Jan Hartman
Nie-nowoczesny liberalizm
[Opublikowane w: Przegląd polityczny
56 (2002), ss. 3-9.]
Co jest przedmiotem perswazji lub argumentacji w polityce i w
filozofii politycznej? Czy perswaduje się (a w filozofii: argumentuje,
uwierzytelnia) przekonania, twierdzenia, czy może raczej kontrakty albo jakieś
złożone intelektualno-emocjonalne całości, które wymykają się czy tracą na
znaczeniu, gdyby poddać je zbyt natrętnej werbalizacji? Pytanie to rodzi się w
rezultacie spostrzeżenia, że stosunkowo rzadko uczestnicy debaty politycznej,
nawet na dość wysokim poziomie, okazują większe przywiązanie do jakichś
konkretnych przekonań (starając się raczej dać wyraz temu, że w ogólności mają
przekonania poprawne, tj. na przykład światłe albo pobożne), a
jeśli tak właśnie się zdarzy, to bardzo trudno, nawet za pomocą oczywistych
argumentów, przekonania te zmienić. Tymczasem filozofia polityczna zdaje się
ignorować te fakty, kwitując je deklaracją, że tak czy inaczej nie ma ona innego
zadania, niż w najlepszej wierze formułować przekonania i wspierające je
argumenty. Jednakowoż czy najsilniejsze nawet racje mogą być czymś tak ważnym,
aby mieć rozstrzygające znaczenie w polityce? Czy samo „posiadanie przekonania”
i „argumentów” nie jest bytem moralnym zbyt słabym, zbyt mało spolegliwym, aby
mogła krystalizować się wokół niego rzeczywista polityczna siła? Są to nie tylko
pytania o metodologiczną jakość prostych wyobrażeń o istocie racjonalności
wypowiedzi i debaty filozoficznej, lecz zarazem pytania o odpowiedzialność
filozofa polityki lub politologa, a zwłaszcza wiarygodność jego powołania do
współuczestniczenia przez swą pracę umysłową w realizacji politycznego dobra.
Będziemy skłaniać się ku twierdzeniu, że intelektualna strona życia
politycznego, której częścią jest filozofia polityczna, narzuca tej ostatniej
trudne i odległe od ideałów akademickich warunki, a zwłaszcza ten, że
autentycznie liczący się głos w debacie politycznej musi jawnie wspókonstytuować
obóz polityczny, czyli pewien moralny, intelektualny i instytucjonalny
ośrodek politycznego działania. Poglądowi temu, w gruncie rzeczy bardzo
naturalnemu, choć rzadko kiedy jawnie głoszonemu, wielu ludzi daje wyraz,
ilekroć starają się – chcąc zrozumieć stanowisko jakiegoś pisarza politycznego –
zidentyfikować jego rzeczywiste polityczne afiliacje. Stosując to do nas,
należałoby pewnie uznać nas za przedstawicieli tzw. moralnego realizmu, a może i
jakiejś egzystencjalizującej odmiany konserwatyzmu, głosujących na prawicę.
Okaże się wkrótce, że dobre, zwięzłe określenie naszej przynależności
politycznej byłoby trudne (choć zawsze jest pożądane) – pewne jest wszelako, że
nigdy nie wnosimy zastrzeżeń, gdy nazywa się nas zwolennikami klasycznego
liberalizmu oraz konserwatystami.
Wspomnieliśmy o zaangażowaniu filozofa w polityczne dobro.
Czy chodzi o „dobro wspólne” lub jakieś jego formalne bądź materialne
określenie, w rodzaju „sprawiedliwości” czy „dobrostanu dla jak największej
liczby ludzi”? Tu również decydujemy się na dramatyczne rozstanie z dominującymi
wyobrażeniami. Nie sądzimy, aby polityczne dobro dało się zuniwersalizować i aby
w ogóle słusznie (dobrze) było do tego aspirować, czego wyrazem jest już samo
formułowanie w założeniu uniwersalnych (albo i wręcz transcendentalnych) pojęć
„dobra wspólnego”, „sprawiedliwości” oraz zależnych od nich pojęć w rodzaju
„prawa naturalnego” lub „praw człowieka”. Będziemy głęboko sceptyczni wobec
przejawów ignorowania, a tym bardziej moralnego potępiania ludzkiej praktyki,
poświadczającej na każdym kroku, że dobro, wartość – czymkolwiek one są i
jakkolwiek najsłuszniej byłoby je nazwać – żywe są jedynie w konkretnym
doświadczeniu umacniającym, własne ego jednostki i jej wspólnotę,
hipotetycznie przynajmniej wykluczającym (niekoniecznie agresywnie) jakąś
„resztę ludzi”. Co więcej, wydaje nam się moralnie dwuznaczne i intelektualnie
wątpliwe na co dzień dokonywane przez teoretyków polityki uogólnienie idei
naszego dobra, dobra jednostki, którą jestem ja, i spontaniczne,
pewne siebie formułowanie pojęcia „dobra jednostki” jako pojęcia ogólnego (dobro
każdej jednostki), a zaraz za tym postulatu służenia (na przykład przez
państwo) dobru wszystkich obywateli (tj. każdego z osobna). Takie uogólnienie,
znane już od czasów Platona i w starożytności łączone zazwyczaj z postulatem
samodoskonalenia człowieka, przybrało w ostatnich stuleciach niebezpieczną,
populistyczną i infantylną formę uniwersalnego pochlebstwa politycznego: czyś
dobry, czy też zły – niezmiennie należy ci się dbałość o twoje dobro. Pusty
formalizm tego dobra i wartości człowieczeństwa, która zawsze „pływa po
wierzchu” w najgorszym nawet ludzkim rynsztoku, prowadzi, jak to pokazał
Nietzsche, do moralnej letniości i samozadowolenia, znajdującego kulturowy wyraz
w takich potężnych formacjach duchowych jak humanizm czy socjalizm, a dziś –
dodajmy – sprzyja sentymentalnemu utopizmowi wspólnoty czy raczej „metakonserwatyzmowi”,
każącemu ze ściśniętym wzruszeniem gardłem patrzeć na każdy przejaw
autentycznego kultywowania obyczaju i tradycji, nawet jeśli dana wspólnota w
całym swym zdrowiu i krzepie chętnie to ściśnięte gardło ścisnęłaby jeszcze
odrobinę bardziej. Tę łatwiznę moralną będziemy tropić i piętnować zwłaszcza w
teorii państwa, gdzie sprzeciwiamy się przekonaniu, iż należy oczekiwać od
państwa lub przynajmniej mieć nadzieję, że będzie ono z czasem w coraz większym
stopniu służyć wszystkim obywatelom jako równym i wolnym podmiotom politycznym,
z osobna i w zrzeszeniu w kulturowe wspólnoty. Rozumiemy teoretyczną wartość
konstruktów w rodzaju „równość obywateli wobec prawa” czy „powszechne prawo do
wolności i stanowienia o sobie” – rozumiemy i dlatego, przynajmniej taką mamy
nadzieję, umiemy rozeznać heurystyczne, metodologiczne granice ich zastosowań w
dyskursie politycznym. Bałamutne przekraczanie tych granic prowadzi do
narcystycznego zapatrzenia w sferę postulatów i ideałów, gdzie upatruje się
świetlanych perspektyw dla własnego ja, całkowicie zapominając, że nie
mają one żadnego sensu w oderwaniu od swej strony negatywnej, będącej
rzeczywistością, którą wciąż i niezmiennie mamy zmieniać. A
rzeczywistość jest taka, że ludzie nie są równi, równie wiele warci, równie
zasługujący na wolność i prawa, że nie każdemu powinno być lepiej, niż jest
teraz (a często wręcz przeciwnie), że nie wszystkie wierzenia, obyczaje i prawa,
nawet pradawne i autentyczne, są piękne, mądre i godne uszanowania, że nie każdy
na cokolwiek w ogóle zasługuje. Jeśli traktować kondycję człowieka serio
i zrezygnować z usypiających nasze morale i pozornie tylko szlachetnych
pochlebstw pod adresem rodzaju ludzkiego, to rychło okaże się, iż filozofii
politycznej nie da się uprawiać jako rozszerzonej teorii sprawiedliwości, jako
rozważań na temat „co robić, aby biednym ludziom było lepiej” ani jako teorii
legitymizacji władzy. Z tego, że wszyscy powinni być lepsi, niż są, nie wynika,
że wszystkim powinno być lepiej, niż jest, a z tego, że wszyscy ludzie powinni
być wolni, bynajmniej nie wynika, że każdemu wolno („jest moralnie
dopuszczalne, aby…”) robić, co chce, jeśli tylko nie gwałci to słusznych praw
innych. Co więcej, ani szczęścia (o ile w ogóle jest moralnie akceptowalne jawne
ubieganie się o nie), ani wolności nie da się nikomu za pośrednictwem prawnego
dekretu ani urządzenia instytucjonalnego podarować – co najwyżej można je tymi
środkami zniszczyć. To wszystko przemawia przeciwko egalitarystycznej filozofii
schlebiania Człowiekowi i programowi pełnego troski o dobro publiczne doradzania
rządom, czym stała się dziś, amerykańska zwłaszcza, teoria polityczna. My
wolelibyśmy, aby rząd jak najmniej zajmował się dobrem publicznym (i w ogóle aby
jak najmniej zajmował się czymkolwiek), a raczej w taki sposób pilnował swoich
interesów, aby piszący te słowa odniósł jak najmniejsze szkody i straty
finansowe. Pokora wobec faktów, czyli politycznej rzeczywistości historycznych i
współczesnych społeczeństw, narzuca nam bowiem negatywną i minimalistyczną
koncepcję państwa, upatrującą największych jego cnót w zdolności do
samoograniczania się i sprawnego unikania konfliktów pomiędzy własnym interesem
a interesem członków społeczeństwa. Filozofię polityczną chcielibyśmy natomiast
uprawiać – w wymiarze normatywnym – jako etykę i metaetykę życia publicznego
oraz – w wymiarze teoretycznym – jako naukę o funkcjach, jakie w dyskursach, w
życiu wewnętrznym jednostek i w życiu publicznym pełnią konstrukty pojęciowe,
ideały, moralne postulaty i związane z nimi marzenia oraz wzruszenia. Jeśli
filozofia polityczna, w naszym rozumieniu, odróżnia się jakoś od etyki ogólnej,
to tylko przez szczególny nacisk położony na zagadnienia związane z
działalnością instytucji, prawem i władzą, a więc raczej akcydentalnie.
Oczywiście, w jakiś sposób o jej specyfice stanowi i to, że operuje we własnej
„przestrzeni bibliograficznej”, dobrze określonej jako klasyczna i współczesna
literatura z zakresu filozofii politycznej. Odnosimy się do niej z wielkim
szacunkiem, i to pomimo złej opinii o podstawowych tendencjach uprawiania tej
dyscypliny dzisiaj. Uważamy nawet, że prawie każdy spośród sławnych filozofów
polityki – dawnych i współczesnych – daje wyraz jakimś fundamentalnym racjom i
świadectwo fundamentalnym prawdom. Dlatego pozytywnych bohaterów tej książki
będzie wielu, a jeśli często te same postacie mogą wystąpić jako bohaterowie
negatywni, to jednak unikać będziemy zbyt zajadłych polemik, aby nie pogłębiać
już wrażenia „pisarstwa buntowniczego”, jakie tak czy inaczej książka ta pewnie
wywoła.
Porządkując nasze deklaracje negatywne, można powiedzieć, iż
przede wszystkim wyrażają one daleko idącą podejrzliwość w stosunku do:
koncepcji jednostki jako podmiotu stającego przed
zadaniem suwerennego określenia swych celów życiowych („koncepcji dobra”) i
mającej prawo i obowiązek budować dla siebie „dobre życie”, zarówno w planie
życia wewnętrznego, jak i w planie rodziny, wspólnoty oraz jej kultury. Nie
wydaje nam się bowiem, aby to, co wiadomo (na gruncie filozofii i nauk) o
człowieku, oraz to, co moralistyka i etyka zdołała dotychczas
skonceptualizować i wyrazić, jeśli chodzi o sferę naszych powinności,
uzasadniało taką właśnie konstrukcję „podmiotu politycznego”; po prostu
człowiek jest czymś innym;
koncepcji istoty państwa jako instytucji czy
„stowarzyszenia” delegowanego przez społeczeństwo i wyposażonego w
uprawnienia i zadania związane z osobistymi interesami członków
społeczeństwa i ich wspólnot, zajmującego się ochroną wolności i innych
podstawowych dóbr „obywateli”, a nawet przysparzaniem im jakichś dóbr. Nie
widzimy w szczególności żadnych powodów, aby robić dla państwa wyjątek od
reguły stanowiącej, że każdy realny podmiot (osobowy czy instytucjonalny)
istnieje dla siebie i działa wyłącznie na własną rzecz. Teorie władzy i
państwa, związane przez pojęcia delegacji, legitymacji, a zwłaszcza umowy
społecznej i konsensu, uważamy za wydumane i zalecające się fałszywym
blaskiem swej prostoty i elegancji;
koncepcji filozofii politycznej jako nauki o państwie i
społeczeństwie, poszukującej najlepszych rozwiązań ustrojowych, z uwagi na
wartości sprawiedliwości (dystrybutywnej), wolności (pluralizmu i
niedyskryminacyjności) oraz dobrobytu. Uczestniczenie w polityce poprzez
wyspecjalizowane doradztwo moralne wydaje nam się ułudą, całkowite skupienie
na problematyce państwa – anachronizmem wobec szczęśliwie zmniejszającej się
roli państw w wolnym świecie, a filozofię polityczną ujętą w kleszcze
zagadnienia sprawiedliwości dystrybutywnej z jednej i zagadnienia pluralizmu
kulturowego z drugiej za błędną, ciasną i wyjałowioną intelektualnie po
trzydziestu latach sprawowania rządu dusz.
Oczywiście, przekonania nasze nie są prostą odwrotnością
tego, co odrzucamy. Jeśli pozwalamy sobie nawet na odrobinę cynizmu w stosunku
do współczesnej dogmatyki filozofii politycznej (i jej spopularyzowanej postaci,
jaką są rozmaite krajowe wzorce poprawności politycznej), to jest w tym coś z
ekscentryczności mistyka obrzucającego Boga dziwacznymi inwektywami. Nasze „nie”
dla standardów moralnych i intelektualnych współczesnej filozofii politycznej i
wynikające z niego zerwanie z jej koncepcjami sprawiedliwości, praw jednostki,
legitymizacji władzy itd. motywowane jest przywiązaniem do ideałów moralnych, z
pewnością w jakimś stopniu uchwytnych za pomocą takich pojęć, jak sprawiedliwość
czy prawa człowieka, a zwłaszcza wolność, ale wymagających dla ich wyrażenia
znacznie szerszej perspektywy niż oferowana przez spór z utylitaryzmem i inne
anglosaskie disputationes, zawłaszczające wspomniane pojęcia i nadające
im zawężony przez kontekst tych sporów sens. Jeśli chodzi więc o pozytywną
stronę prezentowanych w tej pracy rozważań, to w dużej mierze będą one wpisane w
tradycję konserwatywną i klasycznie liberalną. Konserwatyzm jednak nie
przeszkadza nam cieszyć się z duchowych i technicznych osiągnięć naszych czasów,
a nasz liberalizm ma specyficzne uzasadnienie – raczej negatywne i
metateoretyczne niźli ideowe czy metafizyczne. Gdyby ktoś chciał nabrać na
wstępie jakiegoś bardziej sugestywnego wyobrażenia o profilu mentalnym autora
zapowiadanej przez ten esej książki, niech pomyśli o kimś, kto zachwyca się
nieprzebraną różnorodnością współczesnej kultury (jak amerykański liberał), kto
podziwia żywotność nieskrępowanej przez państwo ekonomii (jak wiedeński liberał
i amerykański neoliberał lub libertarianin), kto zarazem tęskni za głęboką
moralną wspólnotą solidarności i obyczaju (jak komunitarianin), współczuje nędzy
i potępia wyzysk (jak socjalista), ale też serdecznie nie znosi nachalnych
moralistów i walczących ideologów wszelkiej maści, a w końcu kogoś, kto nigdy
niczego dobrego nie spodziewa się (i nie chce się spodziewać) od państwa i
innych instancji „ducha obiektywnego” (przy całym uwielbieniu dla Hegla).
Jednakże liberalizm, do którego chcielibyśmy się całkiem
jednoznacznie przyznawać, nie istnieje jeszcze i musimy go dopiero wymyślić. W
tym sensie staramy się być liberałami najnowocześniejszymi. Mówiąc
bardziej serio, naszym pragnieniem jest przynajmniej domyślić się, antycypować
ten kierunek liberalnego myślenia o polityce, jaki w najbliższych
dziesięcioleciach określi się w jałowym polu zamierających, dokończonych już
dyskusji filozoficznych, dogmatyzujących z uporem godnym lepszej sprawy ideę
sprawiedliwości, dobra wspólnego, równości, praw człowieka, solidarności i kilka
innych. Jesteśmy, w założeniu, tak dalece nowocześni, że skonsumowawszy długą
lekcję modernitas w filozofii, jako dobrzy i nowocześni uczniowie mówimy
sakramentalne „nie” wielu nauczycielom, w czym zresztą naśladujemy ich styl
bycia (nie rezygnując więc także z pieprzu pewnej retorycznej zarozumiałości,
którym przyprawione jest prawie każde ich dzieło, uważane powszechnie za dobre i
ważne). Właśnie to „nie” występuje w tytule tego eseju i przyszłej książki.
Pozytywną teorię, którą tu wyłożymy, nazywamy zaś liberalizmem bezpośrednim.
Mógłby się on właściwe nazywać także liberalizmem negatywnym – często stosuje
się przecież termin „negatywne uzasadnienie liberalizmu”. Owszem, podzielamy
negatywne uzasadnienie liberalizmu, streszczające się w formule: „A któż ma
prawo zabronić mi tego, co w moim życiu niesłuszne i dla mnie samego
niekorzystne, o ile ja nie przeszkadzam żyć innym tak, jak chcą”. Dodajemy
jednak: zło jest złem i trzeba z nim walczyć. Podobnie też fałsz. Gdybyśmy tylko
mieli pewność, co do tego, co jest dobre, a co złe, co jest prawdą, a co
fałszem, wolno by nam było działać apodyktycznie. Ale nie wiemy tego! Oni,
państwo, też tego nie wiedzą! Ponadto nie wiemy, na czym polegać by mogła
moralnie dopuszczalna i faktycznie skuteczna apodyktyczność we wcielaniu w życie
wiedzy o dobru – w każdym razie na pewno nie na propagandzie ani przymusie,
które zresztą działają tylko pozornie i powierzchownie.
Jesteśmy więc liberałami tak dalece negatywnymi, że aż
ascetycznymi. Ignoramus, a więc samoograniczenie, to sceptyczny refren
naszej teorii. Z ascezy tej wynika zamierzony efekt prymitywizacji,
redukcji przekonań politycznych poza granicę zależności od wielkich
filozoficznych teorii, których prawda jest prawdą ich wnętrza, a na pewno nie
publiczną, politycznie istotną wartością. I dlatego właśnie jest to liberalizm
bezpośredni. Jest on ideologicznie i filozoficznie niezapośredniczony,
a dokładniej: zapośredniczony możliwie luźno i wrogo wobec silnych zaangażowań
ideologicznych. Czyni to nas sojusznikami prostego, prostodusznego wyznawania
ideałów moralnych oraz wszelkich odruchów „brania rzeczy takimi, jakimi są”, a
więc postawy spontanicznej uczciwości intelektualnej człowieka
niewykształconego, lecz szlachetnego. Za wielką sztukę i wyzwanie dla filozofa
uważamy czerpanie z tej siły moralnej, którą daje prostota umysłu, na zawsze już
nam przecież odebrana. Prawdziwym dobrodziejstwem uczonego i źródłem umysłowego
oczyszczenia jest zdolność powiedzenia sobie tak prostych prawd jak ta, że nie
wszyscy ludzie są dobrzy i nie o wszystkich trzeba się troszczyć, że władza
kocha władzę, a jak może, to kradnie, że piękne i szlachetne słowa w polityce
zazwyczaj służą poprawianiu sobie samopoczucia przez polityków lub utrwalaniu
ich władzy i nie warto zbytnio się nimi przejmować. Staramy się podnieść tę
prostotę sądu, tę bezpośredniość, do rangi czynnika heurezy, a więc
elementu „strategii teoretycznej”, wierząc, że aby zrozumieć, iż „sprawy są tu
bardziej skomplikowane”, najpierw trzeba zrozumieć, że są aż tak proste…
Jesteśmy przekonani, że trzeba brać na serio energię moralną
i głos naturalnej roztropności, który odzywa się często w pospolitych, gminnych
wypowiedziach negujących i pogardzających polityką. Anarchiczną antypolityczność
trudno uznać wprawdzie za jakieś stanowisko w dyskusji politycznej, ale zarazem
ontyczne i moralne pierwszeństwo sfery prywatnej i indywidualnego jednostkowego
życia przed sferą publiczną i jej instytucjami powinno być szanowane i znajdować
wyraz w każdej teorii. Naszą wręcz zaczniemy od tego, aby raz jeszcze – w części
poświęconej moralności politycznej – przyjrzeć się człowiekowi, biorąc
jednak całkiem na poważnie tę lekcję filozofii nowożytnej, która kazała nam się
rozstać z wieloma pojęciami i szlachetnie brzmiącymi wyrażeniami, a nawet z
samym pojęciem człowieka, nie mówiąc już o tym, aby „człowiek” miało jeszcze
brzmieć dumnie. Wybaczcie nam przeto niezręczności – tak trudno dziś
nowocześnie otworzyć usta, a tym trudniej nie-nowocześnie.
Wielu ludziom dziś, wczoraj, jutro jest, było, będzie dobrze.
To pycha mieć za nic wzruszony tłum oklaskujący artystów w operze albo radosne
dzieci bawiące się w parku. Na całej przestrzeni zastosowań naszych pojęć o
świecie ludzkim – od hormonu przyjemności po religijną ideę mistycznej ekstazy,
od „psychicznego stanu przyjemności” po „wartości duchowe” – widzimy ślady
dobra. Wszelako ilekroć zdarza nam się je spostrzec, tylekroć musimy co
najmniej na wpół świadomie uprzytomnić sobie ten stan rzeczy, a mianowicie że
oto to jest dobre, teraz jest mi dobrze. Tym samym, poprzez tę samą refleksję
odsuwającą nas samych od owego dobra czy przyjemności, którą sobie uświadamiamy,
uprzytamniamy sobie niedostępność i nieznajomość ostatecznego celu, dobra
właściwego, które uwolniłoby nas wreszcie od konieczności zabiegania o dobro.
W tym fundamentalnym, metafizycznym znaczeniu – z całą pokorą dla wszystkiego
dobrego, co ludzie potrafią uczynić jeden drugiemu – człowiek nigdy nie był, nie
jest i nie będzie szczęśliwy. Czasem jedynie zdarza się, że jakiegoś
szlachetnego i dobrego mężczyznę lub kobietę los nagrodzi zdrowiem, miłością i
odrobiną prawdy – łatwiej wtenczas brać na siebie troski innych. Zadowolenie z
życia złego, prymitywnego i brutalnego człowieka niewiele różni się zaś od
zwierzęcego dobrostanu psychofizycznego – co najwyżej tym, że jest godnym
pożałowania poniżeniem człowieczeństwa, podczas gdy dla zwierzęcia jest
najwyższym wzlotem jego egzystencji i źródłem zrozumiałej radości jego
opiekunów. Oczekiwanie dorosłych ludzi, że ktokolwiek poza nimi samymi, poza ich
osobistym wysiłkiem duchowego awansu – na przykład rodzina lub wspólnota
religijna – dopomoże im w tym, aby stali się lepsi, bywa czasem szlachetne, choć
pewnie zazwyczaj płonne. Oczekiwanie, że stawanie się lepszym i ewentualnie
związaną z tym satysfakcję (zawsze nieco dwuznaczną) można zastąpić programem
sztuki życia, a więc sprawiania sobie rozmaitych materialnych, towarzyskich i
kulturalnych przyjemności, i to jeszcze z pomocą opiekuńczego państwa, nie jest
natomiast ani szlachetne, ani rozsądne. Niestety, współczesna filozofia
polityczna hołduje moralności Epikura, roztkliwiając się nad dobrym, pełnym,
twórczym życiem wolnych ludzi w wolnym społeczeństwie, przedstawiając jednostkę
ludzką niby jakiegoś motyla, który całe życie opijać się ma nektarem jak
najwartościowszych dóbr kulturowych, jak najsubtelniejszych wartości, by
wreszcie umrzeć w sytości życia. Grobowce Sokratesa, Augustyna, Pascala,
Kierkegaarda, Nietzschego, Heideggera, Levinasa zatrzasnęły się na głucho i
ukryły swe duchy przed zastępami akademickiej większości, mimo że każdy z tych
filozofów bywa wspominany. Poradniki, choćby najbardziej wyszukane, pouczające
nas, jak dobrze i mądrze bawić się w parlamencie, w gminie, w partii, w
kościele, jak układać życie mądrze, sprawiedliwie, rozumnie, jak być trochę
fair i trochę mieć good life, to nie filozofia, lecz akademicka
kołysanka dla zrozpaczonych bogatych dzieci. Jak pisze jeden z nielicznych
teoretyków polityki, których to wszystko złości: „takie rozumienie wartości
politycznej, które opiera się w zasadzie na upatrywaniu jej w dobrobycie
własnego kraju, w sprawiedliwości podziału dóbr oraz swobodnym korzystaniu z
kultury, okaże się dziecinadą, gdyby ludzki świat miał wkrótce wylecieć w
powietrze”. No właśnie, a przecież starożytna mądrość nakazuje żyć tak, jakby
dzień dzisiejszy miał być dniem ostatnim. I gdy przypomnimy sobie jeszcze
Nietzschego, który uzupełnia ten postulat, każąc nam żyć tak, aby wszystko w tym
życiu było tak prawdziwe, iżby wola życia była wolą powrotu tego samego…
Lecz jednak to właśnie po Nietzschem „wielkiej narracji” o cnocie, najprostszej
i niezastąpionej w swej sugestywności i pięknie opowieści o powołaniu człowieka,
choćby tej z Platońskiej Biesiady, nie da się już przywrócić do życia.
Cóż więc robić? Jak dziś uprawiać filozofię moralną i polityczną? Próbą
odpowiedzi na to pytanie jest właściwie cała ta książka.
Cóż, pomimo niewątpliwych sentymentów spychających nas, w
stronę romantycznej wizji polityki, nazywanej przez Nancy Rosenblum „innym
liberalizmem” lub „liberalizmem zromantyzowanym”, oraz właściwych jej
emfatycznych środków wyrazu, jesteśmy jednak w ogólności niechętni eseistycznej
lub aforystycznej ekspresji rozmaitych uczuć i przekonań moralnych jako formie
wypowiedzi filozoficznej. Ograniczamy więc jej zastosowanie do wyodrębnionych
partii rozprawy, to znaczy wstępu, wprowadzenia do poszczególnych rozdziałów i
zakończenia. Poza tym praca nasza będzie miała charakter techniczny i
konstrukcyjny, pretendując do rangi zarysu szerokiej i spójnej teorii
politycznej. Jej najbardziej pozytywna część nazywa się, jak wspomnieliśmy,
„liberalizmem bezpośrednim”, lecz poprzedza ją ogólniejsza koncepcja moralności
politycznej, a uzupełnia diagnoza stanu dzisiejszej filozofii politycznej.
W pierwszej części tej pracy, zatytułowanej „Moralność
polityczna”, rozważać będziemy podstawowe zagadnienia etyczne z punktu widzenia
potrzeb teorii politycznej. Osią proponowanej koncepcji jest dystans dzielący
różnego rodzaju kompetencje moralne i praktyczne (także polityczne) jednostki i
wspólnot od wyobrażeń wartości moralnych i pojęć związanych z ideałami moralnymi
i politycznymi, odgrywającymi rozmaite role w życiu osobistym i publicznym. Role
te bywają często w dyskursie publicznym fałszowane, lecz zafałszowania takie
istotnie i realnie modyfikują sposób, w jaki ideały kształtują samowiedzę
jednostek i świat społeczny. Przykładem może być podawanie ideałów za idee
regulatywne, niedościgłe wzory, które rzekomo jednostki i instytucje starają
się, w najlepszej wierze, jak tylko umieją, wprowadzać w życie. Bywa tak
niezwykle rzadko, lecz publiczne oczekiwanie składania tego rodzaju deklaracji
ma istotne znaczenie dla całokształtu życia moralnego danego społeczeństwa.
Nasza koncepcja etyczna pochwala i zaleca, również samej teorii moralnej i
politycznej, tego rodzaju pietyzm dla ideałów i wartości moralnych, który czasem
skłania być może do błędu nadmiaru „etycznego realizmu” lub nawet sceptycyzmu,
ale za to chroni przed gorszym błędem, jakim jest upatrywanie szlachetnych
pobudek i wartości działań i dzieł ludzkich tam, gdzie wcale się one nie
przejawiają. Siła ideałów jest w naszym przekonaniu nieodłącznie związana z
wyjątkowością i rzadkością ich przejawów. Dlatego też trudno zbyt wiele wymagać
od jednostki ludzkiej. Pewnego rodzaju permisywizm moralny jest jakby drugą
stroną ascetycznego pietyzmu oraz idealistycznego radykalizmu naszej koncepcji
etycznej. Dlatego można ją określić mianem dualistycznej, splatającej
dialektycznie opisowy naturalizm z formalizmem i postulatywizmem radykalnej
etyki autonomicznej, której wykładnię dał Kant. Widząc człowieka w pierwszym
rzędzie od strony jego moralnego i intelektualnego ubóstwa (w zestawieniu z
dostępnymi jego wyobraźni ideałami), za początek rozwoju moralnego jednostki i
instytucji uważamy skromność i powściągliwość w przypisywaniu szlachetnych
pobudek własnemu działaniu. Inaczej mówiąc, moralność kształtuje się najpierw
jako obszar uświadomionej niekompetencji moralnej. Wyznając ten pogląd,
wpisujemy się w jakimś stopniu w tradycję augustyńską w etyce, z tą zasadniczą
różnicą, iż odznacza nas, typowa dla etyków od czasów Kanta, awersja do
wszelkich prób materialnej kodyfikacji prawa moralnego. Za istotne ugruntowanie
wolności uważamy powszechny niedostatek moralnej kompetencji, obejmujący także
sprawujących władzę i samych moralistów, niedostatek konstytutywny dla samej
moralności. Inaczej mówiąc, niewiele godzi się nakazywać i zakazywać, niewielu
ma w ogóle moralne prawo kogokolwiek pouczać, a w warunkach przymusu, czy to
prawnego, czy obyczajowego, moralność zamiera. Pojęcie kompetencji – najpierw
moralnej, a następnie w szerszym znaczeniu, czyli jako zdolności wyznaczania
celów i ich realizacji – ma dla nas znaczenie kluczowe. Posłużymy się nim
szeroko w naszej koncepcji prawa (niechętnej rozbudowanemu prawu pozytywnemu), a
zwłaszcza w opracowaniu zagadnienia więzi społecznej: podstaw zawiązywania i
rozwiązywania instytucji oraz legitymizowania ich działalności. Będziemy bronić
poglądu, że warunkiem zachowania uczciwych i szanujących wolność stosunków
publicznych jest nie tylko konkurencyjność rozmaitych instytucji, urządzeń
społecznych i hierarchii, ale i zachowanie przez każdą instytucję i przynależące
do niej jednostki pewnej dozy sceptycyzmu co do własnych kompetencji, łącznie ze
zdolnością do wypowiedzenia jej lojalności przez jednostkę lub do
samorozwiązania instytucji. Ta problematyka przeniesie nas w obszar zagadnień
związanych z instytucjami publicznymi oraz państwem, które jest strukturą
szczególnie zagrożoną przez niekompetencję i szczególnie potrzebującą
wewnętrznych instancji samokrytycznych oraz sceptycyzmu swych funkcjonariuszy.
Pomimo przekonania, iż państwo nie zasługuje już na tyle
uwagi ze strony filozofii politycznej, ile dotychczas mu się jej poświęca, sami
poświęcimy dużo miejsca rozważaniom nad jego istotą i pożądanymi cechami jego
ustroju. Będą to jednak koncepcje na ogół negatywne, zakładające, iż błędne i
naiwne są perfekcjonistyczne wizje państwa, budzące nadzieje na rozmaite
dobrodziejstwa, które miałoby ono wyświadczać obywatelom, zwłaszcza w dziedzinie
moralnej i kulturalnej. Szczegółowe prawdy liberalizmu, odnoszące się na
przykład do przewagi miłosierdzia osobistego nad państwowym, szkolnictwa
prywatnego nad publicznym etc., uważamy za dawno już udowodnione przez
samo życie i nie będziemy się nimi zajmować. Sądzimy wszelako, iż zawężenie
funkcji państwa można posunąć jeszcze znacznie dalej, niż to się dzieje we
współczesnych demokracjach. W naszej teorii będziemy starali się wykazać, że
państwo jest instytucją nieuchronnie wyalienowaną (they-state) i pożądaną
jedynie negatywnie, tzn. jako zło konieczne. Dlatego za miarę jakości państwa
przyjmiemy jego zdolność zwalczania (zawsze ad hoc i połowicznie)
przejawów własnej alienacji w stosunku do innych form życia społecznego oraz
zdolność do „alienacji wewnętrznej”, czyli zachowania przez jego funkcjonariuszy
trzeźwego, sceptycznego dystansu do prawomocności
|