O wadach demokracji
Nasze wyobrażenia o ustrojach politycznych nazbyt się
uprościły. Właściwie mamy dziś skłonność do wyróżniania tylko dwóch typów
ustrojowych: demokracji (różniących się pewnymi „rozwiązaniami” i „standardami”,
czyli stopniem) oraz dyktatur (występujących w kilku odmianach: świeckiej,
wojskowej, religijnej, i w różnym nasileniu). Demokracja jest oczywiście zawsze
dobra, a dyktatura zawsze zła. Taki wartościujący i uproszczony słownik
polityczny osłabia nasze wyczucie niuansów polityki i utrudnia rzetelną dyskusję
o dobrym ustroju. Zwłaszcza w filozofii polityki należy pielęgnować świadomość
tego, jak funkcjonują (teoretycznie, ale także politycznie) słowa,
których używamy, i jakie nakładają na nas, niekoniecznie pożądane, ograniczenia
intelektualne.
Słowa w grze
O demokracji najczęściej powiada się, za Platonem, że jest
„pośród wszystkich ustrojów praworządnych najgorsza, a spośród wszystkich
nierządnych najlepsza”. W skiepszczonej wersji brzmi to tak, że demokracja to
okropny ustrój, ale jak dotąd nikt nie wymyślił lepszego. Oba warianty wychodzą
na to samo, przy założeniu, że w gruncie rzeczy wszystkie państwa stoją
nierządem. Jako że jednak każdemu państwu zawsze wiele brakuje w dziedzinie
rządów prawa (i w każdej innej), to przy odpowiednio surowych wymaganiach
założenie takie jest zawsze prawdziwe. Ciekawe zresztą, że skłonność do
stawiania wysokich wymagań pod względem praworządności i sprawiedliwości mamy
właśnie w krajach, gdzie działają silne instytucje demokratyczne. Tym bardziej
okazuje się, że Platon miał rację.
Równie sławna formuła Lincolna głosi zaś, że demokracja to
„rządy ludu, dla ludu, przez lud”. Cóż może być lepszego? Dziś przez słowo
„demokracja” często rozumiemy więc po prostu „najlepszy ustrój” i z założenia
używamy go z pełną aprobatą. Wtenczas jednak dyskusja o wartości demokracji
staje się bezprzedmiotowa. Kłopot ze słowem „demokracja” istniał już w
starożytności, a dziś jest jeszcze większy, bo słowo to oznacza na przemian
realny ustrój o pewnych określonych cechach, mający swoje wady i zalety,
oraz pewien mniej czy bardziej sprecyzowany ideał i postulat polityczny.
W odróżnieniu od naszych czasów, w starożytności słowo „demokracja” („władza
demos”, czyli ogółu wolnych obywateli miasta) było raczej opisowe niż
idealizacyjne, w związku z czym zwykle miało zabarwienie lekko pejoratywne,
skoro przecież władza taka w praktyce oznaczała dyktat większości nad
mniejszością, a zwłaszcza dyskryminację interesów bogatych (zawsze będących w
mniejszości) przez biedną większość. Nie znaczy to jednak, że nie dostrzegano
wartości instytucji demokratycznych, czyli takich, w których stanowiska
obsadza się przez losowanie lub wybór, a kandydaci rekrutować się mogą spośród
całego ludu. Szczególnie Polityka Arystotelesa prezentuje takie
instytucjonalno-typologiczne spojrzenie na ustrój, uzupełnione erudycją
historyczną, dzięki czemu obraz państwa staje się tyleż realistyczny, ile
elastyczny, a odpowiedź na pytanie o najlepszy możliwy ustrój wypada różnie dla
różnych typów społeczeństw.
Najsilniejsza tradycja dawnej myśli politycznej, czyli
właśnie arystotelizm (a do nurtu tego należy również katolicka nauka
polityczna), patrzy więc na ustroje państw przez pryzmat ogólnych kategorii,
rozumianych jako typy idealne, których realizacje są zawsze formami mieszanymi.
Demokracja, arystokracja i monarchia to właśnie takie typy ustrojowe, które w
rzeczywistości instytucjonalnej przejawiają się w rozmaitych proporcjach. Dla
większości społeczeństw odpowiedni jest właśnie jakiś ustrój mieszany, w którym
jest miejsce także dla instytucji demokratycznych.
Można powiedzieć w uproszczeniu, iż przeważający dawniej
pogląd był taki, że „demokracja tak, byle nie za dużo”. Dziś
natomiast, gdy słowo „demokracja” oznacza zwykle pewien ideał, takie dictum
nie ma sensu, bo jakże mogłoby być kiedykolwiek za dużo tego, co samo przez się
jest dobre? Nie chodzi zresztą wyłącznie o przemiany w sposobie posługiwania się
słowem „demokracja”, ale także o zmianę zapatrywań na cele państwa. Dawniej, aż
do XVIII wieku, powszechne było przekonanie, że państwo powinno przede wszystkim
pomagać obywatelom, by stawali się lepszymi ludźmi, podczas gdy współcześnie
uważa się raczej, że państwo powinno pomagać ludziom w tym, aby żyli jak
najdostatniej i cieszyli się przy tym jak największą wolnością. Pochwała
demokracji na tle takich przekonań jest czymś zupełnie innym niż dawniej.
Gdy czasami w starożytności chwalono ograniczoną demokrację,
taką, która nie sprowadza niebezpieczeństwa tyranii większości i rządów
demagogów, miano na myśli właśnie to, że udział wielu ludzi we władzy uczyni ich
lepszymi obywatelami, a tym samym lepszymi ludźmi. Porównywano demokrację z
ustrojem monarchicznym lub arystokratycznym (czy raczej, realiter,
oligarchicznym), stwierdzając po prostu, że czasami i pod pewnymi względami ta
pierwsza jest lepsza. Gdy chwali się zaś demokrację w czasach liberalnych, a
więc od kiedy wolność (i związana z nią własność) stała się najwyższą wartością
polityczną, ma się na myśli to, że życie w ustroju demokratycznym jest czymś, do
czego po prostu mamy prawo, będąc ludźmi z natury wolnymi i z natury
równymi. Dlatego też współczesne pojęcie demokracji zakłada uprawnienia
polityczne wszystkich stałych mieszkańców państwa, podczas gdy dawniej do
związku zwanego politeia czy respublica oraz zbiorowości zwanej
demos lub populus nie należały ani kobiety, ani niewolnicy.
Podzielam pogląd liberalny. Demokracja nie jest kwestią
wyboru najbardziej funkcjonalnego ustroju, ale kwestią praw i sprawiedliwości.
Demokracja się nam sprawiedliwie należy. Należy się jednak co do
zasady, podczas gdy jej konkretny kształt jest już sprawą dyskusyjną.
Dlatego chciałbym przypomnieć tu o najważniejszych wadach „realnej demokracji”,
a więc demokracji jako faktycznego ustroju państwowego, a nie ideału. Wady te w
większości rozpoznano już w starożytności, jakkolwiek pojęcie demokracji było
wtedy, jak widzimy, nieco inne. Przypominanie o nich służy zresztą samej
demokracji, czyli jej ulepszaniu.
Będę więc mówił do złej, czyli źle zrealizowanej demokracji,
zachowując zwyczajowo ten sposób posługiwania się słowem „demokracja”, który
zakłada, że mówi się o niej zawsze aprobatywnie, czyli nazywa tym mianem
zasadniczo dobry i sprawiedliwy ustrój. Rzecz w tym jednak, że gdy któraś z wad
czy zagrożeń pojawiających się w życiu politycznym państwa demokratycznego
przekroczy pewną miarę, to odbiera jego ustrojowi tę aprobatywną kwalifikację
demokracji. Innymi słowy, czasami demokracja umiera od chorób, które rodzą
się w niej samej. Nie nazwę więc demokratycznym państwa, w którym większość
depcze prawa mniejszości, w którym jakaś grupa jest istotnie i trwale
wyzyskiwana lub dyskryminowana, w którym jakaś grupa cieszy się wyjątkowymi i
nie powiązanymi z zasługami przywilejami czy w którym z zasady władza jest
niekompetentna. Nie nazwę też demokratycznym państwa, które wszczyna wojny
zdobywcze lub niegodnie wyzyskuje swe kolonie.
Demagogia
Najbardziej oczywistym zagrożeniem ustrojów demokratycznych
jest panoszenie się u władzy nieokrzesanych barbarzyńców, wyniesionych do
stanowisk przez gawiedź. Władza, która dostała się w ręce takiego autentycznego
i statystycznego reprezentanta ludu, przez wybór czy losowanie, bardzo łatwo
przerodzić się może w tyranię lub anarchię. Zarówno bowiem demokratycznie obrany
przywódca może się panoszyć ze swą samowolą, jak i lud upojony wolnością może
całkiem stracić dyscyplinę moralną. „Z wolności bez granic – niewola
najzupełniejsza i najdziksza”, jak to emfatycznie ujął niezawodny w tych
sprawach Platon. Są na to przykłady i starożytne, i nowoczesne.
Mając wpływ na to, kto będzie rządził, ludzie często wynoszą
do władzy takich, którzy wydają im się najbardziej do nich samych podobni. Jeśli
kandydaci do władzy solidaryzują się z większością, kupują jej względy,
podsycają jej frustracje, gniew i marzenia, obiecują dostatek i pomszczenie
krzywd, to ich szanse rosną. Szanse rozważnych i umiarkowanych, kompetentnych i
rzeczowych tymczasem maleją. Jeśli ci ostatni jednak biorą górę, to tylko pod
warunkiem, że dane społeczeństwo w większości składa się z ludzi wykształconych
i kulturalnych w stopniu wystarczającym, by brzydzili się wulgarnymi demagogami,
a jednocześnie rozumieli, że sprawowanie władzy wymaga właściwej wiedzy i
moralności. Takich społeczeństw jest jednakże mało.
To wszystko jest banałem. Nie jest już jednak takie banalne
spostrzeżenie, że jednym z warunków funkcjonowania współczesnej demokracji jest
czynienie z oczywistych prawd tabu, o którym niemal nie wolno mówić. W języku
publicznym nie ma „gawiedzi”, „warchołów” ani „chamów” – nie brak ich za to w
języku prywatnym. To niebezpieczny rozdźwięk, bo oznacza, że demokratyczny
dyskurs publiczny popadł w zakłamanie. Ani instytucje publiczne, ani partie
polityczne nie mogą zwerbalizować takich kluczowych dla stanu państwa
okoliczności, jak ta na przykład, że szeroki udział w wyborach parlamentarnych
mas niewykształconej ludności niesie z sobą zagrożenie wyboru posłów kierujących
się wyłącznie interesami partykularnymi, a nawet prywatnymi. Nawet taka prosta a
znacząca prawda, jak to, że większość posłów nie ma kompetencji merytorycznych i
kultury prawnej wystarczającej do stanowienia prawa w jakiejkolwiek dziedzinie,
znajduje dla siebie wątpliwy azyl jedynie w satyrze i publicystyce. Ideologia
demokratyczna eliminuje ze swego języka pochwały cnót i kompetencji, a za to zna
wiele słów służących schlebianiu każdej grupie wyborców, niezależnie od ich
postaw i moralnej kondycji. Ma to oczywisty negatywny wpływ na moralność
publiczną.
We współczesnych demokracjach zabezpieczeniem przed skutkami
niekompetentnych wyborów personalnych jest ograniczenie liczby stanowisk
obsadzanych w ten sposób oraz stosowanie procedur demokracji pośredniej lub
ograniczonej. Również osławiona „tyrania większości” jest utrudniona przez
konstytucję, gwarantującą prawa mniejszości. Nie inaczej zagrożenie samowolą
autokratycznych demagogów, wybranych w powszechnych wyborach, oraz zagrożenie
anarchizacją stosunków publicznych i obyczaju w praktyce okazuje się nie takie
znów wielkie, przynajmniej w skali ogólnopaństwowej. Na poziomie lokalnym oraz w
parlamencie samowola i deprecjacja kompetencji jako koniecznego warunku
sprawowania władzy jest jednak wciąż poważnym zagrożeniem. Dramatycznie
przedstawia się zaś sprawa moralnego poziomu dyskursu publicznego. Schlebianie
pospolitości i interesowności, intelektualne równanie w dół debaty publicznej
prowadzi nie tylko do umysłowego wyjałowienia polityki, ale zwłaszcza do
masowego oportunizmu – powszechnej zgody na prostactwo. W naszych czasach po raz
pierwszy wybujała demokracja doprowadziła do upolitycznienia chamstwa, czyli
uczyniła z niego skuteczną siłę, akceptowaną i traktowaną poważnie nie tylko w
tzw. „polityce”, czyli tajnych układach, ale i w otwartym demokratycznym życiu
politycznym. Stało się tak po dwustu latach rozwoju nowożytnych instytucji
demokratycznych. Są dziś one zagrożone, także w Polsce, intelektualną zapaścią.
Iluzoryczna reprezentatywność
Obok populistycznej hucpy, drugim głównym niebezpieczeństwem
i zagrożeniem demokracji jest zanik rozeznania pozwalającego odróżniać
symboliczne akty polityczne od realnych aktów władzy. Dotyczy to zwłaszcza
procesów wyłaniania władzy jako „delegowania reprezentantów”. Z wyjątkiem
wyborów bardzo lokalnych, akt wyborczy jest symboliczny. Głos oddany w wyborach
prezydenckich nie ma żadnego znaczenia, a gdy znaczenie ma głosów tysiąc,
jak w przypadku wyborów w USA w 2000 r., to jest to sensacja. Udział w
czymkolwiek w skali jednej milionowej nie jest żadnym udziałem, a raczej jest
właśnie udziałem czysto symbolicznym. Wybory powszechne kierują się zasadami
opisywanymi w języku socjologii i psychologii społecznej, a ich wynik tylko
niesłychanie rzadko zależy od tego, co deklaruje ideologia demokratyczna: od
roztropnej, świadomej woli obywateli; jeśli już zaś w ogóle miewa podłoże
racjonalne, to jest nim parytet interesów grupowych, ujawniony w proporcjach
głosów oddawanych na poszczególne partie polityczne i ich kandydatów. I znów:
jest to powszechnie wiadome, ale w dużym stopniu wykluczone z oficjalnego
dyskursu.
Podobnie też wpisany w ideologię demokratyczną nakaz
nakłaniania przez władze całego społeczeństwa do udziału w wyborach opiera się
na iluzji, że siła władzy zależy od stopnia jej demokratycznej legitymizacji, a
ta z kolei zależy od frekwencji wyborczej. To nieprawda, jakkolwiek dobrze
umówić się na taką wiarę, aby w razie zdobycia władzy przypisywać sobie większe
prerogatywy z okazji szczególnie dobrego wyniku wyborczego. Żeby taką iluzję
zachować, trzeba jednak wkłamać w siebie przekonanie, że masowy wyborca wie,
kogo wybiera i dlaczego, że jego „decyzja” jest świadoma i wolna; a w dodatku,
że pamięta, jaka była frekwencja... Pod takimi bowiem tylko warunkami wybrani
posłowie czy prezydenci byliby rzeczywiście delegatami ludu. Dodatkowo
utrzymanie iluzji reprezentacji wymaga „aktywnego zapomnienia”, że gdy wybór
dokonany jest przez niewykształcone masy, to tym samym jest z zasady wyborem
gorszym, niż gdy dokonuje go mniejsza liczba światłych obywateli. To aktywne
zapomnienie obejmuje zresztą cały pierwiastek arystokratyczny życia
politycznego, czyli wymaganie moralne i intelektualne, aby władzę sprawowali
ludzie mądrzy, racjonalni i kompetentni. Instytucje demokratyczne niestety
znajdują się w permanentnym konflikcie z zasadą arystokratyczną, choć przecież
nie mogą jej oficjalnie zaprzeczyć.
A jednak władza zawsze kogoś reprezentuje. I zawsze jest to
tylko część społeczeństwa, system demokratyczny zaś wcale nie ma wielkiego
wpływu na strukturę tego reprezentowania, bo jest zaledwie jednym z podsystemów
władzy. Władza nie może bowiem jednocześnie reprezentować wewnętrznie
skonfliktowanej „całości”, jak chcieliby romantyczni demokraci, i zachować
spójności swojej funkcji. Najbardziej typowy jest układ, jaki mamy w Polsce.
Władza rekrutuje się zwykle ze średnio zamożnych środowisk mieszczańskich, być
może reprezentatywnych pod względem obyczajowym i mentalnym dla całego
społeczeństwa. Jego idiom polityczny jest zbieżny z oczekiwaniami i poziomem
bezpośrednich transmiterów władzy, którymi są dziennikarze; jest też
satysfakcjonujący dla ekonomicznego zaplecza władzy w biznesie. Jednolita
kultura medialno-polityczna daje podstawę stabilności władzy, która pozostaje w
tych samych kręgach i środowiskach. Reprodukcję i ciągłość władzy zapewnia
kontrakt demokratyczny z dużymi masami wyborców, którzy w zamian za kolejną
delegację otrzymują gwarancje przedłużenia swych przywilejów. Demokracja działa
tu bynajmniej nie wedle logiki reprezentacji i wolnej debaty przedstawicieli
ludu, toczącego spory w imieniu jego skonfliktowanych odłamów, ale jest po
prostu formą ekspresji pewnego zrównoważonego układu sił, który pewnie ujawniłby
się i bez tego.
Dyskryminacyjna równość
Co by było, gdyby zadać społeczeństwu w referendum pytania
następujące: czy wszystkie dochody z działalności gospodarczej powinny być
opodatkowane według tych samych stawek? Czy niektóre kategorie osób osiągających
dochody powyżej średniej krajowej powinny cieszyć się przywilejami podatkowymi?
Czy powinna obowiązywać zasada „im więcej zarabiasz, tym proporcjonalnie więcej
płacisz podatku dochodowego?”. Odpowiedzi moglibyśmy przewidzieć z dużym
prawdopodobieństwem. Właśnie dlatego referendum takie jest niemożliwe. Byłoby
bowiem aktem demokracji, w wyniku którego musiałaby nastąpić rewolucyjna zmiana
układu społecznego oraz systemu przywilejów i dyskryminacji. Oczywiście są to
prawidłowe pytania referendalne, bo są jasne i zrozumiałe dla każdego, a
zagadnienia dotyczą porządku moralnego, a nie technikaliów. Jeśli nie można ich
społeczeństwu zadać, to dlatego, że demokratyczne wyrażenie woli społecznej jest
w systemie demokratycznym wartością jedynie istotną, ale bynajmniej nie
najistotniejszą. Przeważa bowiem szczególny ideał, atawistycznie zakorzeniony w
rewolucji francuskiej, mianowicie ideał równości poprzez przywileje.
W tradycyjnym społeczeństwie każda grupa ma swoje prawa i
obowiązki, swoją rolę do odegrania w całości społeczeństwa. Ta rola określona
bywa jako „przywileje”, czyli zestawienia praw i obowiązków spoczywających na
poszczególnych grupach. Oto mieszkańcy jakiejś wsi mają taki przywilej, że tylko
oni mogą (ale też tylko oni muszą) dostarczać na książęcy stół baraninę.
Dostają za to coś w zamian i z tego się utrzymują. Idea przywileju to
najsilniejsza z idei przedliberalnych, jakie utrzymały się jeszcze we
współczesnej kulturze liberalnodemokratycznej. Stoi ona jednak w bezpośredniej
sprzeczności z równością demokratyczną. Równość w społeczeństwie przedliberalnym
polegała bowiem na tym, że każdy był na równi przyporządkowany do swoich praw i
obowiązków, każdy musiał na równi „robić swoje”. W społeczeństwie liberalnym
równość polega zaś na tym, że nierówności pod względem tego, kto jakie ma prawa
i obowiązki, jeśli w ogóle są dopuszczalne, to jedynie w szczególnych
okolicznościach. Mogą to być przywileje związane z wyjątkowymi zasługami lub
wyjątkowo trudną sytuacją materialną albo dyskryminacja związana z wyjątkowym
nieprzystosowaniem społecznym lub krótkotrwałą przynależnością do wspólnoty. W
żaden sposób nie da się jednak liberalnie uzasadnić tego, że dochody z produkcji
owsa są nie opodatkowane, a dochody z produkcji krzeseł tak. Takie uzasadnienie
musi odwoływać się do logiki społeczeństwa prenowoczesnego, a to jest w
demokracji wstydliwe. Lepiej więc w ogóle niczego nie uzasadniać.
A jednak uzasadnienie takie się pojawia, przynajmniej na
gruncie teorii. Atawizm prenowoczesny w naszych społeczeństwach, polegający
zwykle na „pozytywnej dyskryminacji” grup dawniej upośledzonych i uciskanych,
wyjaśniany jest jako szczególna, metafizyczna postać realizacji zasady
sprawiedliwości. Miałoby tu chodzić o jakąś sprawiedliwość dziejową i tzw.
wyrównywanie szans. Mniejsza o wartość tych metafizycznych uzasadnień. Istotny
jest fakt, że w społeczeństwach demokratycznych, zupełnie niespodziewanie,
trwają i kwitną przywileje jednych grup, kosztem dyskryminacji innych grup.
Konsensus wokół tego stanu rzeczy jest zupełnie tradycyjny, oparty na parytecie
sił, a bynajmniej nie demokratyczny, czyli oparty na jawnym przyzwoleniu
większości społeczeństwa. Co więcej, panuje przekonanie, że wolno wymuszać
równość przez dyskryminację (na przykład nakładanie wyższych podatków na
jednych, by inni nie musieli płacić ich w ogóle) i że jest to właśnie
demokratyczne. Przywileje mają być rzekomo realizacją wymogu
niedyskryminowania, oczywistego w demokracji. Cóż, uprzywilejowanie to
jedno, a niedyskryminowanie to drugie. Współczesna demokracja nie jest w stanie
wyegzekwować tego rozróżnienia, dopuszczając się praktykowania „dyskryminacyjnej
równości”.
Fałszywy interes
Jedną z centralnych idei demokratycznych, łączących
demokratyzm z liberalizmem, jest równe dla wszystkich prawo do zabiegania o
własny interes na gruncie prawnym i politycznym. Uważa się ponadto, że gdy w
państwie praworządnym wszyscy zabiegają o swe interesy, negocjując je i
poszukując publicznego kompromisu i konsensusu, to wzrasta ogólna szczęśliwość.
Rzekomo bowiem demokratyczne procedury dają priorytet sprawiedliwej i
szczęściorodnej zasadzie, iż każdy może ubiegać się o przeprowadzenie swej woli
w stopniu, który nie ogranicza znacząco woli i nie gwałci znacząco interesów
innych ludzi. Cała ta konstrukcja związana jest z utylitaryzmem i nieprzypadkowo
ojcami nowoczesnego demokratyzmu byli właśnie utylitaryści, tacy jak J. Bentham
i J. S. Mill.
Jeśli nawet przyjąć, że zasada utylitarystyczna jest uczciwa,
to z pewnością nie nadaje się do roli fundamentu współpracy społecznej i
publicznej działalności państwotwórczej. Z całkiem trywialnego powodu, że owe
uczciwie i demokratycznie „negocjowane” interesy są w ogromnej większości
interesami prywatnymi i partykularnymi. Żadna ich mozaika nie składa się w
całość, którą uznać by można za autentyczną wspólnotę polityczną. Interes to
tylko interes i zwykle chodzi w nim po prostu o pieniądze.
Przekonywanie społeczeństwa, że usilne zabieganie o własne
interesy jest nie tylko prawem, ale i jakąś cnotą polityczną, prowadzi do
wykształcenia się syndromu szlachetki na zagrodzie (równego wojewodzie),
homunculus erus. Mentalność takiego obywatela polega na prymitywnym
upodmiotowieniu politycznym, którego głównym składnikiem jest bardzo silne
poczucie własnych uprawnień: co moje, to moje. Dalsze etapy tego egoistycznego i
pozornego uspołecznienia prowadzą ku zastąpieniu poczucia moralnego przez
pozorną kulturę prawną. Taki wychowanek egoistycznej demokracji liberalnej z
czasem zatraca pojęcie dobra i zła, wierząc na przykład, że nie ma występku, gdy
nie ma dowodów, a nawet jak są, to dopiero „prawomocny wyrok sądu” może stanowić
o winie. Bez niego nie ma rzekomo i samej winy. Najwyższą mądrością takiego
„obywatela” jest głębokie przekonanie, że co nie jest zabronione przez prawo, to
jest w ogólności dozwolone. Uczciwość i honor uważa on za wymysły, a domaganie
się ich od niego – za atak na siebie i prowokację. W końcu pojawia się bezwstyd
– otwarte mówienie o swych występkach, które przecież nie zostały osądzone.
I tak dochodzimy z powrotem do figury chama, tyle że jest to
już cham nowy, demokratycznoliberalny. Demokracja nie potrafi rozwiązać
sprzeczności, jaka zachodzi pomiędzy „uspołecznionym egoizmem”, który
demokratyczna praworządność wspiera, a uspołecznieniem właściwym, polegającym na
gotowości do kierowania się dobrem publicznym, „interesem” całego społeczeństwa.
W demokracji zwycięża z zasady, a wręcz jest moralnie legitymizowany, „interes”
partykularny i prywatny. Jest to jednak interes fałszywy, bo nikomu „nie opłaca
się” żyć w społeczeństwie wiecznie negocjujących swe interesy egoistów.
Prawdziwy „interes” człowieka i wspólnoty jest postawiony moralnie znacznie
wyżej i jest niedosiężny dla demokratycznych kategorii negocjacyjnych. Tym
„interesem” są cnoty i płynące z nich szczęście; nimi jednak współczesne
demokratyczne państwo nie umie i nie chce się zajmować.
Sprzeczność koronna demokracji: dyskryminacja obywatelstwa
Dochodzimy oto do najgłębszej sprzeczności stosunków
demokratycznych. Polega ona na tym, że postawy egoistyczne czy
partykularystyczne, z natury rzeczy powszechniejsze niż postawa obywatelska, w
demokracji zwyciężają. Sam system demokratyczny istnieje dzięki pewnej warstwie
ludzi oświeconych i posiadających pewną kulturę polityczną, zdolnych myśleć
obywatelsko, czyli w kategoriach dobra wspólnego i dobra całego państwa. Ci
ludzie jednak są w systemie demokratycznym z reguły na politycznym marginesie.
Kto zużywa swój głos dla dobra wspólnego, ten nie ma go już dla siebie. Elita
narodu podtrzymuje system demokratyczny i wyjaśnia społeczeństwu jego reguły,
ale sama w nim przegrywa. „Głosując” za dobrem wspólnym, traci szansę
„głosowania” za swoim własnym grupowym interesem. W rezultacie jej głos nie
liczy się w ogóle. Jednocześnie elity społeczeństwa obywatelskiego są zbyt
wąskie, by ujmować się skutecznie za dobrem wspólnym – na przykład przeforsować
zwiększenie nakładów na naukę, kosztem rozdawnictwa gotówki – o własne zaś
interesy nie umie i nie chce dbać. Nie zakłada korporacji, związków zawodowych,
nie organizuje burzliwych demonstracji.
A jednak nowoczesna demokracja posługuje się w swej
propagandzie podwójną zachętą. Zachęca wszystkich do zabiegania o własne
interesy, a jednocześnie namawia do postawy obywatelskiej, czyli kierowania się
dobrem całego społeczeństwa i państwa. Czyni tak przez wiarę w liberalny ideał
zakładający, że rozwój społeczny zmierza do stopniowego uzgadniania się
interesów partykularnych z interesem publicznym. Kiedyś w przyszłości egoizm
rzekomo będzie tym samym co postawa obywatelska, będzie się opłacać być
prawdziwym obywatelem. Bez tej wiary demokracja nie ma sensu.
Wiara ta jest tylko wiarą. Niech wierzy, kto chce. Ja nie
wierzę. Demokracja nadal pozostaje jednak kwestią naszych uprawnień, a nie
wyboru najlepszego, najbardziej funkcjonalnego ustroju, Demokracja więc być
musi. Ale musi też znosić swoje własne wady. Znosić – i w miarę możliwości
znosić, czyli usuwać. Do końca jednak nie jest to możliwe, bo demokracja
zawiera wewnętrzne sprzeczności. Dlatego filozof polityczny jest w dziwnej i
dwuznacznej roli: musi wspierać coś, w co sam do końca nie wierzy, i naprawiać
demokrację, której nigdy naprawić do końca się nie da. Powiedzmy, że jego misja,
którą podziela z elitą intelektualną społeczeństwa, to nie dać demokracji umrzeć
od swych wrodzonych chorób.
Kraków 2005
|