Poprawność polityczna i jej krytyka jako wytwory schyłkowej
świadomości burżuazyjnej, na przykładzie eseju A. Kołakowskiej
[tekst niepublikowany (bo go nie chcieli)]
I. Dama
Właściwie to nie byłoby źle, gdyby człowiek był „politycznie
poprawny” w całkiem dosłownym znaczeniu, to jest gdyby poprawnie, prawdziwie
myślał o rzeczach politycznych, właściwie się na te tematy wyrażał i jeszcze tak
postępował. Ci nieliczni, którzy używali lub nawet używają owego tak
skompromitowanego zwrotu „politically correct” w nastawieniu afirmatywnym mogą
mieć na myśli, niczym rasowi konserwatyści, najprostszą prawdę, a mianowicie, że
i w polityce można całkiem po prostu mieć rację i kropka. To na otwarcie
artykułu, w którym częściowo chciałbym polemizować, a częściowo uzupełnić
drapieżny tekst p. Agnieszki Kołakowskiej. Przeczytałem go z satysfakcją, a
zwłaszcza zawarta w nim litania politkorektnych grzechów polała słodkiego miodu
nienawiści na me nieświęte serce. Mam w sobie bowiem ten sam trockistowski zapał
i tak samo szkarłatnieją mi korale, gdy walczę w ideologicznym boksie. Pani
Kołakowska popełniła jednak parę retorycznych kiksów, za które zaraz mi zapłaci,
jakkolwiek darzę ją tą udającą nieśmiałość salonową atencją należną prawdziwym
damom z naprawdę wyższych sfer ze strony nieźle już wypierzonych kandydatów na
starych wyjadaczy.
Tak sobie tu pozwalam, bo miałem niedawno okazję uścisnąć
dłoń Autorki i przekonać się, że na wiedeńskim salonie, gdzie miało to miejsce,
była jedyną osobą liudzką, bo miłą nawet dla mnie. Dlatego też, gdy
nazajutrz w Instytucie Nauk o Człowieku („u Michalskiego” to się chyba mawia)
wysłuchałem referatu pewnego Rosjanina, który w wykładzie na temat stosunków
polsko-rosyjskich za wszelką cenę starał się przekonać słuchaczy, że wcale to a
wcale nie ma rosyjskich kompleksów (cóż za karkołomne przedsięwzięcie!), to
tylko Jej obecność pozwoliła mi przełamać paraliżujący strach i powiedzieć w
dyskusji coś niedopuszczalnego. Powiedziałem, że my, Poliaki, nie mamy
wątpliwości, że Moskwa leży w Europie, bo przecież stamtąd jeszcze dobrych parę
tygodni etapami do obozu lub „miejsca osiedlenia”, a jedynie cziut
cziut nie lubimy takiego jednego przysłowia rosyjskiego o kuricy nie pticy.
Było to w tych warunkach chyba czyste chamstwo, a w każdym razie tak to odebrał
prelegent, który mnie ad piersonam, ad piersonam. Ale ja myślałem
tylko o jednym, a mianowicie, czy Pani Kołakowska, siedząca przede mną po
prawicy ojca, ma mi za złe, czy też pobłaża. Jeśli pobłaża, to reszta już po
mnie spływa.
No tak, ale rozgadaliśmy się i zaraz Naczelny mi co tu
wytnie. Teraz będziemy więc strasznie już konkretni. Najpierw chciałbym więc w
kilku punktach odnieść się do niektórych przekonań Autorki, które wydają mi się
wątpliwe; następnie dodam trochę uwag w uzupełnieniu Jej ciekawego eseju,
zarówno ogólnych i filozoficznych, jak i swojskich, odnoszących się do perypetii
naszej mowy.
II. Uczone błędy
1. Wydaje mi się, że Agnieszka Kołakowska w sposób nie do
końca uprawniony, choć usankcjonowany retorycznymi zwyczajami konserwatystów,
konstruuje wielkie, lecz fikcyjne monstrum z kilku pokrewnych sobie, lecz jednak
odrębnych antypatycznych zjawisk. Nazywa bowiem „poprawnością polityczną” (PP)
zbyt wiele rzeczy naraz, wychodząc poza normalne rozumienie tej kategorii,
wiążące ją z kwestią dopuszczalnego i niedopuszczalnego języka będącego w użyciu
w dyskursie publicznym oraz w edukacji. Oczywiście bagatelizowanie PP przez
powiadanie, że jest to jedynie sprawa façon de parler jest
nieodpowiedzialne i często świadczy o cichym sprzyjaniu ideologii, która za PP
stoi, nie można jednak zlepiać ze sobą dwóch fenomenów, a mianowicie lewackiej
ideologii z procesem kodyfikacji i instytucjonalizacji PP. Oba te zjawiska są
współzależne, stymulują się wzajemnie, ale każde z nich ma też swoje własne
życie, swą własną dynamikę. Ponadto, nawet jeśli żywe i szczere wsparcie PP
otrzymuje ze strony lewicy (czy amerykańskich „liberałów”), to przecież jako
przedsięwzięcie instytucjonalne, swój konsekwentny rozwój, także w dobie rządów
konserwatywnych w USA, zawdzięcza temu, że jest jednocześnie pewną rozmyślnie i
celowo stosowaną techniką społeczną, a więc temu, że uzyskuje również wparcie
biurokratyczno-technokratyczne. Oczywiście Autorka zdaje sobie sprawę, że
feminizm, antyglobalizm, ekologia etc. są tylko spokrewnione z PP, a nie są po
prostu jej składnikami czy aspektami, nie jest jednak konsekwentna w
utrzymywaniu tych demarkacji.
2. Wiąże się z tym drugi zarzut, a mianowicie, że Autorka
zbyt wąsko określa źródła PP. Są one daleko głębsze i bardziej historyczne niż
burdy urządzane przez studentów amerykańskich i europejskich w latach 1967-68
przy gorliwym poparciu „ciotki Idalii” oraz bełkot niedomytych ćpunów, których
cztery dekady temu przy wsparciu show-biznesu wystrzelił na orbitę społeczną
gwałtowny impuls dobrobytu w społeczeństwach zmęczonych strachem przed wojną z
Rosją. Co najmniej tak samo ważny jest tutaj ruch emancypacyjny i
antyrasistowski Murzynów amerykańskich pod przewodem Martina Lutera Kinga,
kontynuujący zresztą tradycje walki Murzynów o ludzkie prawa jeszcze z epoki
Wojny Secesyjnej. Polityczną poprawność zrodziła więc realna praktyczna potrzeba
- potrzeba utrwalenia sprawiedliwego i praworządnego współżycia w jednym
demokratycznym państwie grup ludzkich zwykle spontanicznie wzajemnie wobec
siebie niechętnych lub wrogich. Polityczna poprawność to w pierwszym rzędzie po
amerykańsku pragmatyczna odpowiedź na polityczną i społeczną konieczność
ustanowienia w antagonistycznym i wyjątkowo zróżnicowanym wewnętrznie
społeczeństwie trwałego pokojowego ładu. Jej historia to historia wykluczania z
obszaru dyskursu publicznego i ze szkół coraz to nowych zwrotów języka
potocznego (i zastępowania ich często sztucznymi i dziwacznymi konstruktami),
które w jakimkolwiek stopniu mogłyby podrażniać którąkolwiek z przewrażliwionych
na swoim punkcie grup i przyczyniać się w ten sposób do niepokojów społecznych.
Środka tego oczywiście nadużywano, w związku z czym już w latach 80 sama PP jako
taka stała się problemem społecznym i politycznym - najpierw przedmiotem
zmasowanego ataku satyryków, a dzisiaj (na przykład) całkiem oficjalnym
zagadnieniem akademickiej politologii. Przodujące w szerzeniu PP lewicowe
uniwersytety, zawłaszcza na Wschodnim Wybrzeżu (jak Yale i Columbia)
doprowadzając ją do paranoicznych wymiarów dostarczyły sobie samym przykładów na
to, że działania podejmowane w imię wolności, równości i niedyskryminacji same
mogą przerodzić się w niedopuszczalne praktyki dyskryminacyjne. Sytuacja zresztą
już się w USA częściowo znormalizowała, a nie inaczej w Europie. Polityczna
poprawność wciąż drażni, uciska i ogranicza, ale ryzyko napiętnowania i
poważniejszych prześladowań z powodu użycia niedozwolonego zwrotu lub
wypowiedzenia jakiejś oceny jest dziś mniejsze niż dziesięć lat temu.
Zmniejszyła się też autocenzura gazet i wypowiedzi politycznych. Ten sam
pragmatyzm, który PP lansował, dziś ją moderuje. A sprowadzona do takich
ludzkich i rozsądnych wymiarów PP jest przydatna i spełnia swoją rolę. Warunkiem
jej akceptowalności jest zresztą ograniczenie jej do komunikacji masowej i
zwolnienie od niej komunikacji elitarnej, której przykładem jest esej p.
Kołakowskiej.
Niektóre efekty PP są tak trwałe, że określiły nowy kształt
poprawności językowej. Przykładem może być wyrugowanie słowa „Negro”, ale także
należące do prehistorii PP wyparcie formy „men” przez „people”. Mnóstwo zwrotów
jednakże brzmi sztucznie i dziwacznie, więc pewnie się nie przyjmie (policjant
chyba już dziś nie musi być „police person”?). PP jest tylko jednym z wielu
czynników kształtujących język - czasem korzystnie, czasem bałamutnie, czasami
efemerycznie, a czasami trwale. Przeciwnicy PP w swoich zapędach satyrycznych
posuwają się zresztą do mieszania wymyślonych przez siebie dowcipów z
rzeczywistymi cytatami. Oto ktoś kiedyś wykorzystał dwuznaczność angielskiego
słowa „male” do skonstruowania prześmiewczego przekładu na polski angielskiego
„white male” jako „biały samiec”. To jest całkiem zabawne, ale przestaje być
takim, gdy okazuje się, że tysiące ludzi myśli, że to jest tak na serio, to
jest, że amerykańskie feministki mówią na białych mężczyzn „białe samce”. To
niedobrze, że p. Kołakowska udaje, że nie wie, iż wyrażenie „white male” znaczy
po polsku tylko i wyłącznie „biały mężczyzna”. Niech zła wola i zła retoryka
będzie już sobie domeną lewaków i innych antyglobalistów, a my pozostańmy do
końca uczciwi w swej złośliwości.
3. Zbyt upraszczające jest przypisywanie PP i wiązce
wspierających ją ideologii głównej winy w związku z upadkiem szkolnictwa
powszechnego w USA i częściowo w Europie. To są sprawy o wiele bardziej złożone.
Przede wszystkim w ostatnich dekadach szkolnictwo w krajach rozwiniętych zostało
przeorientowane, mówiąc z grubsza, na pedagogikę Deweyowską (potocznie zwaną
„nauczaniem bezstresowym”), co po prostu okazało się błędem. Związek pomiędzy
Deweyowskim pragmatyzmem a amerykańską lewicą oczywiście istnieje, ale
przywoływanie w tym miejscu potwora PP jest tylko publicystycznym rytuałem.
Warto przy okazji pamiętać, że nawet w czasach, gdy szkoły utrzymywane z danin
publicznych (czyli tzw. „publiczne”) jeszcze czegoś uczyły, nauczaniu szkolnemu
zawsze towarzyszyła jakaś „agitka”, na przykład pozytywistyczna albo, odwrotnie,
religijna. Edukacja i ideologia to dwie siostry i nic ich nie rozdzieli. Zresztą
„darmowe” szkoły tak naprawdę chyba nigdy i nigdzie nie były dobre. Muszę też
zaprotestować przeciwko twierdzeniu Agnieszki Kołakowskiej, że na polskich
uniwersytetach panuje PP. Nawet przy bardzo szerokim rozumieniu tej kategorii,
które przyjmuje Autorka, a zwłaszcza przy jednoznacznie negatywnym jej
rozumieniu, nie jest to prawdą. Na polskich uniwersytetach wolność wypowiedzi,
także pod względem używanego słownictwa, jest zwykle ogromna i jako wykładowca
wielce to sobie chwalę. Jedyna rzecz w wielu szkołach realnie zakazana to
krytykowanie Jana Pawła II - ale to przecież nie jest ograniczenie bardzo
dotkliwe. Pod innymi względami brak nam jeszcze natomiast pewnych
pożytecznych standardów „PP”. Dotyczy to zwłaszcza poszanowania prywatności
studentów (powszechne wywieszanie list ze stopniami z zaliczeń i egzaminów) oraz
zbyt zamaszyście nakreślonych granic dopuszczalnych aluzji wyrażających
zainteresowanie seksualne wykładowcy studentką. Wejście do UE pewnie przyniesie
tu akurat zmiany na lepsze, chociaż podzielam obawę p. Kołakowskiej, że wolność
akademickiej wypowiedzi może zostać w przykry sposób ograniczona.
4. Na koniec tych krytycznych komentarzy sprawa stosunku
postmodernizmu i PP. Nie jest prawdą, że „można właściwie powiedzieć, że
postmodernizm jest częścią politycznie poprawnej ideologii w życiu akademickim”.
Związki są tutaj silne i wyraźne, ale właśnie na tyle tylko, że można słusznie
twierdzić coś dokładnie przeciwnego, a mianowicie, że właściwie nie można
powiedzieć, że postmodernizm jest częścią ideologii PP (nawet jeśli zgodzimy się
na istnienie tego potwora tam, gdzie ja widziałbym raczej stado mniejszych
potworków, i to nie zawsze tak samo odrażających). Autorka mówi, że
postmodernizm kładzie nacisk na interpretacje tożsamościowe, a to jest więcej
niż nieścisłe. Ponadto postmodernizm jest zdecydowanie elitarystyczny i
elitarystycznie (bo przewrotnie) wykorzystuje motywy populistyczne. Jeśli tacy
autorzy jak Lyotard, Derrida czy Rorty prowadzą jakieś gry z prostymi
ideologiami lewackimi lub z technokratami manipulującymi polityczną kulturą PP,
to są to właśnie gry, a nie bezpośrednie uczestnictwo.
III Poprawność polityczna i dialektyka
Poza tym, jak już zaznaczyłem, głęboko sympatyzuję ze
stanowiskiem Agnieszki Kołakowskiej. Pewność siebie i przemądrzałość
niedouczonych osóbek dopytujących się ni przypiął ni przyłatał o „genderyczne”
aspekty dowolnej sprawy, szermujących przy każdej okazji niczym nie
uzasadnionymi oskarżeniami o rasizm, wrogich wobec wszystkiego, co im niepodobne
i gotowych robić przy każdej okazji skandal komu się tylko da - to wszystko i
wiele rzeczy temu podobnych bardzo mnie mierzi. Tylko, że ja widzę w tych
osóbkach następców dawniejszych typów: świętoszków, przyzwoitek, urzędowych
sobiepanków, rozmaitych koncesjonowanych doktrynerów i moralistów. Zawsze tacy
byli i zawsze będą. Szczerze mówiąc wolałbym jednak być oskarżany na przykład o
rasizm z powodu wpisania dwójki z egzaminu Murzynce niż, dajmy na to, o
bezbożność z powodu absencji na jakiejś akademickiej uroczystości religijnej.
Polityczna poprawność jest na pewno łagodniejszą formą terroru sumień i prania
mózgów niż rzeczy w rodzaju urzędowego marksizmu, klerykalizmu czy - sięgając
dalej - wstecznickiego scholastycyzmu. A gdyby już mieli mnie wywalać z roboty,
to wolałbym, aby taki wniosek złożyła „piękna żmijka” (Tischer) niż np. jakiś
ponury pastor.
Polityczna poprawność jest jednym ze skutków populizacji
stosunków wolności, czyli - mówiąc po ludzku - częścią ceny płaconej za
demokrację. W rozumieniu ludowym czy nawet drobnomieszczańskim równość znaczy
wyrównanie przez specjalne przywileje, posiadanie praw znaczy posiadanie
jakiegoś kawałka władzy dla siebie, a wolność znaczy możliwość triumfowania
swoich nad jakimiś „onymi” (którzy mają nad nami władzę, czyli nas niewolą), jak
również pewien zakres samowoli lub co najmniej prawo kultywowania bez kontroli i
bez świadków swej obyczajowości (albo nieobyczajności). PP jest protezą
kulturalnych stosunków spreparowaną dla ludzi, którzy są wewnętrznie niezdolni
do rozumnego i wolnego współbytu w wolnym i kulturalnym społeczeństwie, którzy w
długim procesie natarczywego uspołecznienia przez edukację i propagandę zdolni
są co najwyżej do rezygnacji ze swego naturalnego roszczenia „my jesteśmy dobrzy
i swoi i wszystko nam się należy” oraz tymczasowego zastąpienia go
antagonistycznym pokojem plemion: „wszyscy są absolutnie równi i naszym wspólnym
wrogiem będzie tylko ten, kto poważy się w czymkolwiek się wywyższyć lub inaczej
podważy nasz rozejm”. Powstrzymywanie się przez ponadczasowy, ludowy ogół
od normalnej i zwyczajnej ludziom przemocy okupione jest więc przyjęciem
napastliwej, wojowniczej formy praworządności, czyli praworządności
agonistycznej. Bo też tylko takie stosunki „normalna ludzkość”, plemienna i
niewykształcona, zna i może uznać za swoje prawo. Działa więc tutaj odwieczna
zasada resentymentu i zwykła logika konfliktu. Mamyż liczyć na nową ludzkość,
wolną od takich czy innych postaci tej społecznej fizjologii? Próżna i naiwna
byłaby to nadzieja. Zachód może oddać się po dobroci albo zostanie zgwałcony;
oportunistyczna aż do tchórzostwa strategia lewicy ma więc w sobie być może
pewną dziejową chytrość. Polityczna poprawność jest właśnie, przyznacie, dość
sprytna: po to pozwalam ci pilnować, żebym był poprawny, abyś ciesząc się
przywilejami strażnika, przestrzegał za to pewnego „kodeksu strażnika
poprawności” i dlatego mnie nie zabił. Kto tu jest więc panem, a kto
niewolnikiem?
Przywołuję te konserwatywne aspekty PP właśnie po to, żeby
pokazać dialektyczny dynamizm, jaki steruje tym zjawiskiem: to, co plemienne,
premodernistyczne i pierwotnie agonistyczne zostaje zniesione w abstrakcji
surowej, totalizującej ideologii, którą tak trafnie i malowniczo zobrazowała p.
Kołakowska. Na poziomie teoretycznej świadomości politycznej dialektyka, w którą
uwikłane są dyskursywne i społeczne techniki poprawności politycznej, wyraża się
w sławnej dwuznaczności terminu „liberalizm”. W obu skrajnych swych pojęciach
liberalizm oznacza alienację państwa, zredukowanego do roli strażnika pewnych
przywilejów oraz poskromiciela swych wewnętrznych roszczeń do jakiejkolwiek
dominacji mogącej zagrozić tym przywilejom. Taki był nasz polski ustrój
„szlacheckiej wolności”, ale taki jest też idealny ustrój libertariański (czyli
liberalny w jednym ze swych skrajnych znaczeń) i socjalno-liberalny (czyli
liberalny w znaczeniu amerykańskim). Ścisły liberalizm w europejskim znaczeniu,
posunięty do libertariańskiej skrajności, widzi w państwie wykonawcę usługi
publicznej polegającej na strzeżeniu przywileju nieskrępowanej działalności
prywatnej (gospodarczej i każdej innej), jakkolwiek ten przywilej podniesiony
jest do miary ogólności, czyli postulowany jako równy i powszechny (a więc tym
samym zniesiony jako przywilej jednych kosztem drugich). Rozumienie wolności
jako przywileju, nawet jeśli ma on mieć postać powszechnych praw ludzkich i
równościowych reguł demokratycznych, jest w gruncie rzeczy konserwatywne.
Paradoksalnie, liberalizm w tym drugim, amerykańskim znaczeniu, odpowiadającym z
grubsza europejskiej socjaldemokracji, wyraża tę samą zasadę i dlatego nosi to
samo imię. Idealne państwo liberalne w rozumieniu amerykańskim to właśnie
państwo „politycznie poprawne”, czyli strzegące rozlicznych przywilejów
wszystkich tych grup, które nie wyłaniają z siebie spontanicznie tejże ideologii
stróżowania przywilejów, czyli nie są krytycznym, nowoczesnym, świadomym swej
historycznej odpowiedzialności i win mieszczaństwem. To ostatnie sprawuje swą
samoograniczającą się i służebną wobec cudzych przywilejów władzę na tej tylko
podstawie, że władzy realnej wyrzeka się. Znów figura konserwatywna: władza
strzeże przywilejów, a w zamian za to, że cieszy się swą władzą, musi zrzec się
pewnych istotnych i namacalnych przywilejów; władza jeszcze raz okazuje się
służbą. Ta ascetyczna, jakże pietystyczna formuła polityczna znana jest
zwłaszcza pod sztandarowym hasłem PP: „równość szans”.
W obu znaczeniach „liberalizm” wikła się w paradoksy - wikła
się w nie zarówno ten politycznie poprawny (socjaldemokratyczny), jak i ten
poprawności politycznej wrogi, sterujący w kierunku libertarianizmu lub
otwartego i bezpośredniego konserwatyzmu. Strzeżenie wolności i skuteczne
ograniczanie przez państwo swych własnych roszczeń do czynnej i realnej władzy
wymaga wszechstronnych i dotkliwych nieraz środków przymusu, czyli obraca się
przeciwko samemu zadaniu ochrony wolności, a co więcej rozwija państwo w
kierunku ograniczenia rozwoju jego władztwa, co jest bezpośrednią
sprzecznością. Dlatego właśnie państwo liberalne nie może opierać się jedynie na
zasadzie biernej i negatywnej (jak ochrona swobodnego działania grup obywateli
wedle ich przekonań i upodobań oraz imperatyw samoograniczania władzy).
Faktycznie zrealizowanym rozwiązaniem sprzeczności zarówno
państwa klasyczno-liberalnego, jak i socjaldemokratycznego (liberalnego w sensie
amerykańskim) jest przeto odniesienie jego działalności do pewnej pozytywnej
treści ideologicznej, nadbudowanej nad negatywną zasadą wyjściową. Taka jest
właśnie podstawa ideologizacji państwa późnonowoczesnego - owa utopistyczna,
abstrakcyjna aura, która widoczna i zrozumiała jest wyłącznie dla
depozytariuszy kryzysowej i sprzecznej świadomości, czyli dla nowoczesnego
mieszczaństwa, potrzebującego samoeksplikacji, a więc dyskursywnego i
instytucjonalnego wyrazu tej świadomości. Dla innych, czyli dla „normalnej
większości”, ta nadbudowa jest albo zupełnie niewidoczna, albo widoczna jedynie
jako obietnica pewnych praw lub przywilejów oraz jako podstawa dla rozmaitych
roszczeń. Ideologia „wolności życia prywatnego dla każdego”, „nic nikomu do
mojego życia”, „pełnej odpowiedzialności za siebie”, „nienaruszalności
własności” itd. pełni analogiczną rolę do ideologii „solidarności społecznej”,
„równości szans”, „odpowiedzialności za ziemię i ludzkość”, „społeczeństwa
obywatelskiego”, „tolerancji” i „pluralizmu”. W obu przypadkach głosi się prawo
jednych (prostych, zwykłych, niewykształconych czy biednych) do bycia sobą i
zajmowania się swoimi sprawami (indywidualnie albo zbiorowo, wedle takiej czy
innej właściwej im formy życia), na innych zaś (światłych, wykształconych,
świadomych czy tylko mających szczęśliwym trafem obywatelstwo bogatego świata)
nakłada się obowiązek pokuty i przepojonej „globalnym zatroskaniem” oraz
niepokojem sumienia służby dobru tych pierwszych. Tą zasadą kieruje się właśnie
polityczna poprawność, nawet jeśli przybiera technokratyczną postać politycznej
manipulacji. Jak to w dialektyce: raz górą jest chytrość i oportunistyczne
wyczucie tendencji dziejowej, a kiedy indziej płynie się bezwolnie korytem
wyznaczonym dla pełnionej przez siebie roli społecznej; w sumie wychodzi na to
samo: z intelektualisty albo polityka w „człowieka” przepoczwarzyć się nie da.
Zatroskane i biorące odpowiedzialność za całość elity to
figura romantyczna. Tylko że dzisiaj jest ona wtórna, mało szczera i pozbawiona
pasji. Liberalizm zideologizowany jest dziś prawie tak samo żałosny i
beznadziejny jak każda inna ideologia. Dlatego oba, całkowicie przeciwstawne
sobie pod względem treści ideologicznej, „liberalizmy” są do siebie w istocie
bardzo podobne przez swój wspólny i gody pożałowania los: oba wyrażają niemoc i
alienację umysłowości zdominowanej przez sprzeczności modernistycznego myślenia.
Jest to dla mnie kolejny argument na rzecz tezy, iż liberalizm musi się wreszcie
zdobyć na surową bezpośredniość, tę samą, która daje siłę wszelkim
pozytywnie zaangażowanym stanowiskom, które nie chcą chronić różnic, lecz
egoistycznie zwyciężać jako jedynie słuszna racja. Jeśli tego nie uczyni,
tedy będzie zawsze miotał się pomiędzy tępym, farmerskim negatywizmem i
aspołecznością libertariańskiego indywidualizmu a rozmiękczonym masochizmem
amerykańsko-liberalnej lub europejsko-socjaldemokratycznej poprawności
politycznej. Liberalizm jest dobry, bo domek z ogródkiem i garażem jest lepszy
od lepianki i osiołka a księgarnia z tysiącami książek naukowych, esejów i
powieści najrozmaitszego rodzaju jest lepsza od szafki z wytartymi
modlitewnikami (zwłaszcza, że w tym lepszym świecie nikomu nie zabrania się
modlić kiedy i ile chce). Liberalizm jest dobry po prostu: nie dla
„sprawiedliwości”, „solidarności”, „poszanowania niezbywalnych praw jednostki” i
„demokracji”, lecz dla tego domku, dla tego samochodu, dla tych książek (i ich
treści!), dla tego bogactwa w jego całej bezpośredniości. Liberalizm też dobry
dlatego, że w tym ustroju zaznacza się po raz pierwszy jakaś szansa na to, że
mądrzejszym i moralnie wyżej postawionym będzie się żyło lepiej niż głupszym i
gorszym (a swoją drogą tylko to godzi się nazywać „sprawiedliwością społeczną”).
I to jest właśnie poprawne politycznie stanowisko! Taką
poprawnością pragnę być poprawny z całego serca. To moje credo, wyznanie
niedofinansowanego filistra, wkład sfrustrowanego polskiego intelektualisty do
duchowości wspólnej Europy. A kto myśli inaczej, ten po prostu nie ma racji.
Jeśli ja mam rację, to on nie ma racji - to proste jak dwa i dwa cztery.
Ale dość tego liberalheglizmu. Jeśli jesteście jeszcze ze mną
(Pan Redaktor i Czytelnik), to mam teraz do opowiedzenia jeszcze małe to i owo
na temat naszej poprawności politycznej. Schodzimy z parnasu i zanurzymy się w
polityce gminnej, w prostych i małych rzeczach, o których też prosto i
zwyczajnie należy opowiadać.
IV Nasza mała poprawność
Język polski uwiera. Słabo się nim mówi. No, ale skoro nie
zna się innego, to cóż począć. Zacofanie polszczyzny ma to jednakże pewną
zaletę. Skoro większości współczesnych instytucji politycznych i prawnych nie da
się nazwać w naszym języku, to będziemy je nazywać po angielsku, a ich
dziwaczność, także ta związana z ich polityczną poprawnością, będzie się przed
nami skrywać, przesłonięta woalką naszej własnej ignorancji, czyli słabej
znajomości angielskiego. Będą też jednak różne zabawne kalki, przez które
PP-egzotyka będzie się przebijać.
Amerykanie od lat śmieją się ze swej PP-nowomowy. Kiedyś
czytałem w Nowym Jorku zbiorek dowcipów na temat PP. Był to słownik, w którym
tłumaczono różne zwyczajne słowa na politycznie poprawne eufemizmy. Pamiętam, że
łysy (bold) był „poszkodowany na uwłosieniu” (bodajże „hair-disadvantaged”).
Znajomy słusznie skomentował ten przykład, mówiąc, że zwrot „poszkodowany na
uwłosienu” jest całkowicie niepoprawny, gdyż sugeruje, że brak włosów jest jakąś
szkodą, a więc pomniejsza tych, którzy włosów nie posiadają. Logika eufemizmu
jest bowiem taka, że odchodzi się od idei wady czy braku, przeistaczając ją w
ideę inności, chwalebnej nawet i pięknej odmienności, różnicy. Dlatego
należałoby powiedzieć raczej „wolny od włosów” lub - bardziej pozytywnie - „pełnoskóry”.
Gdzieś w takich dylematach plącze się i nasza przaśna
językowa poprawność polityczna. Medialni kabotyni wiją się w wymyślaniu
ulizanych eufemizmów, godni przodków, którzy nazwali kibel (=kubeł) „wychodkiem”
i „ustępem” (miejsce, dokąd się wychodzi), „ubikacją” (pewnym gdzieś),
toaletą (miejsce za parawanem), wygódką (=udogodnienie techniczne; żartobliwa
kalka z francuskiego, komiczne analogie w angielskim i niemieckim), klozetem
(miejsce zamknięte), a jego zawartość „stolcem” (coś o konsystencji stałej).
Kłopot wymyślaczy eufemizmów polega na tym, że jak trzeba
pewną rzecz określić jakimś innym słowem, niż to się wcześniej potocznie
czyniło, to widać z tego, że coś jest nie tak z desygnatem tego słowa. Inaczej
mówiąc, eufemizmy, także te polityczno-poprawnościowe, stygmatyzują, naznaczają
i wyróżniają to, co określają. W ten sposób działają dokładnie w przeciwny
sposób, niż to było w zamiarze. A w dodatku, językowe wygibasy ocierają się
często o absurd i hipokryzję. No i działają niszcząco na stare dobre słowa i
określenia. Same nieszczęścia!
Mój dziadek, niebieskooki, pierwszy wśród Ariów, ożenił się z
czarną Żydówką, z taką bez szans. Dla zaznaczenia całego swojego przerażenia
endecką żydożerczą dziczą, wśród której żył, nie używał słowa „Żyd” (które
słyszał prawie wyłącznie w pejoratywnych kontekstach, wobec czego uważał je za
uwłaczające), lecz mówił „Starozakonny”. Jego zięć, a mój ojciec, próbował
rozgrzeszyć go z tej tzw. hiperpoprawności, mówiąc, że Żyd Żydem się nazywa i
nie będą nas chyba antysemici zmuszać swą jadowitą mową do poświęcania naszych
normalnych słów przez to tylko, że sami je plugawią. Nie poskutkowało. Cóż,
słowa na „ż” w ogóle nie brzmią dobrze po polsku.
Miałem na studiach koleżankę Cygankę. Ta zaś - znów ta sama
historia - dała się przekonać, że jest Romką, a nie Cyganką, co rzekomo jest
obraźliwe. Tłumaczyłem jej, że „Rom” to słowo języka cygańskiego, a przecież
Niemców nie nazywamy „Dojczami” itd. Mało. No to mówię, że Cygan to niemiecki
Zigeuner a francuski Gitan (papierosy!). Mało. No to ja, iż żaden słownik nie
twierdzi, że słowo Cygan jest obraźliwe. Mało. Mówię wreszcie, że inna sprawa,
czy się źle o kimś mówi (np. o Cyganach), a inna, czy użyte do tego słowo samo w
sobie jest obraźliwe. Nie zrozumiała argumentu. Wreszcie olśnienie! Mówię
dziewczynie, czarnej, gibkiej tak: „Ja jestem z Wrocławia. Tam jest wielki
cmentarz. Osobowicki. A na tym cmentarzu groby cygańskie. Na jednym zaś
napisano: tu leży Król Cyganów”. I zrozumiała. I może nawet pogodziła się
wreszcie z tym, że jest Cyganką.
Ostatnio ta sama historia z Murzynem. Mówię chłopcu, żeby nie
wierzył, że słowo „Murzyn” jest obraźliwe, że to bujda wymyślona przez takich,
co chcą ukryć przed samymi sobą, jak im trudno przyzwyczaić się do myśli, że
Murzyn jest im równy. Mówię o „Murzynku Bambo”. Nie jarzy. Zapodaje, że to
ściema. Ale i jego przekonałem. Mówię mu tak: a pomyślałeś, co znaczy „black”
czy „czarnoskóry”? To znaczy, że cię redukują do twojej skóry, o niej mówią, gdy
mówią o tobie. To jest dopiero wstrętne słowo. Jeszcze się broni: może trzeba
mówić Afrykanin. No a jak jest Polakiem czy Amerykaninem? A zresztą Libańczyk
nie Afrykanin? I tak chłopak był już mój.
Rad bym zmienić „Panie sprzątające” na sprzątaczki, ale nie
mam okazji wyświadczyć się godności tych zacnych osób. Nigdy jednak nie
popuszczę hipokrytom, którzy najciężej chorych, przez los poszkodowanych,
ułomnych inwalidów nazywają „niepełnosprawnymi”. Byle nie widzieć, byle
zakłamać! Nie ma ludzi kalekich, zdanych na litość innych, całkiem i żałośnie
niesprawnych! Sami uśmiechnięci niepełnosprawni, którzy nie potrzebują niczyjej
litości, a tylko mają swe słuszne prawa. Mój Boże, czy oni mają pojęcie, co by
się stało, gdyby pewnego dnia zabrakło litości dla tych, którym rzekomo
jej nie trzeba, gdyby pozostali oni w chłodzie swych słusznych i należnych praw?
Jakaż okrutna i tchórzliwa jest w tym punkcie ta nasza polityczna poprawność.
Nie ma miejsca na współczucie, nie ma miejsca na mężne spojrzenie prawdzie w
oczy: że są wśród nas ludzie chorzy i kalecy, cał
|