematycznego przedstawienia pojęcia
odpowiedzialności.
Zwykło się uważać odpowiedzialność za par excellence
podmiotową, a więc indywidualną. Wiąże się to z przekonaniem, że
paradygmatycznym, wzorcowym przypadkiem odpowiedzialności jest odpowiedzialność
winnego, wina zaś zawsze jest indywidualna, podobnie jak i odpowiadająca jej
sprawiedliwa kara. Tymczasem rozumienie odpowiedzialności przez pryzmat pojęcia
winy, a więc indywidualno-podmiotowe, jest mylące, gdyż zaciera obiektywną i
ponadindywidualną istotę tego fenomenu.
Odpowiedzialność bowiem – jako imperatywna – jest w pewnym
sensie kwestią faktów: jest obiektywną koniecznością działania, gdy okoliczności
będą do tego wzywały, oraz koniecznością poniesienia konsekwencji zła, które się
stało w naszej przestrzeni życiowej. Z kolei przestrzeń tę wyznaczają nie tylko
czynnie podjęte zobowiązania – akty brania na siebie odpowiedzialności –
ale wszelkie realne relacje międzyludzkie, które stanowią kontekst naszych
czynów i zaniechań. Do relacji tych należą nie tylko więzy rodzinne i
emocjonalne, lecz również związki międzyludzkie, wyznaczone przez wspólnotę
polityczną, terytorialną, wspólnotę bądź sprzeczność interesów, jedność miejsca
pracy itd. Każda z takich relacji potencjalnie rodzi powinność wzajemną, w tym
powinność współdziałania, na przykład w celu sprzeciwienia się złu, które
dotyczy wszystkich osób powiązanych daną relacją. Właśnie w przestrzeni tych
potencjalnych, a raczej tylko jeszcze nie uaktywnionych relacji rodzi się
odpowiedzialność; powstaje ona, zanim jeszcze zwiążemy się z kimś umową bądź
innego rodzaju zobowiązaniem. Jest więc odpowiedzialność obiektywną konsekwencją
pozostawania w dowolnej wspólnocie, a nie jedynie konsekwencją podjętych
dobrowolnie zobowiązań lub dobrowolnych czynów.
Wprawdzie odpowiedzialność ponosi się indywidualnie,
bo indywidualnie doświadczamy zła i indywidualnie podejmujemy swoje decyzje, ale
jako moralny stan rzeczy jest ona ponadindywidualna i obiektywna. Inaczej
mówiąc, odpowiadamy nie tylko za to, do czego się dobrowolnie zobowiązaliśmy, i
nie tylko za popełnione czyny bądź zaniechania. Odpowiadamy za wszystko, co
dzieje się w naszej przestrzeni życiowej. Dlatego też odpowiedzialność jest z
natury rzeczy ogólna, publiczna, co nie znaczy to samo, co kolektywna. Za zło,
które nas dotyka, możemy ponosić współodpowiedzialność, choćbyśmy nie byli mu
bezpośrednio winni. Na przykład jeśli żyjemy w biednym i zniewolonym kraju –
odpowiadamy za to również my, a nie wyłącznie nasi zewnętrzni ciemiężyciele ani
abstrakcyjny „system”. Odpowiedzialność ponosimy nawet wtedy, gdy zło stało się,
kiedy nie było nas jeszcze na świecie.
Struktura odpowiedzialności przypomina pole oddziaływania
siły, na przykład pole elektromagnetyczne. Jest ono nieskończone, ale jego
natężenie gwałtownie zmniejsza się wraz z odległością od jego źródła. W polu
moralnym tym źródłem są czyjeś dobrowolne decyzje, czyny i zaniechania.
Wprawdzie dobrowolność jest tylko idealizacyjnym pojęciem teoretycznym, lecz w
praktyce często wiadomo, kto ponosi odpowiedzialność źródłową, pierwotną za
jakieś zło, inaczej: kto jest mu winny. Im mniej mamy wspólnego z danymi
decyzjami i czynami oraz z ludźmi, którzy je podejmują, tym mniej jesteśmy za
nie odpowiedzialni. Pole odpowiedzialności rozciąga się jednak w nieskończoność,
obejmując całą ludzkość. Na przykład za kryzys bliskowschodni ponoszą
odpowiedzialność wszyscy ludzie, choć Polacy mniej niż Palestyńczycy i Żydzi,
zmarli niedawno i współcześni bardziej niż przyszłe pokolenia itd. Oznacza to,
że odpowiedzialność istnieje na sposób potencjalny, jest ciężarem obowiązku,
który na ogół prędzej czy później aktualizuje się jako bezpośrednia konieczność
działania wymagającego wysiłku na rzecz cudzego, a nawet własnego dobra.
Szczególny dramatyzm odpowiedzialności zachodzi wówczas, gdy, jak powiadamy
często, „jest już za późno”, gdy stało się zło, którego już nie możemy naprawić.
Wtedy odpowiedzialność skutkuje koniecznością już nie czynnego, lecz biernego,
tragicznego w swej bierności ponoszenia konsekwencji zła, do którego doszło w
naszej przestrzeni życiowej – niekoniecznie w związku z jakimikolwiek naszymi
dobrowolnymi czynami lub zaniechaniami.
Odpowiedzialność jest też cnotą. Cnotą polegającą właśnie na
owej gotowości do poniesienia konsekwencji zła, jak również na umiejętności
czuwania, aby zło się nie wydarzyło. Ten pierwszy człon można określić jako
cnotę odpowiedzialności następczej; natomiast drugi człon można określić jako
cnotę odpowiedzialności aktualnej. Właśnie odpowiedzialność aktualną mamy na
myśli, gdy powiadamy, że ktoś jest człowiekiem odpowiedzialnym. Oznacza to, że
starannie wykonuje swoje powinności, szczególnie w zakresie związanym z
dbałością o bezpieczeństwo i prawidłowość przebiegu spraw powierzonych jego
pieczy. Natomiast odpowiedzialność następcza mieści się w potocznym pojęciu
uczciwości i dobroci, gdyż człowieka, który robi, co można, aby naprawić zło, za
które odpowiada – nie tylko jako winny, ale na przykład jako jego świadek (a
więc dotyczy to w ogóle wszelkiego zła zjawiającego się w jego otoczeniu) –
określamy w naszym ubogim dziś języku moralnym właśnie jako uczciwego,
ewentualnie jako „dobrego”.
Należy, jak widać, starannie odróżniać winę, powinność i
odpowiedzialność. Wina w znaczeniu absolutnym, wina ściśle indywidualna jest
domniemanym szczególnym przypadkiem skupienia, natężenia odpowiedzialności wokół
konkretnej jednostki, w związku z zachodzeniem pełnego, realnego powiązania
pomiędzy zaistniałym złem a jej czynami dobrowolnymi lub świadomymi
zaniechaniami. Jest to graniczny, idealizacyjny, kontrfaktyczny przypadek
odpowiedzialności, będącej z zasady intersubiektywnym stanem rzeczy. Winy
absolutnej, czyli czysto jednostkowej odpowiedzialności, nie ma – tak jak nie ma
kary, która dotykałaby tylko jedną osobę. Bardzo często jednak odpowiedzialność
skupia się w szczególny sposób w jednej osobie (i wtedy mówimy całkiem poprawnie
właśnie o winie, jakkolwiek znaczy to wyjątkową, a nie wyłączną
odpowiedzialność), a kara dotyka wówczas często jednej tylko osoby jako rzekomo
jedynego sprawcy zła.
Gdy chodzi natomiast o powinność, czyli obowiązek, to jest
ona następstwem i sposobem przeżywania odpowiedzialności, ale nie nią samą.
Odpowiedzialność jest imperatywna i obowiązkowa, gdyż rodzi powinność, a więc
działa jako „upowinnienie”, potocznie zwane zobowiązaniem. Obowiązek cechuje tak
dobrze znana w etyce, często wręcz uważana za dystynktywną dla sfery moralności,
apodyktyczność. Nadaje ona dziedzinie moralności właściwą jej dojmującą
rzeczywistość, której zasadnicze podważanie („a dlaczego w ogóle mam być
moralny; dlaczego w ogóle miałoby mnie cokolwiek obowiązywać?”) jawi się jako
czysto prywatny gest buntu beż żadnej ogólnej ważności, podobnie jak zasadnicze
podważanie rzeczywistości tego, co jako istniejące i poznawane określane jest w
sądach orzekających („dlaczego prawda miałaby mnie w ogóle przekonywać; a może
to wszystko jest iluzją?”).
Rzeczywistość odpowiedzialności, tak dojmująco wyrażająca się
w jej zachodzeniu pomimo braku naszego indywidualnego i dobrowolnego udziału w
zdarzeniach, za których zajście i skutki odpowiadamy, uzupełnia psychologiczna
realność naszych osobistych lojalności. Lojalność polega na realnej więzi
występującej w naszej przestrzeni życiowej, która przeżywana jako rodząca
obowiązek utrwala w podmiocie odpowiedzialność, gotowość do działania na rzecz
osób, z którymi więź ta nas łączy. Lojalność jest więc dyspozycją, efektywną
zdolnością do ponoszenia odpowiedzialności, jednakże nie w znaczeniu absolutnym,
idealnym, a więc nie w znaczeniu prawdziwej cnoty odpowiedzialności, lecz w
znaczeniu psychologicznym – jako poczucie odpowiedzialności. Poczucie to
obejmuje jakiś węższy lub szerszy krąg naszej przestrzeni życiowej i wyraźnie
nie obejmuje szerokiej przestrzeni obcości – obcych ludzi i ich spraw. Bywa,
że poczucie odpowiedzialności i lojalność ogranicza się wyłącznie do własnej
rodziny, albo i to nie.
O ile nasza obiektywna odpowiedzialność za dobro i za zło w
świecie idealiter rozciąga się na uniwersum, bo też i nasza przestrzeń
życiowa poprzez choćby najsłabsze powiązania obejmuje całość bytu, o tyle
lojalność jako fenomen psychiczny z natury rzeczy ustanawia granicę swego
zasięgu, granicę oddzielającą tych, wobec których pozostajemy lojalni, od tych,
którzy nas nie obchodzą i za których nie życzymy sobie brać odpowiedzialności.
Rzecz jasna, sposób wyznaczania tej granicy, stosunek do obcych, ma
fundamentalne znaczenie polityczne. Filozofia polityczna jest na ogół zgodna co
do tego, że minimum odpowiedzialności, jakie społeczności winny przyjmować w
stosunku do tych, którzy znajdują się poza granicą lojalności, określa kategoria
poszanowania. Mieści się w niej co najmniej uznanie prawa do istnienia i
prawa do samostanowienia. Zasadą poszanowania jest jednakże wstrzemięźliwość,
jeśli nie obojętność: uznajemy wasze prawa, gdyż mało nas obchodzicie i tylko do
czasu, gdy nie zaczniecie nas obchodzić jako fragment przestrzeni naszych
własnych interesów. Poszanowanie polityczne jest więc chwiejne i ma słabe
podstawy moralne. Mocniejszą wersją poszanowania jest uznawanie w obcych ich
niezbywalnych praw jako istot ludzkich, a więc uznawanie tzw. praw człowieka.
Jednakowoż ich polityczne określenie jest zawsze częściowo arbitralne, a z kolei
logiczną konsekwencją koncepcji praw człowieka jest przyzwolenie na ich
egzekwowanie wśród obcych, co oznaczać może ingerencję i wymuszanie określonych
porządków politycznych w obcych społeczeństwach.
Dobra wola w stosunku do obcych nie jest wszelako regułą. Nie
istnieje właściwie żadna realna polityczna możliwość wykluczenia represyjności w
stosunku do obcych, do społeczności znajdujących się poza naszą przestrzenią
lojalności, a co najwyżej cieszących się z naszej strony poszanowaniem. Idee
uniwersalnej praworządności, cywilizacji, uniwersalnej ludzkości, a nawet
braterstwa wszystkich ludzi od starożytności motywowały organizacje polityczne
do stosowania przemocy. Najbardziej wyraziste przykłady to podboje Aleksandra
Macedońskiego, mające duchowe oparcie w platońsko-arystotelesowskiej idei
państwa dobra wspólnego, oraz podboje rzymskie, umocowane w stoickim
kosmopolityzmie. W nie mniejszym jednak stopniu represje w imię dobra wspólnego,
a w tym i ochrony wolności i praw człowieka, właściwe są czasom nowożytnym i
wiadomym ideologiom.
Czy możliwa jest w ogóle idealna odpowiedzialność, wolna od
konfliktogennego psychologicznego mechanizmu lojalności, który oddziela swoich
od obcych? Moja odpowiedź brzmi: jest idealiter możliwa, co oznacza, że
należy przyjąć ją jako ideę regulatywną i rekomendować takie działania
polityczne, które przybliżają zniesienie antagonizmu pomiędzy idealną
odpowiedzialnością i psychologiczną lojalnością.
Lojalność jest zresztą nie tylko pojęciem psychologicznym,
psychologicznym modus pojęcia odpowiedzialności, ale jest również
pojęciem politycznym, to znaczy praktycznym, odnoszącym się do realnej praktyki
politycznej, którą w ostatecznym rozrachunku zajmuje się filozofia polityczna. W
tym politycznym kontekście, pojęciowym dopełnieniem i antytezą lojalności jest
tzw. wykluczenie. Można je określić jako realny, czyli praktycznie
skutkujący brak więzi, odpowiednio do tego, jak lojalność da się określić
jako efektywna, skutkująca więź. Lojalność zawsze warunkuje jakieś wykluczenie,
a przecież zarazem wydaje się realnie koniecznym warunkiem skutecznego
ponoszenia przez ludzi odpowiedzialności. Lojalność więc, będąc warunkiem
odpowiedzialności, zarazem działa na nią limitująco. Gdziekolwiek jest
efektywna, spełniona odpowiedzialność, tam jest i lojalność wobec jakiejś
wspólnoty; gdziekolwiek jest lojalność, tam jest również wykluczenie,
przedkładanie dobra jednych nad dobro innych: oto kwintesencja dialektyki
odpowiedzialności i lojalności.
Odpowiedzialność każdego za całą ludzkość jest faktem
moralnym. Ograniczoność, lokalność każdej lojalności i nieskuteczność, ułomność
ludzkiej odpowiedzialności jest faktem psychologicznym i politycznym. Nie da się
uczynić z ludzkości wspólnoty, której członkowie pozostawaliby względem siebie
tak lojalni jak członkowie wspólnot lokalnych. Można jednakże uzyskać coś
innego: mianowicie globalne upowszechnianie się poczucia uniwersalnej
odpowiedzialności i, co za tym idzie, obowiązku dbałości o uniwersalne, globalne
dobro, dobro wszystkich. Ta uniwersalna świadomość moralna zaczęła sobie torować
drogę od momentu, gdy doszło do sformułowania idealnych pojęć etycznych, w tym
pojęcia cnoty, obowiązku, powinności. Stało się to ok. 2500 lat temu w Grecji,
za sprawą programu moralnego i intelektualnego, który najogólniej zwie się
filozofią praktyczną. Od tego czasu powszechna idea moralna czyni powolne
postępy, przyjmując różne postaci: a to państwowej ideologii Imperium Romanum, a
to misji ewangelizacyjnej Kościoła chrześcijańskiego, a to nowożytnego projektu
ustrojowego państwa praworządnego. W naszych czasach mimo powszechnego kryzysu
ideału moralnego na przykład świadomość uniwersalnego obowiązywania norm
moralnych, a więc ich obowiązywania także poza własną wspólnotą, jest niemal
powszechna. Rokuje to dobrze na przyszłość. Świat, w którym lokalne lojalności
nie będą zagrożeniem dla okolicznych wspólnot, jest do pomyślenia. Twierdzę
jednak, że postęp ku światowemu pokojowi nie polega po prostu na
rozprzestrzenianiu się idei poszanowania, wypierającej ideę wykluczenia w
funkcji realnej antytezy lojalności. Postęp ten polega raczej na
rozprzestrzenianiu się nowego, globalnego w swym zamyśle kontraktu
społecznego.
Każda tradycyjna lojalność wspólnotowa zakłada jakąś formę
podporządkowania jednostek władzy ogólnej, zazwyczaj władzy obyczaju i
instytucji kultu religijnego. Autorytarność tej władzy określa się najwyraźniej
w konfliktach z siłami zewnętrznymi oraz w przypadkach, gdy ktoś próbuje
kontestować tradycję wspólnoty lub wręcz ją porzucić. O ile nie można oczekiwać,
że tradycyjne wspólnoty dadzą swym członkom jakiś istotny zakres swobody wyboru
stylu życia, a tym bardziej że implantują u siebie liberalne procedury i
urządzenia społeczne, to jednak można sobie wyobrazić, że w zamian za gwarancje
zewnętrznego bezpieczeństwa, a więc poszanowania ze strony innych wspólnot, w
tym i wspólnoty wolnego świata, tradycyjne społeczeństwa zezwolą swym członkom
na dobrowolne opuszczanie go i przesiedlanie się do innych wspólnot
politycznych, w tym do wolnego świata. To jest właśnie globalny kontrakt, który
mam na myśli: w miejsce right to choose – right to move. Nazwijmy ten
kontrakt „droga wolna!”.
W kontrakcie „wolnej drogi” nie chodzi wyłącznie o emigrację,
a więc o porzucenie swej wspólnoty wraz z jej terytorium. W kosmopolitycznych
rejonach świata bardzo różniące się od siebie, a nawet wzajemnie wrogie
wspólnoty często zamieszkują to samo terytorium. Przypadek emigracji jest jednak
szczególnie doniosły dla skuteczności kontraktu. Aby bowiem kontrakt „wolnej
drogi” był realny, przynajmniej jedna wspólnota, a konkretnie pluralistyczna
wspólnota wolnego świata, musi być gotowa przyjmować emigrantów, choćby pod
surowymi warunkami. O ile wolny świat jest dziś w zasadzie gotowy szanować
suwerenność wspólnot niedemokratycznych, a do pewnego stopnia respektuje ją
nawet na zajmowanym przez siebie terytorium, o tyle nie wydaje się on dziś
przygotowany na szerokie przyjmowanie emigrantów, a więc tym samym i na aktywną
rolę w umacnianiu kontraktu „wolnej drogi”. Z kolei kraje niedemokratyczne
również nie spełniają jeszcze warunków kontraktu. O ile zazwyczaj są skłonne
zaakceptować gwarancje zewnętrznego bezpieczeństwa za cenę pewnych ustępstw w
stosunkach z wolnym światem (również takich, które dotyczą na przykład
osłabienia opresyjności systemu państwowego), o tyle na ogół nie są jeszcze
gotowe zezwalać swym obywatelom na swobodną emigrację, a co więcej – starają się
utrudnić im nabywanie wiedzy o warunkach życia w innych niż ich własna
wspólnotach, w tym przede wszystkim w wolnym świecie.
Rzecz jasna, wyobrażenie świata, w którym każdy może
zamieszkać, gdzie mu się podoba, jest naiwne. Nie o takie wyobrażenie mi
jednakże chodzi. „Wolna droga” nie stanie się powszechnym uprawnieniem w
znaczeniu jednego z tzw. praw człowieka dopóty, dopóki istnieje instytucja
władztwa terytorialnego, należąca do istoty państwa. „Wolna droga”, tak jak
chciałbym rozumieć tutaj tę ideę i ją postulować, to z jednej strony pewna
rzeczywista, ale tylko negatywna gwarancja uprawnień – mianowicie gwarancja, że
nikt nie będzie przemocą trzymany w swoim kraju. Z drugiej strony jednak, a
dokładnie – ze strony kraju przyjmującego emigranta (bo przypadek emigracji w
kontrakcie wolnej drogi siłą rzeczy jest przypadkiem wyróżnionym) – wolna droga
to dobrowolnie przyznawany przez to państwo przywilej, obłożony określonymi
warunkami. O ile jednak dziś wśród warunków, jakie nakłada się na potencjalnych
emigrantów z krajów opresyjnych i biednych, dominują warunki określające dobre
podstawy do „uchodźstwa”, o tyle w ramach kontraktu „wolnej drogi” zastąpić je
powinny kryteria dobrej woli, gwarantujące, że kandydat nie będzie przyjmował
postawy podszytych wrogością roszczeń ekonomicznych i wymuszonego minimalnego
podporządkowania panującemu w kraju osiedlenia porządkowi, lecz że będzie
rzeczywiście lojalnym współobywatelem swego nowego kraju. Bardzo możliwe, że
warunki takie udawałoby się spełniać stosunkowo niewielu ludziom, choć do
realności kontraktu należy i to, że spełnienie jego warunków nie powinno
graniczyć z niemożliwością.
Faktycznymi, choć często nazbyt naiwnymi i, jeśli można tak
powiedzieć, dobrodusznymi rzecznikami kontraktu wolnej drogi są dziś działacze i
filozofowie lewicowi. We Francji upowszechnia się idea admission sans dossier,
a Jacques Derrida głosi tyleż socjalistyczną, ile i chrześcijańską ideę
hospitalité, subtelnie analizując przy tej sposobności pojęcie
gościnności. Jednakowoż lewicowy idealizm pozostaje w sferze argumentów
moralnych, których uznanie wymaga dobrej woli i życzliwości dla innych.
Pozostaje więc zależny od porządku psychicznych skłonności, porządku
miłosierdzia. Na miłosierdziu jednak nie da się zbudować ładu politycznego, a
jedynie poszczególne polityczne dzieła. Ład polityczny musi być gwarantowany co
najmniej przez logikę globalnego systemu politycznego, a wspierany przez
konfigurację zależności partykularnych interesów oraz w ostateczności – groźbę
przymusu fizycznego. Dlatego chciałbym ideę kontraktu „wolnej drogi” wyprowadzić
poza kontekst idei lewicowych, z ich całym sentymentalizmem (który zresztą nie
przeszkadza ich obrońcom ochoczo sięgać po środki przymusu).
Wszelako pod jednym względem wypada mi się zgodzić z
ideologią lewicową. Słuszny mianowicie jest argument, że żadna wspólnota nie ma
absolutnego, bezwzględnego prawa do zachowania swych dóbr tylko dla siebie; w
szczególności zaś glob ziemski jest dobrem całej ludzkości i żadna partykularna
wspólnota nie może bezwarunkowo wykluczyć wszystkich obcych ze swego terytorium.
W istocie żadna grupa (na przykład naród) ani żadne stowarzyszenie czy
instytucja (na przykład państwo) takich uprawnień nie ma. Wynika to właśnie z
natury odpowiedzialności. Jeśli pole odpowiedzialności rozciąga się na całą
ludzkość, to wszyscy jesteśmy zobowiązani do dbałości w jakiejś mierze o
wszystkich w tym świecie nieszczęśliwych. Jednakże odpowiedzialność za wszelkie
zło, która ciąży na każdym człowieku, odpowiedzialność wynikająca stąd, że nasza
przestrzeń życiowa nie ma żadnych określonych granic w obrębie ludzkiego świata,
skutkuje równie uniwersalną „odpowiedzialnością” za wszelkie dobro. Znaczy to,
że w minimalnym choćby stopniu, podobnie jak możemy mieć tylko czysto moralny, a
nie realny udział w powstaniu zła, a jednak za nie współodpowiadać, tak i w
dobru, którego nie wytworzyliśmy, mamy pewien udział.
Rozważanie ściśle politycznych aspektów egzekwowania
istotowego sensu odpowiedzialności, a w tym rozważanie politycznych warunków
kontraktu „wolnej drogi”, nie należy do kompetencji filozofa. Filozofowi wolno
jednakże przynajmniej wyrazić nadzieję, że mimo iż droga jeszcze daleka, to
dojdzie kiedyś do realizacji globalnego kontraktu „wolnej drogi”, który stanowi
warunek zniesienia antagonizmu lojalności i odpowiedzialności, a w konsekwencji
warunek względnego pokoju światowego.
|