Jan Hartman
Władza – wolność – prawo
Tematy seminariów, w których będziemy w nadchodzących dniach
uczestniczyć, wydawać się mogą na pierwszy rzut oka odległe od siebie. Mając
przywilej, który bardzo sobie cenię, zainaugurowania naszych spotkań wykładem
wstępnym, postawiłem sobie zadanie zebrania w jedno ogłoszonych przez Profesorów
tematów i uczynienia wspólnego do nich wprowadzenia. Nie jest to zadanie trudne,
gdy chodzi o sformułowanie samego iunctim pomiędzy nimi, trudne
natomiast, gdy przyjdzie do wypełnienia tego, co taki właściwie sformułowany
tytuł obiecuje. Tytuł ten powinien brzmieć jak wyżej, co do zaś powiązania
wzajemnego wymienionych w nim elementów, oto co mam do powiedzenia.
Zamiarem moim jest wskazanie głębokich podstaw zależności
wzajemnej rzeczywistych substancji (a nie po prostu pojęć) władzy,
wolności i prawa. Jednak aby do nich dotrzeć, będę musiał uprzytomnić sobie, jak
przedstawia się dialektyczna współzależność właśnie samych ich pojęć. Nie
będzie (ani nie powinno być) w tym nic oryginalnego. Wręcz przeciwnie.
Czytelnicy klasyki i współczesnych dzieł filozofii politycznej znają wrażenie
monotonii powtarzających się określeń i spostrzeżeń, zwykle uzupełniających się,
czasem przeciwstawnych, ale tą niegroźną przeciwstawnością, o której wszyscy, a
najlepiej sam autor takiego czy innego dzieła, wiedzą, że jest lokalna lub
pozorna, domagając się uzgodnienia określeń w jakiejś syntezie. Najbardziej
wyrazisty jest przykład wolności, której pojęcie musi obejmować sobą – i zaiste
prawie zawsze obejmuje – i wolność wyboru, i wolność od przymusu, i konieczność
wynikającą z posłuszeństwa nakazom rozumu i prawa.
Podejmuję się więc najpierw dokonania dialektycznej analizy
naszych tytułowych pojęć, czyli ukazania ich we właściwym im dialektycznym ruchu
wewnętrznym i wzajemnym. Nie chcę jednak na tym poprzestać, bo analiza pojęć i w
ogóle refleksja nad nimi nie wyczerpuje nigdy zadania filozofa, ale właściwe
dopiero je przygotowuje i określa. Zadanie to zaś jest – przynajmniej gdy chodzi
o politykę – krytyczne i nomologiczne albo normatywne. Po to filozof mówi więc
na przykład o władzy, wolności i prawie, aby kiedyś dojść do konkluzji
dotyczących tego, czy nasze pojęcia w tym względzie dobrze służą poznaniu i
życiu, czy też raczej mylą nas i ograniczają. Jeśli zaś służą dobrze, to jakie,
aby pozostać zgodne z nimi, powinny być one wszystkie: władza, wolność i prawo?
Tego jednak bynajmniej nie zamierzam tu rozstrzygać, zadowalając się rzuceniem
światła na metafizyczne podstawy dobrze znanej dialektyki politycznej.
Twierdzę najpierw, że nasze (tj. filozofów polityki)
pojęcia władzy, wolności i prawa, choć może i konsekwentne oraz przemyślane jako
elementy teorii politycznej, pozostają w konflikcie z ich prepolityczną
rzeczywistością, którą wypadałoby nazwać „głęboko ludzką”, „antropologiczną”,
„egzystencjalną” albo – nie bójmy się tego słowa – metafizyczną. Jest to zresztą
tylko jeden przykład osobliwego wyobcowania teorii politycznej, a może uzurpacji
ukrytej w deklarowaniu się ze swą działalnością i refleksją jako „polityczną”.
Ta uwaga o kondycji filozofii politycznej, tłumacząca,
dlaczego zajmuję się poszukiwaniem prepolitycznych źródeł pojęć
politycznych, nie jest jednak najważniejszą tezą zawartych tu wywodów. Zależy mi
na czymś więcej, a mianowicie na pokazaniu drogi powrotnej od politycznych pojęć
władzy, wolności i prawa do ich pojęć metafizycznych (jako ich fundamentu).
Chociaż więc będę tu mówił o dialektyce pojęć politycznych, a więc w sposób
ogólnie w filozofii polityki przyjęty, to jednocześnie w jakimś stopniu będę też
tę dialektykę sam dezawuował. Poniekąd przeciwko dialektycznemu dyskursowi
teoretycznej polityki bronić będę pewnych metafizycznych określeń władzy,
wolności i prawa – jako głębszych i pierwotnych w stosunku do ich politycznych
derywatów. Pojawią się one na tle rekonstrukcji dialektycznej, do której teraz
przejdę, a dokładniej sformułuję je na końcu.
Dialektyka władzy
W podstawowym znaczeniu władza jako zjawisko (przejaw
władzy) polega na skutecznym wywieraniu przymusu działania przez podległego
władzy w sposób zgodny z żądaniem władającego lub powstrzymywania się od
działania, którego władający zabrania. Taka władza może być incydentalna, oparta
na jednostkowym nakazie bądź zakazie, ale może też być trwała i regularna, a
wtedy musi się opierać się na prawie ustanowionym przez władającego. Rzecz
jasna, doskonalsza jest władza ogólna – władanie przez prawo.
Główną sprzecznością władzy jest przeciwieństwo jej dwóch
wykładników: przełamywania oporu tych, którzy nie chcą podporządkować się
żądaniu władającego, oraz nakłaniania władanych do dobrowolnego i chętnego
wypełniania woli władającego. Kto ani razu nie wykazał się skuteczną zdolnością
wywarcia przymusu, a więc zastosowania przemocy wobec tych, którzy odmówili
podporządkowania się żądaniom władającego, kto ani razu nie użył siły dla
wyegzekwowania ustanowionego przez siebie prawa lub zarządzeń, ten ani przed
sobą, ani przed innymi nie uwierzytelnił do końca swej władzy. Podobnie
powiedzieć można o kimś, kto nie dostąpił rytuału uświęcającego lub
przynajmniej ustanawiającego jego władzę, pozwalającego mu ją legalnie
objąć, chociaż mimo to ją sprawuje.
Jednak nie ulega wątpliwości, że doskonalszą formą władania
jest władanie samym tylko autorytetem, a więc przez wzbudzanie szacunku dla swej
woli, która staje się własną wolą władanych. Władza dobrej woli, wolna od
przemocy, apelująca skutecznie do dobrej woli tych, którzy jej podlegają, z
pewnością stoi moralnie i rozumowo wyżej od władzy opartej na sianiu strachu i
stosowaniu przemocy.
Sprzeczność obu wykładników władania jest trwała. Nie można
sobie wyobrazić społeczeństwa, w którym zostałaby zniesiona, jakkolwiek taka
właśnie idea przyświecała architektom najstraszliwszych reżimów komunistycznych
i nazistowskich. Ambicją tych reżimów było takie ukształtowanie woli
społeczeństwa, by jego członkowie dobrowolnie poddawali się władzy politycznej o
absolutnych roszczeniach, nie odczuwając tego poddaństwa jako przymusu.
Oznaczałoby to demokratyczną autodyktaturę, odpowiednik Leninowskiej dyktatury
proletariatu, w społeczeństwie uwolnionym już od posiadaczy prywatnej własności
lub od Żydów. Praktyczna nierozwiązywalność występującej tu sprzeczności wynika
właśnie stąd, że u podłoża przeciwieństwa pomiędzy posłuszeństwem wymuszonym i
dobrowolnym leży samo przeciwieństwo władających i władanych; rozwiązanie aporii
posłuszeństwa musiałoby przeto jednocześnie usunąć stosunek władania jako
stosunek hierarchiczny i asymetryczny. Inaczej mówiąc, nie da się usunąć
sprzeczności pomiędzy wymuszonym a dobrowolnym posłuszeństwem, nie usuwając
władzy jednych nad drugimi, czyli nie redukując władzy do samowładzy, a więc do
absolutnej demokracji. Skoro zatem rozwiązanie sprzeczności nie jest możliwe w
sferze zjawiskowej, szukać go należy w metafizycznej podstawie zjawisk.
Druga sprzeczność władzy pojawia się na tle zależności, jaka
zachodzi pomiędzy stopniem jej doskonałości a jej praworządnością. Władza
niepraworządna, oparta na samowoli i tyranii władającego, jest w jakiś sposób
większa od władzy opartej na prawie. Większa przez to, że, jak się powiada,
władający może „zrobić wszystko” z władanym, wobec którego występuje wtedy jako
pan wobec sługi bądź poddanego. Jest to jednak władza większa co do zjawiska
(przejawu zewnętrznego), a nie co do swej perfekcji. Doskonalsze jest, jak już
zauważyliśmy, władanie przez rozum, dobrą wolę i wynikające z nich sprawiedliwe
prawo. Podobnie jednak jak ludzka rozumna władza znika całkowicie na biegunie
zwierzęcej samowoli tyrana, tak też i znika na biegunie
proceduralno-biurokratycznego władania w imieniu czystego prawa. Kto
zamiast sprawować władzę, mocą swej osobowości i na własną odpowiedzialność,
pełni jedynie funkcję władcy-urzędnika, poczuwającego się do suwerenności
jedynie w wykonywaniu procedur prawa, ten de facto władzy nie posiada:
może być niejako w sposób niezauważalny wymieniony na innego, bardziej czy mniej
sprawnego władcę-urzędnika. I tej sprzeczności nie da się rozwiązać trwale,
jeśli mielibyśmy przez to rozumieć realne osiągnięcie jakiegoś społeczeństwa i
jego systemu politycznego. Musi więc być ona rozwiązana wcześniej, w czymś, co
jest podstawą dla zachodzenia występującego tu antagonizmu.
Zgodzimy się zapewne, iż podstawą realnej władzy jest
wolność, wyrażająca się jako wolna prawodawczość władającego. Ta zaś zakłada u
niego i rozum, i wolę. Z tego punktu widzenia przede wszystkim każdy jest, jak
to całkiem zręcznie powiadamy, panem samego siebie. Jesteśmy suwerenni i wolni,
gdy postępujemy wedle prawa wewnętrznie przyjętego i powtórnie jakby
ustanowionego przez nas samych dla nas samych, a więc w sumieniu. Inna jest
wszelako realność tego, co stanowi wewnętrzną i niewidzialną rzeczywistość, a
inna realność tego, co uchodzi za rzeczywiste dlatego, właśnie dlatego, że jest
– jak powiedzielibyśmy ze stanowiska metafizycznego – tylko przejawem,
tylko zjawiskiem. A z punktu widzenia zjawiska realnością władzy jest
widoczne zachowanie – czy to zachowanie kogoś, kto posłuchał prawa, czy to
zachowanie kogoś, kto egzekwując prawo, stosuje przemoc.
Jako zjawisko, władza uwierzytelnia się przez
przełamywanie oporu. Gdy brak wszelkiego oporu lub tylko aktów jego łamania,
władza jest władzą jedynie wirtualną, jest pozorem samego pozoru (czyli władzy
jako zjawiska). Dlatego władza – w porządku zjawiska – musi być w ruchu, który
ją potwierdza i określa. Dotyczy to zresztą zjawiskowości w ogóle i podobnie jak
w innych dziedzinach zjawiska, realną władzę i jej ruch wyznaczają
przeciwieństwa. Dlatego władza zjawiskowa, jako rzeczywiście tylko zjawiskowa,
musi się realizować, a następnie ulegać zniesieniu poprzez swoje wewnętrzne
sprzeczności. Oznacza to dokładnie tyle, że ulega rozproszeniu. Rozpraszanie
władzy, a więc demokratyzacja w najogólniejszym znaczeniu słowa, jest być może
najważniejszym procesem politycznym nowożytności. Dokonuje się ono wedle
schematu opisanego przez Hegla. Jako wykonanie wolności, władza uogólnia
się do postaci formalnego prawa ustrojowego, w którym to „polityczna ogólność”
(republika i społeczeństwo obywatelskie) przechodzi z rąk władających osób
w ręce władających instytucji, w ręce organów konstytucyjnych jako
jednostek egzekucji prawa. Rozpraszająca się władza domaga się więc
przechodniości: ja jestem wolny we władaniu, jeśli i ty jesteś wolny, i
wzajemnie. Ja władam tobą i stanowię dla ciebie prawo, jeśli ty stanowisz je dla
mnie. Zasadą jest więc my, wspólnota wzajemnego władztwa i wzajemnej
wolności. Jest to jednak, tak jak w całej dziedzinie zjawiska, zasada jedynie
negatywna. To, czym jest władza i wolność w swej pozytywnej istocie, bynajmniej
nie dochodzi do głosu w owym demokratycznym uogólnieniu władzy przez jej
rozproszenie.
Czymś pośrednim (i pośredniczącym) pomiędzy władzą
metafizyczną i władzą zjawiskową jest władza symboliczna. Jej istotą jest
wytwarzanie, reprodukowanie i strzeżenie dyskursów skoncentrowanych wokół
pewnych wyobrażeń uprawnionej przemocy lub spychających w zapomnienie albo
niewyrażalność dyskursy wspierające nieposłuszeństwo. Dla władzy symbolicznej
sam dyskurs jest przedmiotem i substancją władania, a nie jedynie narzędziem.
Jak pisze Foucault, „historia nieustannie dowodzi, że dyskurs jest nie tylko
czymś, co tłumaczy walki i systemy panowania, lecz również tym, dla czego i
przez co walczymy – jest władzą, którą usiłujemy zdobyć”. Władza symboliczna
zawiera w sobie widzialny element zjawiskowy – swój aparat rytualny i
propagandowy – lecz ten apeluje już do głębokich warstw duszy: trwałych
wyobrażeń i silnych odczuć. Dlatego kto dzierży symbole, ten posiada w jakimś
stopniu władzę uzależniania, czyli władzę rzeczywistą, władzę nad sercami. A
jednak miłość wzajemna króla i jego ludu, jeśli zasadza się na insygniach,
rytuałach i właściwych uświęconych dyskursach, ma wciąż charakter tylko
psychologiczny, odwołując się do uczucia oczarowaniu majestatem. Ów
symboliczny majestat, nawet głęboko przeżywany, przegrywa łatwo z żywą miłością
tego samego ludu do niosących nowe nadzieje rewolucjonistów, dających porywające
dowody swej najczystszej wolności.
Dialektyka wolności
Nowoczesna analiza wolności wychodzi i zawsze powraca do J.
J. Rousseau. Więc i my wspomnijmy, że wyróżniał on trzy znaczenia wolności:
wolność przyrodzoną, czyli zakreślającą obszar tego wszystko, co mogę uczynić o
własnych siłach, jako jednostka; następnie wolność społeczną, wyznaczającą
zakres tego, co mogę uczynić ze względu na prawa i obyczaje, a wreszcie wolność
moralną, której zakres wyznacza mi rozum (w przeciwieństwie do skłonności) i
która czyni mnie panem samego siebie. Chociaż Rousseau nie uzmysławia nam tego
dokładnie, faktem jest, że ta klasyczna trójca znaczeń, określa wolność ze
względu na zakres, a dokładnie: ze względu na charakter jej ograniczenia.
Wyróżnia się więc tutaj wolność jako ograniczoną możliwościami jednostki
(wolność przyrodzona), ograniczoną prawem (społeczna) oraz ograniczoną rozumem i
sumieniem (wolność moralna). Są to wszystko określenia negatywne, a więc
odwołujące się do zjawiska, do sfery zachowań jako rezultatów wolności.
Należy to podkreślić, bo już stoikom zdawało się, a za nimi pisarzom
chrześcijańskim, że rozumna samodeterminacja, autarkia, autonomia,
enkrateia ma sens bezwzględny i metafizyczny jako właściwa wolność,
eleuteria. Miałoby to wynikać stąd, że kto działa w poczuciu moralnej
słuszności, choć wewnętrznie zniewolony do swego czynu przez rozum praktyczny,
nigdy nie czuje się przez tę konieczność (imperatyw) działania zniewolony,
a wręcz przeciwnie – ma się za prawdziwie wolnego, pozostając obojętnym nawet na
tę możliwość, iż jego działanie i tak jest zdeterminowane boską wszechwiedzą i
przedwiedzą. Ale zniesienie sprzeczności pomiędzy absolutną wolnością człowieka
a powszechną powolnością zdarzeń stwórczej wszechmocy Boga dokonuje się tylko w
dziedzinie faktów psychologicznych. Po prostu mędrzec uznaje, że spór o
absolutną wolność woli jest być może nierozstrzygnięty, być może wręcz
zasadniczo niekonkluzywny, lecz bezspornie faktem pozostaje, iż działać trzeba,
to zaś, co obowiązuje, i to, co uchodzi za rozumne, pozostaje takowym, bez
względu na rozstrzygnięcie sporu metafizycznego o realność ludzkiej wolności. A
jednak wolność, jako wewnętrzna zgoda racjonalnego podmiotu na prawidła, wedle
których uważa się za zobowiązanego do działania, nie przestaje być wyrzeczeniem
się nie tylko nierozumnej samowoli, lecz także samego siebie jako podmiotu i
celu woli absolutnej. Fakt ten znajduje się u podłoża systemu
Schopenhauera i jest brany pod uwagę przez każdą metafizykę ludzkiej egzystencji
– od Kierkegaarda po Heideggera. Mimo pozoru metafizyki pozostajemy tu ciągle w
obszarze określeń negatywnych – rozumne samostanowienie nie jest istotą, a wciąż
tylko objawem wolności! Kant podsumowuje to, wprowadzając rozróżnienie, o którym
w naszych dyskusjach o wolności zbyt rzadko pamiętamy: rozróżnienie na działanie
z wolnej woli (którego istnienia nie da się wykazać) oraz działanie „w imię idei
swej własnej wolności”. Kantowska doktryna autonomii wolnej woli i prawodawczej
mocy dobrej woli, mającej na względzie prawo powszechne jako kategorycznie
zobowiązujące, odnosi się właśnie do działania „w imię idei wolności”.
W istocie dialektyka wolności, czyli przemyślenie obszaru
zjawisk wolności w świetle negatywnych i ruchomych pojęć, a zwłaszcza
dynamicznych opozycji pojęciowych, jest o wiele bardziej skomplikowana niż to,
co wyraża się w najpopularniejszym przeciwstawieniu wolności jako
samostanowienia – wolności jako realnej możliwości wybierania albo w
przeciwstawieniu negatywnej wolności od przymusu – pozytywnej wolności działania
wedle własnego uznania. Ująłem tę dialektykę w system kilku opozycji, z których
każda wyraża swoistą sprzeczność wolności zjawiskowej.
Wolność jako atrybut substancjalny (zniewolenie do wolności)
i jako cecha nabyta, resp. stopniowalna. Własność bycia wolnym przysługuje
człowiekowi istotnie i jako taka jest niezbywalna. Każdy działa,
przynajmniej czasem, w następstwie zastanowienia, a więc dokonuje jakiegoś
wyboru i sam obarcza się odpowiedzialnością za swój czyn. Jako istotna, własność
bycia istotą wolną jest zasadniczo niestopniowalna; każdy jest wolny
ex facto. Mimo to skoro człowiek może działać bardziej lub mniej spójnie,
bardziej lub mniej kierując się zastanowieniem, lepiej lub gorzej odróżniając
dobro od zła oraz prawdziwą skłonność i ochotę ku czemuś od przypadkowego
impulsu płynącego ze zmysłów, to tym samym – w porządku zjawisk – może być wolny
bardziej lub mniej, a nawet mimo swej wolności jakoś bezwolny. Jak to
uparcie przypominają nam na przykład pisarze katoliccy, od Augustyna po Jana
Pawła II, zuchwała samowola, będąc pozorem większej wolności (jak tyrania
pozorem większej władzy), jest faktycznie jej klęską.
Z drugiej strony, wszyscy jesteśmy dostatecznie przestraszeni
przez Augustyna i Sartre’a faktem, że wśród wszystkich rzeczy, które możemy
wybrać, ba, wśród wszystkich rzeczy, których możemy pragnąć, nie ma bezwolności.
Nie możemy wybrać wyrzeczenia się wolności, nawet popadając w najgorszą niewolę
bezmyślności, namiętności i samozniszczenia. Bo też wolność, jako konstytutywny
moment woli, jest samoafirmacją, a więc nie może zaprzeczać siebie samej, póki
życia. Może tylko zwracać się przeciwko sobie, dokonując samoograniczenia.
Wolność działania i niedziałania. Wolność jako wolność
działania takiego bądź innego, a więc dokonywania wyborów, bez względu na
inklinacje ku takim czy innym wyborom, pozostaje w zasadniczej opozycji wobec
negatywnego użytku wolności, którym jest powstrzymywanie się od aktywności.
Wybór bierności może być wręcz wyborem suwerennym, poprzedzonym refleksją.
Więcej jeszcze: jako że niedziałanie ma za swój rezultat nic, jest w pewien
sposób doskonalsze od działania, którego skutek zawsze w jakiejś mierze rozmija
się z zamiarem, a będąc czymś, ma zawsze jakieś wady. W dodatku
niedziałanie ma i początek swój, i swój rezultat w immanencji niedziałającego,
co czyni je tym bardziej własnym, a przez to suwerennym. Stąd przyjęło się w
rozmaitych tradycjach, od taoizmu po stoicyzm, uważać niedziałanie za wyszukaną
postać wolności. A jednak jej konstrukcja jest czysto negatywna – wolność taka
jest jedynie negacją wolności w działaniu. Stajemy tu wszelako wobec
nierozwiązywalnej sprzeczności pomiędzy porażką wolnego działania, którego
rezultat jest zawsze niedoskonały, a pustką wolnego niedziałania, którego
rezultat jest zgoła niczym.
Wolność jako suwerenność nad sobą i jako wolność do
samozagłady. Konsekwencją wyżej wymienionych okoliczności jest to, że
ostatecznym aktem negacji wolności w imię wolności, definitywnie wolnym
aktem, w którym pozbywam się ostatniej konieczności, konieczności bycia
istotą wolną, jest samobójstwo. Nie mogę skutecznie zanegować własnej wolności
inaczej niż poprzez zniszczenie jej podmiotu. A jednak ten akt ostatecznej
suwerenności nad sobą, tak podziwiany przez stoików i tak przerażający dla
chrześcijan, jest wyłącznie negatywny – raczej więc desperacki niż rzeczywiście
suwerenny. Zawarte w nim doskonałe urzeczywistnienie niedziałania i
potwierdzenie absolutnego wyboru woli, jakim jest decyzja o samozagładzie, o
tyle jest tylko pozorem, o ile nie pozostawia przy życiu podmiotu, którego wola
i którego wolność, tak potwierdzona, uczyniłaby go zwycięzcą nad samym sobą. Nie
ma nosiciela chwały i beneficjenta dobra, jakim jest samobójstwo. Jednak, czy
chcemy czy nie, kształt naszej wolności jest taki, że nie tylko działamy w
świetle świadomości, że umrzemy, ale także świadomości, że możemy popełnić
samobójstwo. Więcej jeszcze: działamy w niewiedzy tego, czy istnieje Bóg i dusza
nieśmiertelna, a więc i tego, czy samobójstwo jako definitywna samozagłada jest
w ogóle możliwe. Jeśliby dusza miała być wieczna, to jej radykalna „ucieczka od
wolności” prowadzić musi właśnie w tę stronę, o której ze zgorszeniem mówi
Fromm: w stronę Boga, drogą doskonalenia się. A wybór tej drogi to właśnie
pokorne przyjęcie samostanowienia jako ideału wolności. Jak powiada o tym
Platon: „Gdyby śmierć stanowiła zerwanie ze wszystkim w ogóle, byłoby to jak
znalazł dla ludzi złych: pozbyć się ciała, a wraz z duszą zbyć się i swych
złości. Ale [...] skoro dusza zdaje się być nieśmiertelna, to chyba nie masz dla
niej ucieczki od zła ani innego zbawienia, chyba to jedno: stać się jak
najlepszą i najrozumniejszą”.
Wolność jako możliwość wyboru i jako zgoda na najlepsze.
Jest to najbardziej uderzająca i najbardziej odczuwalna sprzeczność zjawiskowej
wolności. Oto wolny wybór, którego możliwość cenimy jako najbardziej realny
wyraz tego, że jesteśmy wolni, w swej doskonałej postaci będący nawet czymś
więcej: wszechstronną możliwością działania wedle własnej woli i upodobań,
dokonywany jest ze względu na coś, co w założeniu jest czymś jednym i jedynym, a
więc nie pozostawiającym wyboru. Tym czymś jest to, co najlepsze.
Wybieranie, skoro zawsze jest ze względu na największe dobro (na przykład
największy pożytek lub korzyść), zawsze jest też zaprzeczeniem wyboru, bo
zmierza ku zniesieniu wolności w zdeterminowaniu przez najlepsze. W
najogólniejszym określeniu wybór między wybieraniem a
samozdeterminowaniem ku temu, co najlepsze (a więc osobliwy metawybór,
który okazuje się nie być żadnym wyborem), jest opozycją wolności ku złu (a co
najmniej: ku gorszemu) i wolności ku dobru. Oczywiście, a priori nie ma
tu żadnego wyboru, a co najwyżej empiryczna możliwość szaleństwa, którym jest
quasi-wybór zła. Rozwiązaniem tej sprzeczności jest być może jedynie kaprys –
jako umiarkowane szaleństwo – lecz ten stanowi zdanie się na przypadek,
jakkolwiek przypadek płynący z wnętrza działającego, a nie z zewnętrznych
okoliczności.
Innym momentem omawianego tu stosunku jest realność wolności
i jej ewentualny brak, gdy możliwości dokonywania wyboru są ograniczone. Czy
jest wolność tam, gdzie nie mogę spełnić swych zamiarów, zwłaszcza gdyby miały
to być zamiary godziwe? W porządku zjawiskowym – oczywiście nie. W znaczeniu
metafizycznym, a więc gdy mamy na myśli wolność wewnętrzną, bycie panem samego
siebie, swych uczuć i czynów (a to właśnie, choć moim zdaniem nie do końca
słusznie, uchodzi powszechnie za metafizyczny sens wolności) – oczywiście tak.
Ograniczony wybór a nawet jego zupełny brak nie utrudnia, a często wręcz ułatwia
zdecydowanie się na to, co w danej sytuacji najlepsze. Może jednak zamykać mi
drogę do tego, co dla mnie bezwzględnie najlepsze, czyli najlepsze bez względu
na sytuację. W istocie to, co dla mnie bezwzględnie najlepsze, a co zawsze
mieści się w ideale mądrości i cnoty (z zastrzeżeniem, iż u każdego doskonałość
ta przybrać może unikalny charakter czy modus), jako ideał jest
nieziszczalne. Tym samym do rzeczywistości wolności należy jej
niespełnialność, przynajmniej o tyle, o ile wolność jest momentem konstytutywnym
woli, ostatecznie kierującej się ku temu, co bezwzględnie najcenniejsze. Wolność
skończonego, empirycznego podmiotu otwiera go więc ku niemożliwemu, ku
nieosiągalnej perfekcji, a zatem oszukuje podmiot, raz jeszcze
potwierdzając jego skończoność. Wielość dostępnych dóbr względnych, zewnętrznych
w stosunku do mej substancji i przemijających, zwłaszcza takich, które mogę
wybierać i zdobywać bądź realizować z upodobaniem, zastąpić mi musi posiadanie
dobra najwyższego, możliwość wybierania zaś, obejmująca sobą moment kaprysu i
wyzwalającej irracjonalności, którą gotów jestem zaakceptować jako coś mojego,
ze mnie płynącego, zastąpić mi musi zdeterminowanie ku temu, co bezwzględnie
najlepsze.
Wolność jako niezależność i jako dobrowolna zależność – od
władzy prawa lub osoby. Występujące tu przeciwieństwo wolności i podlegania
władzy ma podstawowe znaczenie polityczne. Jeśli polityczność jest kategorią
zjawiskową, a więc obejmującą sobą dziedzinę pełnego sprzeczności pozoru, to
widać to bardzo dobrze właśnie na tym przykładzie. Indywidualna niezależność,
możliwość stanowienia o sobie, życia wedle własnych przekonań i upodobań,
prowadzenia takiej czy innej działalności, jest zaiste tym, co na początku
przychodzi nam do głowy, gdy mowa o wolności politycznej. Sformułowanie to jest
jednak znowu negatywne – jesteśmy wolni, bo wiele możemy, a niewiele musimy,
czyli: nie zależymy od niczyjej władzy. Tymczasem jednak
zależność, dobrowolna zależność, jest czymś równie upragnionym i pierwotnym, jak
sama wolność. Zależność taka jest bowiem więzią, osobistą bądź społeczną, która
stanowi niezbędne umocowanie egzystencjalne człowieka. Pragniemy wolności, lecz
jej nadmiar sprawia, że nie możemy zrealizować innego swojego pragnienia,
pragnienia zależności. Rozwiązanie sprzeczności zachodzącej między osobistą
niezależnością a zależnością od władzy, jako dwiema przeciwstawnymi potrzebami,
polega na dobrowolnym delegowaniu własnego samostanowienia na rzecz władcy,
prawodawcy lub wspólnoty (jako zbiorowego podmiotu suwerenności). Dzieje się to
zresztą niekoniecznie w imię bezpieczeństwa i z powodów praktycznych, jak tego
chciał Hobbes czy Locke, lecz właśnie ze względu na samą wartość zależności,
dobrowolnej więzi. Jednak delegowana suwerenność nie wymazuje w nas pragnienia
osobistej niezależności; lewiatan nas nie zadowala. Dlatego najdoskonalszą
postacią, jaką przybiera delegacja suwerenności, jest uznanie władzy nie osób,
lecz samych tylko zasad, czyli prawa. Funkcja prawa jako systemu
gwarancji i zabezpieczeń rozmaitych swobód i uprawnień indywidualnych bynajmniej
nie jest wynalazkiem nowożytnym. Wchodzi przecież do samej istoty prawa. A
jednak prawo jako zabezpieczenie niezależności indywidualnej działa tylko wtedy,
gdy ją jednocześnie znacznie ogranicza, a zarazem przecież – gdy zapobiega
nadmiernej przewadze drugiej egzystencjalnej namiętności człowieka: namiętności
do wchodzenia w więzy zależności. Pozorność prawa w roli rozwiązania konfliktu
między niezależnością a dobrowolną zależnością wynagradzana jest tylko przez
immanentne jego zalety: równość i sprawiedliwość. Można powiedzieć, że prawo
umożliwia wolność wielu, ograniczając wolność każdego, oraz uniemożliwia
zrzeczenie się zbyt dużej porcji własnej wolności na rzecz pana (w rodzinie,
społeczności lub państwie) – i choć nigdy nas nie zadowoli (bo wchodzi w rolę
rozjemcy sprzecznych namiętności), to przynajmniej jest szansa, że będzie swą
rolę wypełniać sprawiedliwie.
Wolność wobec innych i wolność z innymi. Przeciwieństwo
wolności indywidualnej i społecznej tkwi u podstaw najbardziej klasycznego sporu
nowoczesnej filozofii polityki, jaki rozgrywa się pomiędzy liberalnym
indywidualizmem, który to może byś podejrzewany o egoizm, a wszelkim
tradycjonalizmem wspólnotowym, który z kolei może być podejrzewany o sprzyjanie
ograniczaniu indywidualnych uprawnień, wynikających z samego człowieczeństwa
bądź co najmniej z wysokiego ucywilizowania. Rozwiązanie tej sprzeczności i
sporu może być tylko zjawiskowe i prowizoryczne, tj. polegać na kompromisie. W
istocie każdy ustrój zajmuje jakieś miejsce pośrednie pomiędzy absolutem
liberatriańskim czy anarchistycznym i absolutem totalistycznym. Zagadnienie
znane jest oczywiście już z Platońskiego Państwa, z traktatów Spinozy,
ale do debaty publicznej wchodzi ono na początku XIX w., być może począwszy od
B. Constanta, który odróżnił kolektywną „wolność starożytnych” od indywidualnej
„wolności nowożytnych”, i zajmuje ją aż po sławny spór pomiędzy komunitarianami
a liberałami.
W gruncie rzeczy mamy tu do czynienia z pewnym aspektem
poprzednio omówionej sprzeczności pomiędzy wolnością jako niezależnością a
wolnością jako dobrowolną zależnością. Jej podłożem jest pragnienie więzi,
którego nie potrafimy uzgodnić z pragnieniem niezależności. Na tle tego dylematu
zjawia się mający unieważnić go ideał wolności w grupie, w której to harmonijne
współżycie nie daje odczuć ograniczenia wolności indywidualnej. Przekonanie, że
zgoda publiczna, oparta na właściwym uspołecznieniu jednostki oraz
sprawiedliwych stosunkach, wykluczających silne antagonizmy grupowe i ucisk,
jest źródłem wolności i szczęścia jednost
|