Jan Hartman
Jan Hartman
Nowe Oświecenie!
[Opublikowane w Przeglądzie politycznym 89, sierpień
2008]
Nie wstydźcie się!
Nauczono nas, że rozum jest głupi, naiwny i pyszny. Dlatego
rzekomo rozumnie jest nałożyć mu wędzidło pokory i schylić czoło przed siłami
nadprzyrodzonymi, duchami tradycji i historii, a także powściągnąć
reformatorskie zapędy i wyrzec się nieodpowiedzialnych eksperymentów na żywym
ciele narodu. Podobno tysiącletnie dzieje potwierdziły duchową potęgę i prawdę
zawartą w misterium i strzegących go instytucjach. Pogląd ten utwierdza sam
siebie, zachłystując się własną wzniosłością i wzmacniając węzłem dławiącej
pokory i dławiącej pychy. Tak oto duma tych, co na kolanach, klęczących z
podniesionymi głowami, smutnych i mdławych w swym milczącym poczuciu wyższości i
nieskończonej, niewysławialnej racji zalewa swym chłodnym blaskiem wszystkich,
którzy śmieliby samodzielnie kierować swym życiem i folgować swym chuciom.
Wstydźcie się!, zdają się nam mówić te smutne oczy widzących transcendentnie i
nieskończenie. Usłyszcie głos własnych sumień!, zachęcają, pewni, że sumienia,
jeśli są prawdziwe i czyste, przemawiają jednym tylko głosem skroś globu i
dziejów, głosem Nauczania. Więc zagłębiamy się w swe sumienia, nie przez nas
samych, lecz przez onych mentorów i ich Nauczanie ukształtowane. I wstydzimy
się. Na palcach chodzimy i przepraszamy, gdy wymsknie się nam nieparafialne
słówko.
Odpowiadam na wezwanie, jakie padło na łamach Przeglądu
politycznego (88), w artykule Michała Warchali „Liberalizm czyli spór ze
wszystkimi”. Autor żąda, aby polscy liberałowie stanęli na wysokości zadania i z
werwą a inteligentnie odpowiedzieli na to, co najrozumniejsze i najbardziej
inspirujące w przesłaniu ich wrogów. Chce, aby liberałowie, w całej ich
różnorodności, wyszli z ukrycia i przestali chować się po kątach lub zamykać w
uproszonych, dogmatycznych i zadufanych w sobie, pełnych idiosynkrazji
dyskursach, lecz odważnie stoczyli spór, dowodząc swej żywotności, otwartości i
dobrej woli. Postulat Warchali wsparty został autorytetem Lionela Trillinga,
którego nieco ezoteryczny tekst „Liberalna wyobraźnia” Warchala przetłumaczył i
zamieścił w tym samym wydaniu Przeglądu. Trilling twierdzi, że liberalizm
jest w większej mierze kwestią postawy i uczuć, niż intelektu. Zgadzam się z tym
i dlatego do uczuć apeluję: nie wstydźmy się! Walczmy w imię Nowego Oświecenia!
Nie bójmy się mówić o ciemnocie, zabobonie i uprzedzeniach, tak jak potrafili to
czynić, w znacznie trudniejszych warunkach, nasi przodkowie w XVIII wieku. Nie
bójmy się nazywać postępu postępem i pokazywać palcem to, co anachroniczne i
zacofane. Korzystajmy z wolności oceniania, korzystajmy z wolności sumienia i
słowa, którą tak hojnie obdarzyliśmy innych, a której tak bardzo wzbraniamy
samym sobie. Zamiast lękliwie milknąć na wieści o cudach, powiedzmy, że zabobon
obraża nasz rozum, zamiast spuszczać oczy na widok tych, co nie muszą płacić
podatków, głośno żądajmy równości; zamiast bezsilnie rozkładać ręce, gdy pytają,
dlaczego niektórzy są ponad prawem i lojalność swą dzielą między dwa państwa,
żądajmy równych praw i obowiązków obywatelskich dla wszystkich. Zamiast poddawać
się, jak młode listki nadprzyrodzonym wiatrom, hulającym tam i sam poprzez
wszystkie instytucje i instancje władzy, sami bądźmy niczym wiatr! Bądźmy
szumni, głośni i dumni, choćby w jednej dziesiątej tak szumni i dumni, jak ci,
którzy odsądzają nas od czci i wiary! Z „ujadających kundelków” przemieńmy się w
warczące brytany! Pokażmy, że „relatywiści”, „liberałowie” i całe pandemonium
„cywilizacji śmierci”, pomiatane i pogardzane to ludzie z krwi i kości, i to
mający swą godność. Bądźmy wolnymi ludźmi – nie tylko wolnymi do gorliwego
afirmowania sumieniem i czynem jedynie słusznego Prawa, lecz wolni do
stanowienia o sobie i dokonywania wyborów, także takich, które nie spodobają się
depozytariuszom Nauczania.
Mówiąc „nie wstydźcie się!”, nie namawiam was do liberalizmu,
lecz wyłącznie do wolności. Liberał to poniekąd zawodowy obrońca wolności.
Niedobrze, gdy trzeba ich wielu. W wolnym społeczeństwie wolnych ludzi liberałów
właściwie nie widać. Wystarczy sam duch wolności, owo publiczne sumienie
piętnujące przymus i przemoc w imię wiary, teologicznego bądź metafizycznego
dogmatu, ideologii, a nawet dobrej woli.
Nadzieja w młodych
Mieszkam w innej Polsce, niż ta, o której mówią i za którą
tęsknią patrioci-tradycjonaliści, religijni konserwatyści i inni marzyciele.
Obcuję na co dzień ze studentami – w różnych miastach i na różnych kierunkach
studiujących. W zdecydowanej większości są to ludzie racjonalni, nie wierzący w
cuda, przywiązani do wolności, odróżniający ciemnotę od rozumu, świadomi, że
wiara nie jest tym samym, co wiedza, przekonani, że państwo nie powinno obdarzać
przywilejami bądź troszczyć się w szczególny sposób o interesy jednych
obywateli, kosztem innych. Jeśli ktoś spodziewa się, że młode pokolenie w Polsce
da sobie wmówić, iż pewni ludzie mogą nie płacić podatku dochodowego, bo ich
działalność gospodarcza ma szczególne znaczenie dla społeczeństwa, a jeszcze
inni dlatego, że cieszą się szczególnym społecznym poważaniem, ten doprawdy nie
wie, na jakim świecie żyje.
Młodzi Polacy nigdy już nie uwierzą, że nie wolno im czynić
rzeczy, które nikomu nie czynią krzywdy, tylko dlatego, że nie odpowiadają
dawnym obyczajom i przekonaniom jakiejś religii, nawet tej, którą sami wyznają.
Co więcej, jeśli ktoś chciałby tym ludziom zatruć sumienia fałszywymi wyrzutami,
wkroczyć w ich prywatne i intymne życie ze swymi idiosynkrazjami i przesądami,
pouczać kaznodziejskim tonem, co jest dla nich dobre, a co złe, poddać nadzorowi
obyczajowemu, wspartemu sankcją prawa pisanego pod dyktando metafizyki,
ideologii i religii, musi spodziewać się, prędzej czy później, gniewnego oporu.
Po raz pierwszy w dziejach Polski, ludzie mają odwagę żądać,
by ich prywatne sprawy pozostawiono im samym, by nie epatowano ich pouczeniami i
nie ubezwłasnowolniano. Społeczeństwo polskie zrobiło już pierwszy krok w stronę
wewnętrznej wolności: odkryło wolność sumienia i nienaruszalność sfery prywatnej
jako podstawowe uprawnienie polityczne. Nieposłuszni urzędowym wezwaniom do
zaangażowania w rytuały demokracji i działalność obywatelską, Polacy udowodnili,
że nieobca im jest najważniejsza zasada kultury wolności: prawo do
niezaangażowania. Niska frekwencja wyborcza, obojętność na rządowe agitacje
patriotyczne, chłodne przyjęcie korporacjonistycznej retoryki „społeczeństwa
obywatelskiego” i romantyzującej propagandy konserwatywnej, czarującej mirażami
historycznych mitów, wspólnotowo-religijnymi wzruszeniami oraz iluzjami
społecznej więzi opartej na „wartościach narodowych” oraz „tradycji” – wszystko
to zapowiada nowe jutro. To jutro przedstawiane jest przez wrogów wolności jako
piekło nihilizmu, „upadek wartości” i liberalny horror. O, tak. Właśnie tak.
Wraz z dorastającą młodzieżą wrastamy w nową Polskę, w której nie będzie kultu
żadnego Wodza, żadnych kłamliwych mitów narodowych, Polskę, której rząd nie
będzie padał na twarz przed świętymi obrazami ani odwiedzał absolutne i
nadprzyrodzone monarchie dla natchnienia i politycznej instrukcji, w której o
historii będą mówić historycy, a nie urzędnicy, w której urzędy i szkoły wolne
będą od symboli religijnych i innych przejawów dominacji większości nad
mniejszością. W tej nowej Polsce nie będzie już mogło powtórzyć się to, co w
„Polsce patriotów” było normą: getto ławkowe, więzienie i tortury dla
przeciwników politycznych, procesy pokazowe, faszystowskie bojówki i wojskowe
rajdy na sąsiadów. W tej nowej Polsce arcypasterze nie będą nawiedzać
publicznych szkół, a uczniowie robić laurek na imieniny Naczelnego Wodza. W tej
nowej, wolnej Polsce nikt nie straci stanowiska za „propagowanie
homoseksualizmu” ani nie będzie prześladowany za usiłowanie skorzystania z prawa
do aborcji. W nowej Polsce dziecko dowie się nie tylko, jak Bóg stworzył
człowieka, ale również jak człowiek stworzył Boga. Dowie się nie tylko, co
nam uczyniono, ale również co my uczyniliśmy. W tej nowej Polsce
będzie można być fanatykiem dowolnej religii lub fanatykiem ateizmu, klerykałem
lub antyklerykałem, nie ryzykując dyskryminacji i publicznej niesławy z tego
powodu. W tej nowej Polsce będzie po prostu tak, jak dziś jest w Niemczech,
Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Francji czy Australii.
Dzięki swej politycznej indyferencji, swej ignorancji, ale
przede wszystkim dzięki swemu fizjologicznemu niemal odczuciu, że wolność jest
czymś, a właściwie wszystkim tym, do czego mam prawo, młodzież skazuje na
uwiąd Polskę starą – duchowo niewolną, zakompleksioną i zaściankową,
pyszałkowatą, mesjańską, zabobonną i klerykalną. Ta Polska umiera, wraz z
odchodzącymi pokoleniami, a jej przedśmiertne, czasami głośne okrzyki,
pozostawiają ową wstrętną, wyprutą z wartości, egoistyczną i konformistyczną
młodzież całkowicie obojętną. Dzięki ci, młodzieży! O ileż to lepiej, niż kroić
żyletkami kolegów z uniwersytetu, maszerować z pochodniami pod wezwaniem Narodu
albo gotować komunistyczną rewolucję. Spokojna, nijaka młodzieży, oddana
filisterskiej konsumpcji i pogrążona w letniości, żyjąca prywatnymi ambicjami i
planami – w tobie cała nadzieja na wolną Polskę!
Gdy umiłowanie wolności nie znaczy już wstrętu do
cudzoziemskiego rządu, lecz wstręt do rządu autorytarnego, do epatowania
społeczeństwa ideologią religijną, narodową, socjalną lub jakąkolwiek inną –
wtedy wyzwolenie jest blisko. Wolność bowiem i niewola są w nas samych i tylko
od nas zależy, czy znajdziemy dość odwagi, by pojąć różnicę między wolnością a
posłuszeństwem „głosowi sumienia”, „prawu naturalnemu” czy jakiejkolwiek innej
uwewnętrznionej instancji nadzorczej. Patrząc w znudzone ślepia studentów,
którym wykładam filozofię, etykę, filozofię społeczną lub polityczną,
napotykając ich głuchą obojętność doznaję uczuć katarktycznych. Oto tyrady
bojownika wartości, prawiącego o więzi społecznej, wolności i równości, o
moralnym aspekcie życia publicznego, ba, o marcach, grudniach i sierpniach,
rozbijają się o niewzruszoną skałę dziejowej konieczności – jutrzenka dawno
nastała i nie ma powodu do ekscytacji nowym dniem. Przyszedł czas, którego
prawdą jest pewność siebie i pewność własnej wolności, nie zaś entuzjazm dla
emancypacji ani zapał ku ideologicznym mirażom. Emancypacja nastąpiła –
dzieciństwo się skończyło. Teraz pozostaje po prostu żyć. Dla siebie, a nie dla
idei albo przyszłych pokoleń. Tak triumfuje liberalizm znaturalizowany,
autentyczny i zaabsorbowany – liberalizm bezpośredni. Losem i
przeznaczeniem liberała-intelektualisty jest poczuć swą zbędność i wyobcowanie w
świecie, który w gruncie rzeczy jest o wiele bardziej liberalny, niż on sam. A
ów czas bezpośredniej wolności nadchodzi. Głośmy więc Nowe Oświecenie, ostatnią
epokę intelektualnego zaangażowania, którego ostatnim zadaniem jest dać
świadectwo niebywałej prostocie, tego, co się spełnia. Prawda bowiem jest tym,
co najprostsze.
Demony metafizyki
Skąd wziął się wstyd i niemoc, z której wyzwolić się muszą
ostatni liberałowie? Jego źródło tkwi w zabobonnej filozofii, do której w
pewnym stopniu dali się przekonać bez mała wszyscy współcześni autorzy,
liberałów nie wyłączając. Jak silne są to więzy, widać to na przykładzie Platona
i Arystotelesa, tych miłośników paternalistycznej władzy, wyznawców
arystokratycznej przyjaźni i entuzjastów niewolnictwa, którzy cieszą się dziś
nieporównanie większym poważaniem u wszystkich autorów politycznych niż
współcześni im obrońcy demokracji i krytycy niewolnictwa. Daliśmy się oczarować
klasycystycznej propagandzie, rodem z XIX-wiecznych Prus, wmawiającej nam, że
kultura to Grek, Rzymianin i protestant, a reszta to gawiedź, nawóz historii lub
barbaria. Jako że pisarstwo humanistyczne samo przez się jest zajęciem
arystokratycznym, wymagającym pewnego klasowego samoutwierdzenia i legitymacji,
nic dziwnego, że pisarze-humaniści nauczyli się płacić klasowe trybuty, dla
utwierdzenia i uwierzytelnienia swej własnej pozycji. Pozycji dwuznacznej, gdyż
wywodząc się raczej z bogatszego mieszczaństwa, w głębi duszy aspirując zaś do
szlacheckiego stanu i manier, owi „inteligenci” miotali się pomiędzy poczuciem
wyższości nowej klasy przewodniej a kompleksami w stosunku do właścicieli
wiejskich dworków i zameczków. Arystokratyczna tonacja doskonale nadała się do
leczenia kompleksów i dodawania sobie animuszu. W dodatku pozwalała zachować
pozory niezależności i wolnomyślicielstwa, a to dzięki temu, że zadurzony w
starożytności historyk czy filolog zawsze miał do wyboru hołubić starożytność
pogańską albo chrześcijańską. Wybierając pogan dawał wyraz pewnemu lekkiemu
zdystansowaniu do chrześcijaństwa i niezależności, wybierając chrześcijan
zbierał pochwały za wierność, a oddając się syntezie
greckorzymsko-judeochrześcijańskiej (zgodnie z prawdą historyczną) zbierał
pochwały za niezależność i wierność jednocześnie. Oczywiście, nie musiała to być
jakaś wulgarna hipokryzja ani osobisty oportunizm, niemniej w taki właśnie
sposób skonstruowana była publiczna wyobraźnia kulturowa (mieniąca się
„świadomością historyczną”) epoki „Geisteswissenschaften”.
Ów hermeneutyczny klasycyzm miał zresztą jeszcze drugie dno –
był terenem rywalizacji katolicyzmu z reformacją. Fundamentalna dla klasycyzmu
opozycja kultura – barbaria, zaczerpnięta z archaicznego rytuały władzy,
przekształcona została w serię figur elitaryzmu. Jedną z nich jest
„wykształcenie” (przeciwstawione ignorancji), inną „kultura”, a jeszcze inną
opozycja katolicyzm – protestantyzm. Z reguły kultura, wykształcenie i ogólna
postępowość miały oznaczać luteranizm, ale Francuzi nie pozostawali Niemcom
dłużni, tworząc lustrzane odbicie protestanckiego elitaryzmu w żywiole
katolickim. W rezultacie wszystkie strony rzekomych ideowych sporów pośród
pisarzy i filozofów dojrzałej nowożytności z czasem upodobniły się do siebie na
tyle, że trudno dziś odróżnić, czy to przemawia miłośnik Platona, Tomasza z
Akwinu, czy Lutra. Trudno też czasem odróżnić głos obrońcy wolności, który
poglądy polityczne wszystkich trzech prywatnie musiałby uznać za obskuranckie.
Dziś cała ta hermeneutyczna zabawa w arystokrację ducha stała się śmiesznym
anachronizmem. Ostatnim wielkim pisarzem, który w nią się wdał, wyciągając z
niej ostateczne konsekwencje (a mianowicie, że arystokrata ducha jest
osamotnioną jednostką, nie zaś przedstawicielem klasy, wyznania ani żadnej innej
grupy) był Nietzsche. Jako że w zaawansowanym XX wieku inteligentnemu
człowiekowi nie wypadało już uprawiać klasycystycznego mitotwórstwa i
elitarystycznej ezoteryki (wyjątkiem był może Leo Strauss, zagubiony późny syn
wieku XIX), pozostało już tylko odwrócić elitaryzm w egalitaryzm, czyli ogłosić
cały lud, ba, całą ludzkość, elitą, przypisując wszystkim te znamiona
szlachectwa, które wcześniej były zastrzeżone dla szlachty, bogatszych
mieszczan, czy też „inteligentów”. Pracę tę wykonała przede wszystkim Szkoła
Frankfurcka, przyczyniając się tym walnie do upowszechnienia stosunków
demokratycznych i egalitarnych. Niestety, ubocznym efektem tej ideowej
rewolucji, polegającej na konwersji elitaryzmu w egalitaryzm bez porzucania
tradycyjnego arsenału pojęć metafizycznych, była osobliwa konwersja klasowa,
której rezultaty są dziś największą osobliwością społeczeństw europejskich.
Pomimo że upowszechniony dobrobyt uczynił ze społeczeństw Zachodu niemalże
społeczeństwa jednoklasowe (jakby na zamówienie socjalistów), wciąż utrzymuje
się figura polityczna „klasy uprzywilejowanej” („klasy wyższej”). Ową klasą jest
oczywiście ta, która w tradycyjnym społeczeństwie była najbardziej upośledzona,
czyli chłopstwo. Publiczna zmowa milczenia wobec wyszukanych przywilejów dla
rolników w większości krajów Europy (a w Polsce w szczególności) przypomina tę
otchłań nieświadomości, w której pogrążona była prawda o niesprawiedliwości
stosunków klasowych w czasach przednowożytnych. Ten odwrócony atawizm polityczny
zasadza się po części na samooskarżycielskiej postawie współczesnych elit, które
wciąż jeszcze odczuwają pewien wstyd z powodu swego materialnego
uprzywilejowania (będącego faktem jeszcze kilka dekad temu), po części zaś na
tyleż tchórzliwym, co fałszywym przeświadczeniu, że zrównanie rolników z resztą
społeczeństwa pod względem obciążeń podatkowych i stopnia wykorzystywania
środków publicznych mogłoby doprowadzić do niebezpiecznych zamieszek i anarchii.
W rezultacie zachodnia Europa stała się poniekąd zakładnikiem klasy wiejskiej
(zresztą w wielu krajach dość już nielicznej), a Unia Europejska pełni przede
wszystkim rolę przepompowni pieniędzy z miasta do wsi.
Osobliwy splot arystokratyzmu z egalitaryzmem, wymuszonym
przez liberalne i socjalistyczne rewolucje, podbudowywany jest intelektualnie
przez kilka dogmatów metafizycznych, a także sam prowadzi do pewnych
metafizycznych i retorycznych osobliwości. Największą z nich jest pokrętna
kategoria godności, jednająca dyskursy prawicy, lewicy i liberalizmu.
Konstrukcja tej figury wyobraźni politycznej i społecznej jest bardzo
przemyślna. Imponuje zwłaszcza retoryczna możliwość, jaką zapewnia „godność”,
polegająca na zawiązaniu pewnej ciągłości między dyskursem religijnym a
dyskursem liberalnego indywidualizmu i praw człowieka. Jeden i drugi dyskurs ma
charakter uniwersalistyczny, lecz poza tym (i właśnie dlatego) zdają się
wykluczać. W sukurs przychodzi właśnie dwuznaczna kategoria godności, która
łączy uniwersalizm z indywidualizmem, a także pierwiastek arystokratyczny z
egalitarnym. Bezpośrednia treść pojęcia godności jest zupełnie miałka. Słowo
„godność” oznacza tyle, co człowieczeństwo (w podstawowym znaczeniu istoty
rozumnej i wolnej), ze wskazaniem na wartość i uprawnienia, jakie wiążą się z
byciem człowiekiem. Marginalne niegdyś pojęcie dignitas zrobiło dziś
oszałamiającą karierę, oferując emancypującemu się społeczeństwu oksymoron:
„elitarność dla każdego”, a to z powodu oczywistego skojarzenia z atrybutami
arystokracji, czyli honorem i dystynkcją. Oto już każdy, z samej racji bycia
człowiekiem (a więc bez względu na urodzenie i bez żadnych kosztów ani zasług
własnych) może „zasługiwać na szacunek”, podobnie jak dawniej na szacunek
zasługiwali panowie, z racji samego urodzenia. Ten populistyczny akcent uczynił
z pojęcia godności potężny oręż retoryczny. Jest on wszelako bardziej przydatny
religijnym konserwatystom niż rzecznikom „praw człowieka”, demokratom i innym
protagonistom wolności. Wynika to faktu, że to religia dostarcza bardziej
przekonującej odpowiedzi na pytanie, dlaczego niby wszyscy mieliby zasługiwać na
szacunek, zachować nietykalność i wolność osobistą i w dodatku być w tym
wszystkim równi. Otóż odpowiedź religijna jest taka, że wszyscy jesteśmy równi
wobec Boga, jako dzieci Boże, a każdy z nas z osobna jest obrazem Boga, a więc
świętością. Odpowiedź świecka jest natomiast czysto spekulatywna i nie przemawia
do mas. Brzmi w skrócie tak: rozumność domaga się uszanowania wolności i
nietykalności rozumnej istoty, gdyż jako taka rozumność manifestuje się w wolnym
i tylko wolnym samostanowieniu oraz w uznaniu rozumności i wolności drugiego ja.
Zdając sobie sprawę z bezsilności politycznej czystej spekulacji, kantyzujący
liberałowie, z Habermasem i Rawlsem na czele, z wdzięcznością przyjmują wsparcie
ze strony religii. I tak właśnie zawiązuje się pewien modus vivendi
pomiędzy konserwatystami a liberałami, tak charakterystyczny dla naszych czasów,
choć będący tylko kolejną wersją kantowskiego kompromisu konserwatywnego
oświecenia z autorytarną władzą świecką i duchowną. Uzyskuje on powszechne
poparcie (także w Polsce), gdyż jest znakiem łagodności i umiarkowania, które to
wartości od czasów II Wojny Światowej wysunęły się w życiu publicznym przed
inne. Tak oto powstaje szeroka i stabilna „platforma ideologiczna”, w dodatku na
tyle jeszcze zróżnicowana, iż sprawia wrażenie pluralizmu. Tymczasem jest to
tylko rodzaj ideologicznego paktu, nie różniącego się strukturalnie od paktów
westfalskich i dawniejszych jeszcze kontraktów pokojowych świata
chrześcijańskiego.
W ślad za reanimacją i dwuznaczną adaptacją pojęcia godności
(na czym wygrywa konserwatyzm religijny, dający temu pojęciu jakiś duchowy sens)
idzie analogiczny proces uniwersalnej adaptacji przez wszystkie partie
polityczne (z wyjątkiem libertarian) archaicznego pojęcia własności jako
„włości” i „gospodarstwa”. Tym razem stawką jest ideologiczne usprawiedliwienie
wysokiego podatkowania i daleko posuniętej redystrybucji rządowej. Związane z
tym projektem sofizmaty zawierają jeszcze pojęcie sprawiedliwości i równości,
więc muszą zostać zreferowane łącznie.
Otóż zgodnie z tradycyjnym pojęciem własności, takim jakie
odnajdujemy u Platona, Arystotelesa, Tomasza, ale także Locke’a, jest ona
usprawiedliwioną wyłącznością użytkowania i spożywania dóbr.
Usprawiedliwieniem takim jest praca, potrzeba, hojność (bogaci powinni być
hojni) oraz (będące przedmiotem tradycyjnych sporów) dziedziczenie. Własność nie
jest więc po prostu legalnym posiadaniem, czyli prostym faktem, lecz warunkowym
dysponowaniem rzeczami, domagającym się nadzoru. Zgodnie z ową tradycyjną,
ziemiańsko-arystokratyczną koncepcją źródłem własności jest zagospodarowanie
ziemi i uprawianie jej. Tym samym pierwotnym tytułem własności jest prawo do
owoców własnej pracy. Ta pradawna idea, wymyślona pewnie przez neolitycznych
rolników tysiące lat temu, przypadła do gustu Platonowi i innym posiadaczom,
którzy wszelako pracą na roli się nie parali, zaś owocami pracy swych
niewolników nie mieli w zwyczaju się z nimi dzielić. Zauważyli to, słusznie,
tacy ludzie jak Saint-Simon i Marx, jakkolwiek ową grecko-chrześcijańską ideę w
całości sobie przyswoili. Konsekwencją tego, że z własności trzeba się
wytłumaczyć swą pracą i potrzebą spożycia jej owoców, jest trudność z
usprawiedliwieniem praw do nadwyżki (własności znacznie przekraczającej
potrzeby), a nawet z moralnym uprawomocnieniem innych niż agrarne źródeł
bogactwa. Generalnie bogactwo uzasadnia się tym, że jest używane z pożytkiem dla
wspólnoty bądź na chwałę bożą. Nie może ono jednak pochodzić z obrotu
pieniądzem, a jedynie z ziemi i z pracy. Kto bowiem czerpie zyski z pożyczania
bądź z nakładania wysokiego procentu w pośrednictwie handlowym, ten nie pracuje,
lecz wyłudza. Przesąd ten pięknie wykłada Arystoteles w Polityce, dając
potomnym wzór retoryki potępienia lichwy. Praktyczny rezultat pogardy dla
kredytu był taki, że zarówno w starożytności, jak w średniowieczu pożyczki brano
u innowierców, wielce na ten ciężki los (i na owych innowierców przy okazji)
utyskując.
W średniowieczu jedynie własność kościelna (pobożne cele
godne są każdej fortuny) oraz ziemska nie wymagały uzasadnienia, a raczej
dostarczało go już samo zagospodarowanie ziemi (ziemia zagospodarowana sama jest
bowiem wzorcem posiadania). Każda inna własność domagała się, powtórzmy,
usprawiedliwienia. Tym samym pieniądze można było posiadać „sprawiedliwie” bądź
„niesprawiedliwie”. Sama legalność posiadania nie była tu rozstrzygająca.
Przekonanie, że bezproduktywne, nie zaspokajające niczyich potrzeb posiadanie
skrzyń ze złotem, choćby złoto to pochodziło z handlu, produkcji lub
dziedziczenia, jest niesprawiedliwością, doprowadziło do wynalazku opodatkowania
redystrybucyjnego. U podstaw przymusu podatkowego leży koncepcja
sprawiedliwości, mówiąca, że każdy powinien otrzymać to, co mu się należy.
To czysto abstrakcyjne, platońsko-arystotelesowskie określenie, zależnie od
okoliczności odwołuje się do różnych tytułów roszczeniowych: pracy, zasługi,
potrzeby, uprawnienia umownego lub testamentowego, uprawnienia zwyczajowego. W
przypadku braku bliższego określenia uwarunkowań jakiejś określonej sytuacji
dystrybucyjnej, abstrakcyjna „sprawiedliwość” przeistacza się w równy podział
pomiędzy niezróżnicowanych (na równi uprawnionych) beneficjentów. I tak to „zawłaszeniowo-gospodarska”
koncepcja własności dawnych posiadaczy ziemskich nasunęła nam ideę przymusu
podatkowego i ugruntowała aprioryczne roszczenie publiczne do równego udziału
niezróżnicowanych (czyli równych) obywateli w środkach publicznych. W ten sposób
rozumianą sprawiedliwością rządzą dwa postulaty o quasi-moralnym charakterze:
„jeśli są biedni i bogaci, to należy odebrać bogatym, aby dać biednym” oraz
wszyscy mają takie same potrzeby i prawa, więc bogactwo należy dzielić równo”.
Patriarchalne rozumienie własności (jako warunkowej i domagającej się
uzasadnienia) oraz czysto formalne rozumienie sprawiedliwości (zakładające
konieczność uzasadniania nierówności) prowadzi do efektów pozornie liberalnych,
a w istocie populistycznych. Prowadzi bowiem do upowszechnienia roszczeń do
równego udziału w istniejącym bogactwie, a więc do pewnej formy równości. Ów
udział w dobrach oznacza pewną aprecjację jednostki i jej indywidualnych
uprawnień, co faktycznie przyczynia się do rozwoju świadomości wolności. Jest to
jednak przyczynek bardzo skromny. Znacznie silniejszy jest efekt antyliberalny,
polegający na powszechnej akceptacji władzy autorytarnej, której głównym
zadaniem będzie kontrola własności i zaprowadzanie sprawiedliwości, polegającej
na egalitarnej redystybucji.
W istocie, liberalna wolność nie ma charakteru warunkowego,
lecz wyłącznie negatywny. Nie potrzebna jest żadna instancja, która wymierzy
należną mi wolność oraz zbada moje tytuły do własności. Wręcz przeciwnie, władza
powinna czuwać nad tym, aby mojej wolności i własności nikt nie regulował
arbitralnie, w imię własnych wyobrażeń o sprawiedliwej redystrybucji, dobrych
obyczajach itd. Wolność polega na niepodleganiu nadzorowi i przymusowi, jeśli
nie wymaga tego maksymalizacja równej wolności. Równość zaś nie wynika
bynajmniej z nieskończonej znikomości każdego z nas wobec Boga ani z równej
miłości, jaką Bóg nas obdarza. Nie jest więc „równą godnością”, ta bowiem jest
tylko metafizycznym postulatem, którego nikt nie ma obowiązku przyjmować, a jej
wyznawcy nie mają prawa nikomu narzucać. Równość nie wynika również z „zasłony
niewiedzy”, czyli braku możliwości bądź uprawnienia do arbitralnego określenia
przez władzę, na czym polegają nierówności pomiędzy nami, dzięki czemu można by
bardziej subtelnie niż wedle zasady „każdemu po równo” określić należne nam
udziały w zasobach materialnych. Równość jest pozytywnym aspektem wolności,
polegającym na powszechności i bezwzględności uprawnienia do samostanowienia.
Zawarty w tym uprawnieniu moment absolutny jest „równy” w odniesieniu do każdego
człowieka, gdyż to, co absolutne nie posiada miary, tzn. nie może być raz
większe, innym razem mniejsze, czy też u jednego większe, a u innego mniejsze.
Właśnie ta powszechność i bezwarunkowość prawa do samego siebie jest czymś, co
nas zrównuje, gdyż jest taka sama w odniesieniu do każdego z nas. Równość
jest, jak powiedziałem, pozytywna. Nie oznacza „nie większy i nie mniejszy”, jak
chcą metafizycy i metafizyczna filozofia polityki, podobnie jak wolność nie
oznacza „pragnący tego, co dobre i naturalne”. Prawdę mówiąc, brzmi to jak kpina
– mówić ludziom, że wolność przysługuje im o tyle, o ile potrafią z niej
korzystać dobrze, czyli w zgodzie z prawem naturalnym. Władza publiczna
oceniająca zgodność mojego postępowania z prawem naturalnym, przyznająca sobie
arbitralnie prerogatywę do odczytywania (w sumieniu lub w świętej księdze) jego
litery, byłaby bodajże najbardziej przewrotną tyranią, jaką można sobie
wyobrazić. Nie, bynajmniej. Wolność jest tylko i wyłącznie prostym mogę, ale
nie muszę / nie muszę, ale mogę. Obwarowywanie owej bezpośredniej
możliwości i prostej niekonieczności, którą przeżywam jako własną
wolność, metafizycznymi warunkami, a nawet przesłanianie doświadczenia wolności
teoretycznie wystudiowanym pojęciem wolności jest prostą drogą do zadania
jej gwałtu.
Błędny jest sąd konserwatystów, że „absolutna wolność
liberałów” jest ekscentrycznym postulatem, prowadzącym do warcholstwa, nihilizmu
i niewrażliwości bogatych na krzywdę biednych. Otóż czynnik absolutny wolności
jest doświadczany przez każdego, bez względu na to, jakie wyznaje poglądy. Od
zarania filozofii wiadomo, że wola jest jedyną rzeczą, która jest w człowieku
nieskończona – pragnąć można bowiem nawet samego Boga. Wolność zaś to prawo do
własnej woli – jej moment absolutny, o którym była mowa, wynika wprost z
nieskończoności woli. Tyle metafizyki. Z podanych twierdzeń o wolności i
równości nie wynika nic na temat istnienia Boga, dobrych i złych obyczajów, a
tym bardziej na temat opiekuńczej funkcji państwa. Bycie liberałem nie oznacza,
że nie pragnie się, aby wspierano biednych i chorych ze środków publicznych ani
że nie wierzy się w Boga. „Co ma piernik do w
|