Jan Hartman
Fenomenologia i kryzys
Wiedza teoretyczna jest w gruncie rzeczy
identyczna z tym, co się przez nią wie. Trzeba tylko rozpatrzyć
przyczynę, dla której rozum nie zawsze myśli.
Arystoteles, O duszy, 430 a
Na przykład patrzę na tekturowe pudełko, w
którym jest kałamarz z atramentem. Trzeba by spróbować określić,
jak widziałem je przedtem i jak… je obecnie. Jest to więc
prostopadłościan rysujący się na tle – to głupie, nie ma o czym
mówić.
Sartre, Mdłości
Zdaniem Husserla, filozofia znalazła się w stanie kryzysu i
wymaga radykalnej reformy, sanacji, a właściwie zbudowania od nowa. Dzieło
budowy filozofii powierzone być musi fenomenologicznej świadomości,
przeprowadzającej fundamentalne i drobiazgowe analizy, których jedynym arbitrem
z istoty rzeczy jest owa tajemnicza instancja (nie da się ukryć, że, tymczasem
przynajmniej, spersonifikowana w osobie Husserla).
Czym więcej w działalności Husserla dochodziła do głosu
niecierpliwa apodyktyczność, tym więcej mu ją wytykano i tym więcej było
powodów, by wciąż na nowo ją przejawiać. W końcu doszło do tego, że dzieje
fenomenologii potoczyły się torem krytyki ze strony „towarzyszy podróży”,
przyznających się połowicznie do dziedzictwa Husserla, ale głównie po to, by
dokonywać wnikliwego dowodzenia niemożliwości tego projektu, w jego oryginalnej
postaci. Nie mogło stać się inaczej. Fenomenologia jest wybitnie „ipsacystycznym”
filozofowaniem, zapatrzonym w jaźń filozofującą i wieszczącym nieomylne
przesądzenia, pod pozorem ogólnej ważności dokonywanych przez nią „wglądów
istotnościowych”. Skoro jednak filozofów jest więcej niż jeden (jakże
uprościłoby to sprawę!) i każdy chciałby być głosem wyroczni, podpisującym
jednakowoż swe dzieła własnym nazwiskiem, to konflikt staje się
nieunikniony. Czyste i przeźroczyste wysłowienia absolutnych intuicji błyszczą
swym nieskalanym blaskiem dla głoszącego je medium – dla konkurencji już
niekoniecznie. Dlatego też historia szkoły fenomenologicznej to historia
animozji i wiecznie przeżuwanego kryzysu samego projektu fenomenologii. Zamiast
w zwartym kolektywie rekonstruować całość doświadczenia i uwierzytelniać po
kolei wszystkie nauki i dziedziny życia, wypadało z jednej strony wciąż na nowo
tłumaczyć profanom, na czym polega zadanie fenomenologii, a z drugiej
(bezskutecznie) utwierdzać się wzajemnie w wierności jej programowi i walczyć o
czystość (różnie rozumianą) doktryny we własnym gronie. Chyba żadna inna
filozofia niż fenomenologia nie wyczerpuje się tak dalece w rozważaniach nad swą
własną istotą i swą wyższością (a priori i z istoty rzeczy) nad
barbarzyńską resztą świata filozoficznego, jednocześnie obiecując tak solennie,
że po metodologicznym wstępie przejdzie do konstruktywnej i kolektywnej pracy na
nieskończenie szerokich polach badawczych. Wprawdzie mamy dziesiątki dzieł
fenomenologicznych, które mówią o takich czy innych sferach doświadczenia
(zwłaszcza o emocjach i wartościach – to charakterystyczne i godne uwagi), ale i
one zwykle w równym stopniu są też świadectwami kryzysu programu fenomenologii,
odchodząc mniej czy bardziej od samego Husserla. O tym zaś, by dokonana została
uznana w świecie naukowym fenomenologiczna rekonstrukcja (badanie konstytucyjne)
przedmiotów nauk przyrodniczych, a więc faktyczne (znane i uznawane przez
uczonych) fenomenologiczne ugruntowanie fizyki etc. w ogóle nie ma
mowy. Nie sądzę nawet, by jakaś zauważalna liczba fizyków miała pojęcie o
powstaniu przed stu laty takiego zamiaru. To zaś było ostateczną ambicją
Husserla, podobnie jak wcześniej Descartes’a, który pragnął zająć pozycję
fundatora wszech nauk, raz na zawsze.
To wszystko nie jest winą Husserla. Z wyjątkiem Arystotelesa,
taki sam los spotyka wszystkie projekty filozoficzne. Wszystkie pozostały tylko
projektami, wszelako na ogół nawiązywali do nich jacyś następcy, zalecający się
ze swoimi systemami. Zdecydowana większość wybitnych filozofów czasów
nowożytnych była też zarażona zarozumialstwem i nie znosiła krytyki, ich
uczniowie zaś i kontynuatorzy (jeśli w ogóle ich mieli!) byli albo nudnymi
epigonami, albo „zdrajcami” i „ojcobójcami”. Niemal każdy z nowożytnych
„klasyków filozofii” wierzył, że mówi albo ostatnie słowo w filozofii, albo
pierwsze (i decydujące) słowo jej nowego otwarcia. Każdy miał też w pewnym
okresie grono wyznawców, wytwarzających niezdrowy, ezoteryczny kult mistrza.
Ogólny kształt tych stosunków jest irytujący, podobnie jak to, że uważa się dziś
(w Niemczech, w Polsce i w paru innych krajach) mesjańską postawę wybitnych
filozofów za oczywistą i godnie potwierdzającą wielkość danego myśliciela, w
odwrotnej proporcji do standardów stosowanych w odniesieniu do
kolegów-współczesnych, którzy niewiele doprawdy mają tu prawo powiedzieć na
własną rękę, nie budząc niesmaku i zażenowania. Dawniej jednak przynajmniej pod
tym względem było inaczej – krytyka była otwarta, często bezpardonowa, a
gotowość do głoszenia własnych sądów znacznie większa niż dziś. Korzystał z tych
dobrych obyczajów również Husserl (choć z trudem znosił to u swoich kolegów i
uczniów).
Pragnę zebrać w tym artykule rozmaite zarzuty wobec
fenomenologii, zwłaszcza wobec jej oryginalnej wersji husserlowskiej,
podkreślając przede wszystkim trudności związane z fenomenologiczną koncepcją
wiedzy. Zarzuty, które tu sformułuję, są natury ogólnej i mają charakter
zasadniczy. Nie odwołuję się do żadnych szczegółów teorii Husserla, stanowiąc
krytykę jak najbardziej zewnętrzną (że Husserl stanowczo odmawia nam
prawa do takiej krytyki – krytyki zewnętrznej, prowadzonej z pozycji innej niż
fenomenologiczna – to już samo w sobie stanowi powód do poważnego zażalenia).
Zakładam przy tym, że czytelnik zna husserlianizm, jego główne tezy i argumenty,
wobec czego powstrzymam się od referowania i cytowania Husserla. Swą krytykę zaś
odnoszę właśnie wyłącznie do tych dobrze znanych rudymentów. Dlatego będzie to
krytyka poniekąd powierzchowna. Ale w tym właśnie tkwi jej siła. Nie odnoszę się
bowiem ani do niuansów, ani do takiej czy innej interpretacji Husserla –
zatrzymam się przy sprawach sztandarowych i nie budzących wątpliwości co do
tego, jakie jest stanowisko Husserla. Tym trudniej będzie ją obalić. Jednak
krytyka Husserla nie jest tu celem ostatecznym. Śpieszę wyznać, że uważam
Husserla za bardzo wybitnego i wzorowego filozofia, mającego zasługi nie do
przecenienia. Dał nam ów nowy język filozoficzny, który wciąż bardzo się
przydaje (jeśli nie używamy go tylko do kultywowania ortodoksji husserlowskiej;
będę go zresztą stosował tutaj w minimalnym stopniu, by nie dać się przez niego
uwieść ani usidlić), a przede wszystkim zainicjował pewną epopeję rozumu, a
właściwie tragedię w kilku aktach (Heidegger – egzystencjalizm – hermeneutyka –
strukturalizm), dzięki której wiemy już, czym naprawdę jest klęska radykalnej
filozofii, a więc i filozofii jako takiej. A klęska ta jest klęską całej
myślącej ludzkości i dziejowym (a może nawet gatunkowym?) doświadczeniem,
którego przeżycie czyni nas jeśli nie mądrzejszymi, to w każdym razie właśnie...
umysłowo bardziej doświadczonymi. Nędza filozofii, o której mawiał Husserl
(typowy zwrot w ustach „filozofów z odzysku”, którzy studiowali coś innego,
zanim poczuli filozoficzną Bożą wolę), była niczym przed Husserlem, jeśli
porównać ją z nędzą odczuwaną przez nas, którzy (dzięki Heideggerowi, Sartre’owi,
Merleau-Ponty’emu i innym nieortodoksyjnym fenomenologom) wiemy już, dlaczego
fenomenologicznego zbawienia ani żadnego innego filozoficznego zbawienia nie
będzie.
Chwaleni, zwykle chwaleni są również za skromność. Za dowód
skromności Husserla uchodzi słynne „epitafium”, jakie napisał dla siebie Husserl
w Kryzysie..., gdzie zaznacza, że nigdy nie chciał nikogo pouczać, a za
to pragnął być kimś, kto „całkowity los filozoficznego istnienia przeżył w całej
jego powadze”. Dzięki Husserlowi i temu wszystkiemu, co się z fenomenologią
stało po nim, wiemy, że patos taki jest zupełnie nie na miejscu, a przeżycie
całkowitego losu filozoficznego istnienia w całej jego niepowadze może
być znacznie trudniejsze. W każdym razie zaś nie grozi szerokim uznaniem dla
swego niepoważnego podmiotu.
Wciąż jeszcze odnoszę wrażenie, że nie zostało mi przyznane
przez czytelnika prawo do surowo krytycznego wyrażania się o Husserlu i
fenomenologii. Może więc zacytuję dwie uwagi krytyczne, które przytoczył sam
Husserl w Ideach..., następnie je komentując. Nie ma tu mowy o kurtuazji.
Ton ten sam, co w polemikach z Kantem i Kanta ze swymi adwersarzami. Nie o styl
chodzi mi jednak przede wszystkim. Istotniejsze jest to, że jeszcze przed
ukazaniem się Idei... pojawiły się wątki krytyczne, które nigdy już z
krytyki fenomenologii nie znikły, oraz to, że inkryminowany odnowiciel filozofii
odpowiedział na cytowane przez siebie polemiki w sposób zupełnie rozmijający się
z ich treścią. Zaczniemy więc od tego incydentu, by następnie przejść już do
przeglądu rozmaitych trudności fenomenologii, których część uważam zresztą za
trudności wychodzące daleko poza sam kontekst historycznie rozumianej
fenomenologii, bo rozciągające się na całą filozofię i dalej – na wielkie
połacie kultury humanistycznej i politycznej.
* * *
Typową odpowiedzią, jakiej filozofowie udzielają swoim
recenzentom i krytykom, jest powiedzenie, że adwersarz nie zrozumiał dzieła.
Kartezjusz i Kant, bohaterowie Husserla, są pod tym względem niezawodni. A czyja
to wina, że nie zrozumiał? – można wtenczas zapytać. Piszcie tak, byśmy was
rozumieli! W fenomenologii figura podkopywania podstaw dyskusji poprzez
dyskredytowanie rozmówcy (jego zdolności zrozumienia i dostrzeżenia czegoś) ma
szczególne znaczenie, gdyż zasadą tej filozofii jest ostensywność i opisywanie,
a obowiązek dostrzeżenia tego, co pokazywane, siłą rzeczy przerzucany jest na
adresata wypowiedzi filozoficznej. Jeśli nie dowodzimy, lecz pokazujemy, to nasz
partner musi (tylko) obrócić wzrok we właściwym kierunku; jest wszelako wolny,
więc nie ponosimy odpowiedzialności za to, że nie ujrzy tego, co mu pokazujemy.
„Nie rozumiesz, nie widzisz tego – trudno; cóż my na to możemy poradzić?”. Tak
się kończy rozmowa, w której jedna strona uważa drugą za ślepą lub zaślepioną
naiwnymi wyobrażeniami i dogmatami, a ta druga tę pierwszą za nawiedzoną i
przemądrzałą. Będziemy musieli się tym zająć – teoretyczna podstawa tej porażki
retorycznej i komunikacyjnej jest czymś nietrywialnym i być może stanowi główny
błąd Husserla; chodzi mianowicie o fałszywą koncepcję wiedzy. Tego też
dotyczą w istocie owe dwie uwagi krytyczne, które cytuje Husserl w Ideach I.
Oto H.J. Watt postawił pewne zarzuty Th. Lippsowi, które oczywiście pars pro
toto odnoszą się do Badań logicznych Husserla. Husserl cytuje jego
słowa, określając je jako „zdania osobliwe”:
Wszak zaledwie można snuć przypuszczenia co do tego, jak
dochodzi do poznania bezpośredniego przeżywania. Gdyż ono nie jest ani wiedzą,
ani przedmiotem wiedzy, lecz czymś innym. Nie da się pojąć, jak można przenieść
ma papier sprawozdanie z przeżywania, jeśli nawet coś takiego istnieje [...]
Wszakże to właśnie stanowi ciągle ostateczne pytanie w podstawowym zagadnieniu
samoobserwacji. [...] Dzisiaj określa się ów absolutny opis jako fenomenologię.
[...] rzeczywistość przedmiotów samoobserwacji, „o której mamy wiedzę”,
przeciwstawia się rzeczywistości obecnego Ja i obecnych przeżyć świadomości. Ta
ostatnia rzeczywistość jest przeżywana (i to jedynie przeżywana, nie „wiedziana”,
tj. refleksyjnie uchwycona). [...] Otóż można mieć bardzo różne zdanie co do
tego [...] cóż można począć z tą absolutną rzeczywistością [...] Chodzi przy tym
zapewne także o wyniki samoobserwacji. Otóż, jeżeli owo stale spoglądające
wstecz przyglądanie się zawsze jest wiedzą o właśnie posiadanych przeżyciach,
jako o przedmiotach, to jak należy ustalać stany, o których nie można mieć
żadnej wiedzy, stany które są tylko świadome? Właśnie tego dotyczy znaczenie
całej tej dyskusji, mianowicie pochodzenia pojęcia bezpośredniego przeżywania,
które nie jest jeszcze wiedzą. Obserwować trzeba móc. Przeżywać – to ostatecznie
czyni każdy. Tylko że nie wie o tym. A jeżeli by nawet wiedział, to w jaki
sposób mógłby wiedzieć, że jego przeżywanie rzeczywiście jest absolutnie takie,
jak on o nim myśli? Z czyjej głowy ma wyskoczyć fenomenologia gotowa do życia?
Czy możliwa jest fenomenologia i w jakim sensie? Wszystkie te pytania cisną się
na usta. Może przedyskutowanie zagadnienia samoobserwacji z punktu widzenia
psychologii eksperymentalnej rzuci nowe światło na tę dziedzinę. Gdyż
zagadnienie fenomenologii jest zagadnieniem, które z koniecznością powstaje
także dla psychologii eksperymentalnej. Może też jej odpowiedź będzie
ostrożniejsza, gdyż jej nie ponosi zapał odkrywcy fenomenologii. W każdym razie
sama z siebie jest ona bardziej zdana na jakąś metodę indukcyjną.
Husserl odpowiada na te godne Bergsona uwagi, nie bez ironii,
że fenomenolog nie „obserwuje” przeżyć i nie musi zajmować się ich istnieniem,
by uchwycić ich ogólną istotę w aktach ideacji. Twierdzi ponadto, że Watt mówiąc
o tym, że nie posiadamy wiedzy o aktualnie zachodzącym przeżyciu, używa
argumentu sceptycznego, który jest sprzeczny wewnętrznie, gdyż każda wypowiedź o
przeżyciu, a w tym wypowiedź o skali i sposobie jego zmodyfikowania w refleksji
(również wypowiedź sceptyczna, deklarująca niewiedzę) zakłada, że
wiadomo, o czym się mówi, a więc zakłada możliwość wiedzy, i to wiedzy
pochodzącej z refleksji. Sceptycyzm w końcu sam jest refleksją. Odpowiedź
Husserla jest wszelako właściwie nie na temat. Watt nie deklaruje sceptycyzmu (notabene
sceptyk nie musi bać się sprzeczności, bo nie zaleca się nikomu konsekwencją,
tylko odmawia wiary tam, gdzie jego zdaniem, jakaś wiara jest od niego
wymagana), a jedynie zwraca uwagę na kwestę przejścia od pierwszoosobowego
przeżywania, poprzez refleksję nad tym przeżyciem (będącą kolejnym przeżyciem),
aż do publicznie przekazywalnej (wyrażonej w piśmie) wiedzy. Zwraca uwagę
na niezatartą różnicę między przeżyciem a wiedzą i na to, że fenomenolog może
mylić przeżycie ze świadomością przeżywania, świadomość przeżywania z wiedzą
własną o danym przeżyciu (jego poznawaniem), a tę konkretną wiedzę własną z
ogólnymi sądami o przeżyciach określonego rodzaju i ich korelatach. Chodzi więc
zasadniczo właśnie o fenomenologiczną koncepcję wiedzy i wyjaśnienie sensu
publicznego charakteru wiedzy.
Dodajmy, że adeptowi husserlianizmu zdaje się, jakoby wiedza,
ugruntowana w bezpośrednim doświadczeniu, w źródłowej intuicji i towarzyszącej
jej oczywistości, na poziomie publicznie deklarowanego sądu stawała się
ekspresją indywidualnego przeżycia, powiązaną z zapewnieniem, że przeżycie miało
miejsce i zachętą, by interlokutor sam je w sobie odtworzył. Wadę tej
„ekspresjonistycznej” koncepcji wiedzy stanowi okoliczność, że ostateczna
instancja i trybunał wiedzy jest jednoosobowy i zamknięty w swej immanencji. Do
definicji przeżycia należy wszakże to, że jest niedostępne innemu podmiotowi niż
przeżywające ja, a poniekąd niedostępne jest i jemu samemu, przynajmniej
gdy chodzi o przeżycia, których częścią nie jest refleksja (zresztą dlaczego te
miałyby być tak bardzo wyróżnione jako źródło wiedzy o świecie?). To Husserl
wytwarza w swej teorii barierę między immanencją a sferą publiczną (światem
duchowym, jak to tradycyjnie nazywa), do której należy wiedza, wierząc
jednocześnie, że redukcja transcendentalna zniesie (przynajmniej potencjalnie –
jako zawsze otwarta możliwość) tę barierę i włączy wszystkich uczonych w
podmiotową jedność transcendentalną. Zauważmy wszelako, że akcesja do tej
ujednoliconej sfery doświadczeń jest jednak dobrowolna, a nie obowiązkowa,
podobnie jak dobrowolny jest udział we wszelkich procedurach uzgadniania
doświadczeń, na przykład poprzez pokazywanie. Nie można nikogo zmusić do
oglądania niczego ze swego punktu widzenia i nie można nikogo zmusić do
dokonywania redukcji fenomenologicznej. Akt takiego przymuszenia jest czysto
retoryczny i nie ma żadnego znaczenie jako argument dla kogoś, kto się mu
jeszcze nie podporządkował. Gdy zaś poniechał redukcji, nie może to być używane
jako zarzut przeciwko niemu, podobnie jak nie można na podstawie cytatów z
Biblii odwodzić kogoś od ateizmu lub innej niż biblijna wiary ani wypominać mu
jego grzechów. Do Husserlowskiej koncepcji wiedzy (konkurencyjnej w stosunku do
neokantowskiej) i związanej z nią koncepcji prawdy będziemy jeszcze musieli
powrócić. Jeśli zaś chodzi o nadzieje Watta dotyczące postępów „psychologii
eksperymentalnej”, to rosnący z czasem sceptycyzm Husserla wobec tej dyscypliny
oraz jej rzekomych fundamentalnych aspiracji poznawczych okazał się błędem, a
historia przyznała rację Wattowi. Jest rzeczą zdumiewającą, jak współczesna
psychologia kognitywna, razem z brain science, precyzyjnie rekonstruuje
czynności psychiczne i motoryczne, nieświadome lub uświadamiane w różnym
stopniu, a w tym spostrzeżenia i rozmaite relacje intencjonalne, wychodząc od
danych empirycznych na temat działania różnych fragmentów mózgu. Nie posługuje
się w tym w żadnej mierze krytycznymi rozeznaniami epistemologicznych podstaw
prawomocności swej wiedzy, nie pretenduje do żadnej absolutystycznie rozumianej
ważności i apodyktyczności swych twierdzeń, nie wykazuje nawet śladów refleksji
transcendentalnej ani zainteresowania nią. Dorobek analiz Husserla nie ma przy
tym dla niej żadnego znaczenia (choć wiem, że są filozofowie, którzy chcieliby
go kognitywistom i neuropsychologom zarekomendować) – po prostu dlatego, że
Husserl nie miał wiedzy o mózgu i dlatego, że jego pragnienie absolutnej, w
transcendentalnej samorefleksji metodologicznej ugruntowanej pewności poznania
nie jest aspiracją uczonych. Wiedza współczesna o przebiegu procesów
spostrzegania i czynnościach umysłu, resp. mózgu, takich jak tworzenie i
używanie pojęć czy też komunikowanie się werbalne oraz pozawerbalne, zwłaszcza
zaś o procesach przedświadomych i nieświadomych, jest bogatsza niż wszystko, co
w refleksji udostępnia się fenomenologowi i może zostać przez niego ogłoszone. O
tym zresztą, co odkrywa fenomenolog, z natury rzeczy może przekonać się każdy, a
gdy się już przekona, wtedy uważa to za oczywiste, a więc i mało interesujące (a
już na pewno nie za odkrywcze). Zupełnie inaczej jest jednak z rezultatami badań
nam mózgiem... I jeśli jest z punktu widzenia fenomenologii skandalem, że nadal
nauka ta opiera się na prymitywnej metodologii indukcyjnej i kanonach Milla, że
nietknięta jest filozoficzną świadomością krytyczną ani wcale się nie interesuje
jej pouczającymi i „przygotowawczymi” wywodami, to w równej mierze skandal ten
jest klęską samego programu fenomenologii. Jest klęską „empiryczną”, czyli
faktyczną: psychologia nie tylko nie poznała „swojego miejsca” i nie ukorzyła
się przed fenomenologią, ale całkowicie ją zignorowała i wcale na tym źle nie
wyszła. Jednocześnie, choć nie przejawia obsesji absolutnego uprawomocnienia
refleksyjnego (transcendentalnego) swych rezultatów, to w swych rozróżnieniach i
wrażliwości na niuanse zaszła dziś dalej niż Husserl. W dodatku wcale nie
przeszkadza jej w tym swobodne używanie naiwnej metaforyki przestrzennej i
metaforyki obrazowania, z którą Husserl walczył tak zaciekle (choć mało
skutecznie, bo kto mieczem wojuje...). Historycznie sprawa jest oczywiście
bardziej skomplikowana – wielu psychologów z pewnością jakoś otarło się o
Husserla i skorzystało z jego inspiracji, ale co do generaliów i ostatecznego
rezultatu, rzeczywistość jest dla fenomenologii brutalna. Kto studiuje dziś
cognitive science, ten Husserla czytać nie musi (Swoją drogą okazuje się, że
coraz bardziej interesująco brzmią za to wypowiedzi Arystotelesa z traktatu O
duszy; mamy dziś renesans tej książki.)
Tymczasem przyjrzyjmy się jeszcze jednemu przywołanemu przez
Husserla w Ideach argumentowi krytycznemu. Na stronie 263, w przypisie
cytuje się mianowicie Th. Ziehena, który mówiąc o Husserlu nie przebierał w
słowach:
[...] podejrzana intuicja albo oczywistość [...] ma dwie
główne własności; po pierwsze zmienia się od filozofa do filozofa, resp. od
jednej szkoły filozoficznej do innej, a po drugie, chętnie się zjawia zwłaszcza
wtedy, gdy autor przedkłada właśnie jakiś bardzo wątpliwy punkt swej nauki;
wtedy jakiś bluff ma nas zabezpieczyć od wątpliwości. [...] [w kwestii poznania
ogólnych istot:] Aby odróżnić te ponadempiryczne pojęcia od pospolitej tłuszczy
zwykłych pojęć, przypisywano im wtedy często jeszcze pewną szczególną ogólność,
absolutną ścisłość itd. Uważam to wszystko za ludzkie uroszczenia. [...] Mógłbym
sobie pomyśleć tylko jeden sposób uwierzytelniania takiej pierwotnej intuicji,
mianowicie zgodność wszystkich odczuwających i myślących indywiduów w
stwierdzaniu takiej intuicji.
Odpowiedź Husserla jest prosta: aby wykazać, która intuicja
jest rozstrzygająca, trzeba posłużyć się rzeczywistą intuicją – bo jakże
by inaczej? Trudności w uzgadnianiu poznań, zauważa Husserl, nie są tu innego
rodzaju niż w przypadku poznania empirycznego, z którego niepodobna zrezygnować
tylko dlatego, że jest błędorodne. Zadziwiające. Oddanie się intuicji czy
wglądom w ogólne istoty jest przecież w fenomenologii między innymi ucieczką od
dyskomfortu poznania empirycznego, które nigdy nie jest niezawodne i które wobec
tego nie ma rozstrzygającej wartości filozoficznej. Gdyby wszelako wyniki
wglądów ejdetycznych, deklarowane przez różne podmioty zapewniające o swej
prawidłowej postawie poznawczej (zapewniające, że są kompetentnymi
fenomenologami, dokonały redukcji etc.) miały być różne, to przynajmniej na
poziomie publicznym fenomenologia poniosłaby klęskę – każdy szedłby do domu z
przekonaniem, że to właśnie on jest prawdziwym fenomenologiem i nie byłoby
żadnego arbitra, który wchodząc do głów wszystkich kandydatów po kolei
rozstrzygnąłby, kto ma rację, a kto jest w błędzie lub kłamie. Problem
subiektywizmu (i publicznego arbitrażu wartości sądów) jest w odniesieniu do
wszystkich intuicjonistów niezwykle poważny i nie da się go zbyć deklaracją, że
gdy w grę wchodzi subiektywność transcendentalna, to obiektywność i
intersubiektywność zrekompensowana zostaje z nawiązką; nie ma bowiem, powtórzmy,
publicznego kryterium rozstrzygającego, czy dana osoba przyjęła postawę
fenomenologiczną („nieuprzedzoną”, jak mówi Husserl). Ma rację Ziehen: odwołanie
się do indywidualnego bezpośredniego doświadczenia jako ostatecznej instancji
wartości poznania ma w sferze publicznej swój odpowiednik właśnie w consensus
omnium; jest to bowiem jedyna sytuacja, w której nie ma sporu, która więc
zewnętrznie przypomina udaną debatę publiczną, prowadzącą do tego, że wszyscy
zgodzili się na jakąś tezę. O to właśnie chodzi Ziehenowi: że fenomenologia nie
dostarcza podstaw dla publicznego charakteru i publicznej wartości produkowanej
przez siebie wiedzy. Dodajmy: nie w tym rzecz, że fenomenologia nie jest w
stanie wytłumaczyć fenomenu publicznego porozumiewania się (bo może jest w
stanie); nie w tym rzecz, że fenomenolog nie potrafi przekroczyć progu własnej
immanencji, a solipsyzm jest upiorem, który straszy go od pierwszego do
ostatniego dnia; rzecz w tym, że fenomenologia nie wykazuje się dobrą wiarą w
sferze publicznego uprawiania nauki i filozofii, że jest retorycznie i
heurystycznie niewydolna – niezdolna uwierzytelnić swej gotowości do podjęcia
jakiejkolwiek realnej dyskusji. Pragnienie absolutnej pewności, apodyktyczności
i niepowątpiewalności głoszonych sądów, pragnienie tak obce zwykłym uczestnikom
życia naukowego, wyklucza się z autentycznym pragnieniem porozumiewania się i
rozmowy. Fenomenologia łamie więc podstawowy ideał życia filozoficznego, jakim
jest przyjaźń intelektualna. Zostaje ona zamieniona w indywidualne posłannictwo,
misję wielkiego reformatora. Czy Platon, tak głęboko wierzący w uniwersalnie
ważne wglądy ejdetyczne, wyobrażał sobie, że można dojść do nich inaczej niż na
drodze dialektyki, a więc rozmowy? Czy wyobrażał sobie, że przyszłe dzieje
filozofii będą jedynie ciągiem przypisów do Platona? Może Husserl widział to
jakoś tak, że kolektywnie i wytrwale prowadzone badania fenomenologiczne
sprawią, że kiedyś w przyszłości dane przez niego samego podwaliny staną się
zabytkiem, bardzo niedoskonałym w zestawieniu z precyzją i rozległością
nowoczesnych wyników – lecz jeśli naprawdę tak myślał, to za odzyskaną skromność
zapłacił cenę naiwności. A naiwność jest bodaj naczelną antywartością
fenomenologii. Tak, wydaje się, że współczesny filozof musi stawiać sobie
pytanie o to, co realnie może dać innym, czego można się spodziewać po jego
dziełach, jaki może być ich los. Mając przed sobą taką wizję, wizję
realistyczną, a nie utopijną, powinien kształtować swe dzieło jako wkład
do filozoficznej inteligencji młodszych pokoleń, a nie jako pomnik ze spiżu.
* * *
Główne wątki mojej krytyki husserlianizmu już się zawiązały.
W istocie jest to krytyka heurystyczna, odnosząca się do samej koncepcji wiedzy,
prawdy i roli filozofa. Na te aspekty kładę szczególny nacisk, bo mają one
znaczenie moralne i kulturowe – odzwierciedlając z jednej strony sytuację
mentalną epoki, a z drugiej – zapowiadając dalsze pogłębianie się kryzysu
duchowego, który doprawdy zupełnie innej był natury niż się Husserlowi, jako
autorowi Kryzysu..., zdawało. Chciałbym jednakże umieścić ów
najważniejszy punkt swych rozważań w centralnym miejscu szerszego pola. W
granicach zakreślonych dla artykułu nie można dostatecznie szeroko omówić
wszystkich trudności fenomenologii. Ograniczę się więc do ich zaznaczenia i
pokazania ich współzależności, by następnie powrócić do sprawy najważniejszej:
do heurezy husserlianizmu.
Znaczna część pism Husserla poświęcona jest wizjom
metafizycznym, a raczej jakimś przed-wizjom, przygotowawczym studiom-wglądom i
notorycznie „przedwczesnym” wypadom w dziedzinę metafizyki. Czasem mówi się o
ontologii – czasem, gdy przychodzi do spraw ostatecznych, właśnie o metafizyce.
Ta maniera przyjmie się potem w ruchu fenomenologicznym, z takim skutkiem, że
czytając dzieła tych filozofów, czasami nie wie się, czy autor właśnie omawia
swoje poglądy, czy też rozważa pewne możliwości albo niezobowiązujące wizje. Na
ogół twierdzi jednak, że niczego ostatecznie nie twierdzi, choć czytelnik odnosi
wrażenie, że to tylko mydlenie oczu, bo w istocie twierdzi, i to bardzo wiele, i
to bardzo apodyktycznie. Właśnie taka „co złego, to nie ja” lub „przecież ja nic
nie mówiłem” metafizyka nazywana bywa ontologią. Kończy się ona zwykle na
tysięcznej stronie kolejnym „ale to wymaga jeszcze wielu szczegółowych badań,
podczas gdy na obecnym etapie rozstrzygnięcia byłyby przedwczesne”. (Dalsze
badania, jak doniosą historycy, przerwała, niestety, śmierć autora.) Ale dość
tych złośliwości. W przypadku Husserla stanowisko metafizyczne rysuje się
wyraźnie. Jego fenomenologia jest monizmem emanacyjnym, jakkolwiek referowanym
„od dołu”, czyli z punktu widzenia ucieleśnionej monady, wznosząc się następnie
do świata duchowego, po szczeblach wyznaczonych przez kolejne wtajemniczenia w
transcendentalną funkcjonalność czystej jaźni. Nad całym tym procesem góruje
hipotetyczny, niedostępny wiedzy, irrealny Bóg. Mamy w tej fenomenologii ponadto
typowe dla neoplatonizmu opisy wyłaniania się realności jako bytowości
sprzęgniętej z własną zjawiskowością i zakorzenionej w irrealności tego, co
absolutne (jaźni transcendentalnej i „być może” w Bogu). Nie ma tu miejsca, by
to referować, choć porównywanie pism Husserla z Enneadami z pewnością
jest interesującym zajęciem. Metafizyka Husserla nie jest oryginalna, jakkolwiek
zapewne wymyślił ją sam. Nie zamierzam czynić mu zarzutu z tego, że jest
fałszywa. Trudno mi myśleć o metafizyce w takich kategoriach, gdyż nazbyt
dominuje we mnie (niestety) świadomość historyczna, gdy przychodzi do
metafizyki. Powiedzenie, że „Plotyn się mylił” nie przeszłoby mi przez gardło.
Wierzę zresztą, że każda wielka metafizyka jest w jakiś sposób prawdziwa.
Mniejsza o to. Zarzucam Husserlowi to, że nie zdołał wyraźnie dostrzec swej
własnej metafizyki, zmierzyć się z nią i uczciwie jej wysłowić: oto takie są
moje metafizyczne poglądy. A Bergson mógł...
W istocie stosunek Husserla do metafizyki był raczej
zafałszowany niż nieprzemyślany (przemyślane Husserl miał bodaj wszystko).
Zauważmy najpierw, że idea filozofii jako nauki ścisłej, zjednoczonej metodą i
kolektywną pracą uczonych jest najwyraźniej ambiwalentna. Zakłada segment
podstawowy – ową filozofię pierwszą (i ojca-założyciela), która siłą rzeczy jest
opowieścią metafizyczną, przynajmniej w tym sensie, że byłaby to właśnie
opowieść o tym, co podstawowe. A jednak ta metafizyka byłaby jednocześn
|