Jan Hartman
j.hartman@iphils.uj.edu.pl
Principia, 31-044 Kraków, ul. Grodzka 52
 
    back
   
Teksty,Texts,Texte  
  home

Jan Hartman

Solilokwia baroku

[Opublikowane w: R. Descartes, Medytacje o filozofii pierwszej, przeł. J. Hartman, Kraków: Aureus 2002, ss. 106-136.]

Narrator: Boże, proszę, żeby to był tylko sen

Skrzydlata świnia: Ale to nie jest sen. Albo ja nie jestem skrzydlatą świnią

Mo Willems (Owca w wielkim mieście)

 

 

Archetyp lasu

Napisana pół wieku wcześniej niż Medytacje o filozofii pierwszej komedia Szekspira Sen nocy letniej (właściwie Sen Nocy Świętojańskiej) lekkim piórem ustala oniryczny porządek baroku. Wyraża też, całkiem en passant, prowokującą hipotezę, że świat snu sąsiadować może z najbardziej rześką trzeźwością, z pospolitym i aż nadto zdrowym rozsądkiem. Szekspir przewrotnie obdarował tu bowiem przywilejem odwiedzenia zaświatów najdzielniejszego z dzielnych rzemieślnika ateńskiego, najbardziej uprawnionego reprezentanta demos, Mikołaja Spodka (może raczej Pupka?). Być może to on, ze swą potężną głową, czy to ludzką, czy oślą, jest ukrytym centrum intrygi. W każdym bądź razie jest jednym z jej zwycięzców, a miarą tego zwycięstwa jest łatwość, z jaką doprowadza do ładu ze swym niezawodnym rozsądkiem zadziwiające i kłopotliwe dla bardziej dwornych głów doświadczenie nieodróżnialności jawy od snu, wrażenie dojmującej realności krainy onirycznej. Demon nocy, mącący nasze dusze do samego dna, ma pełnię władzy nad ludźmi kulturalnymi i subtelnymi, rządzi naturą, uczuciami, a nawet panuje nad prawami – nie ma tylko władzy nad prostym ateńskim ludem. Zuch Spodek, który bierze wszystko takim, jakim jest, to znaczy dokładnie tak, jak się przedstawia, zadowolony, samolubny i zdrowy, ma w każdej chwili wstęp i występ z lasu, czyli krainy snów i uczuć ­– z całej tej mrocznej wewnętrzności jaźni. Wolności Spodka leśny demon Puk złamać nie zdoła, bo w mocy swej trzyma on tylko ludzi wykształconych. I dlatego to właśnie dzięki pewnemu przewodnictwu Spodka prawdziwy świat jednak się odnajduje, i to akurat tam, gdzie raczej należałoby się spodziewać dna iluzji, fikcji samej fikcji, a mianowicie w owej niezamierzonej parodii czy kpinie z teatru, jaką jest odegrana przez rzemieślników „Najrzewniejsza komedia i najokropniejsza śmierć Pyrama i Tyzby”. To teatr w teatrze, gdzie ani na chwilę nikomu nie pozwala się zapomnieć, że teatr jest tylko na niby, bo i sztuka grana zbyt siermiężnie, i „aktorzy” wiedzą raczej, że grają, niż co właściwie grają, i wreszcie dopisany specjalnie prolog przypomina, że teatr to bajka – to ów teatr w teatrze jest więc ekspozyturą najprawdziwszej rzeczywistości. Lecz skoro realność trzyma się nawet tutaj, na dnie iluzji, dzięki sile umysłu wielkogłowego chwata Spodka, tedy nic już nie jest w stanie jej zagrozić. I pomyślmy tylko, jak trudno było wątłemu Kartezjuszowi dotrzymać kroku tkaczowi Spodkowi, gdy w gorączkowym półśnie owego dnia pierwszego filozofii nowożytnej, 10 listopada 1619 roku, w niemieckim Ulm nad Dunajem, a także innymi razy, które upamiętniają senne gry Medytacji I, musiał odzyskać równowagę i realność, jakąś minimalną pewność siebie i świata, choć zmącenie neurologiczne nie pozwalało mu nawet rozstrzygnąć, czy właśnie śni, czy myśli na jawie. Zdobywał się wszelako na myśli o własnym śnie, być może wciąż go śniąc, albo i nie. Tymczasem Spodek nie musiałby oddawać się analizie własnych snów, bo nigdy pewności siebie by nie utracił – tkwi ona przecież w jego istocie. Jemu cogito, medytacje i inne pańskie fanaberie niepotrzebne.

Nie wiem, czy Descartes czytał Sen nocy letniej. Ale na pewno znał sylwiczną metaforykę życia wewnętrznego, leśną krainę czarów i duchów, gdzie człowiek odnajduje swe przeznaczenie – czasem szczęście, a czasem zgubę. Mógł czytać lub słuchać przynajmniej Cudownej historii o pięknej Meluzynie Jehana d’Arras, traktującej wszakże o dumnych potomkach pana spod Poitiers, a więc z rodzinnych stron Descartes’a, zwanego Hrabią z Lasu, i o leśnych cudach tej ojczyzny Renatusza. René, dobry chłopiec, któremu zmarłą matkę zastąpić musiał jezuicki bakałarz, najwrażliwszy i najdelikatniejszy z ludzi, którego po śmierci córeczki pocieszyć musiała filozofia, żył przecież w tej właśnie krainie, w lesie wewnętrznym. Pragnął znać każde jego drzewo i każde stworzenie, każdą legendę i każdego elfa. Pragnął być głową swojego lasu. Pragnął być – i był – Hrabią z Lasu. My, filozofowie z drugiego brzegu nowożytności, jesteśmy jego późnymi wnukami, żyjącymi w cieple swych jaźni i wierzącymi w przedustawną bądź wspólnym wysiłkiem ukonstytuowaną harmonię intersubiektywności, rozciągającą się na „ludzkość” i „dzieje”. Wierzymy więc i w to, że zawdzięczamy szczególnie wiele Descartes’owi i jego współczesnym.

 

Dyscyplina „historia filozofii” contra historia filozofii

Barokowość Kartezjusza jest tyleż czymś oczywistym, ile wypartym z historycznej świadomości. Zwłaszcza niemieckim twórcom szkół historii filozofii, w wieku XVIII i XIX, pełnym patosu historiozoficznego, oświeceniowego ducha progresywizmu lub hermeneutycznego pietyzmu, nie odpowiadałoby rozciąganie epitetów artystycznych i literackich, do których należy baroque, na swych własnych antenatów. Ostał się więc Kartezjusz „racjonalista, mechanicysta, dualista”, a dla bardziej wyrafinowanych „autor subiektywistycznego zwrotu w filozofii, inaugurujący dzieje nowożytnej filozofii refleksji, kulminujące w niemieckim idealizmie i fenomenologii”. Wszystko to prawda, ale prawda częściowa i zaangażowana – już to w oświeceniową wizję rozwoju nauk i filozofii, już to w modernistyczną samowiedzę krytyczną filozofii i jej nowoczesnych dziejów. Wiek XXI, jeśli nie zechce jedynie powtarzać doprowadzonych do perfekcji wzorców dyskursu „historycznofilozoficznego”, będzie musiał nauczyć się uprawiać historię filozofii poza jej własnymi heurystycznymi ramami, określonymi (w ciągu ostatnich 250 lat) przez metodykę „filozofii jako dziejów filozofii i historii filozofii jako właściwej filozofii”. Oznacza to konieczność zerwania z dwuznaczną, służebno-apologetyczną oraz krytyczno-badawczą postawą „interpretowania”, z opozycją „historii pojęć i problemów” oraz „historii doktryn”, z wiarą w osobliwość „filozoficznego punktu widzenia” i innymi imponderabiliami historii filozofii. Nie muszą nas wprawdzie w tym miejscu martwić nadchodzące kłopoty (tradycyjnych) historyków filozofii, wszelako widząc, jak nadciągają, możemy przewidywać, że spekulatywny dyskurs przedstawiający rozwój nowożytnej filozofii podmiotu od Kartezjusza, poprzez Kanta, Fichtego, Hegla, do..., a więc „klasyczna interpretacja rozwoju filozofii nowożytnej” sama stanie się pewną całością historyczną, już nie tak ściśle wiązaną z autentycznym życiem umysłowym postaci tego dramatu, które za to, a w tej liczbie również Descartes, zostaną dostrzeżone w większym stopniu jako stratedzy własnych dzieł i karier, operujący zasobami symbolicznymi i retorycznymi daleko wykraczającymi poza same pojęcia filozoficzne, a często podzielanymi wespół z literatami, artystami i politykami danego czasu. Można się spodziewać, że historia filozofii przejdzie pewne etapy „antyhistorii”, jakie osiągnęły już inne obszary myśli historycznej, a jakie na użytek filozofów opisał i częściowo sam zaprojektował M. Foucault. Nie będą to z pewnością kolejne etapy „świadomości historycznej” i z pewnością też te nowe czasy dyskursu „historycznego” nie będą sprzyjały pamięci królów, wojen i traktatów, a więc „klasyków filozofii”, „klasycznych dzieł” i „klasycznych problemów”. Francuski herold nowej historii, przywołując Descartes’a (i jego Prawidła), tak pisze o naturze nowej epoki, której tenże jest jednym z początkodawców: „Na początku XVII wieku, w owym czasie, który słusznie bądź nie nazwano barokiem, myślenie przestaje poruszać się w elemencie podobieństwa. Podobieństwo nie jest już więcej formą, jaką przybiera wiedza, lecz raczej sposobnością do popełnienia omyłki, które to niebezpieczeństwo staje przed tymi, którzy nie badają ciemnych miejsc rzeczy pomieszania. [...] Wiek podobnego zaczyna zamykać się w sobie. Po drugiej stronie pozostają jedynie gry. Gry, których czarodziejskie moce wyrastają właśnie z tego nowo odkrytego pokrewieństwa pomiędzy przypominaniem czegoś a wydawaniem się czymś. Wszędzie tu rysują się zjawy podobieństwa, ale my już wiemy, że to tylko widziadła. To wiek zaciekawiony złudzeniami optycznymi, występami iluzjonistów, teatrem rozdwajającym się w przedstawianiu teatru, qui pro quo, snami i wizjami. To czas, kiedy metafory, porównania i alegorie definiują poetycką przestrzeń języka”. Zapewne Kartezjuszowa opowieść o Bogu, którego oszustwo może być tylko pozorem oszustwa, jak jest nim iluzja prestidigitatora, o Bogu, którego prawdomówność jest wymuszona Jego naturą, podobnie jak natura iluzjonisty nie pozwala mu oszukać nas naprawdę, przynajmniej dopóty, dopóki pamiętamy, że jest on udawaczem oszustw – zapewne opowieść ta należy do swego czasu, tak samo jak Szekspirowskie komedie.

Czy godzi się jednak takimi słowy mówić o Medytacjach, których każde zdanie otrzymało przecież uczony, pełen erudycji i powagi komentarz? Otóż tak, a to właśnie dlatego, że wszystko, co uczone i przez swą uczoność wiarygodne, zostało już o tej książce powiedziane. Jeśli piszę o niej neobarokowy esej, tout à fait à la mode, to przecież dlatego, że właśnie wiem, iż to, co w danej sprawie jest do powiedzenia mądrego, powiedziane już zostało. Składam więc hołd erudycji i zwalniam się z niej. Tak rozumiem, jako filozof, swoją powinność wobec historyków filozofii oraz swoje wobec nich prawo, pozwalające mi ich wykorzystywać, ułatwiać sobie ich służbą własny intelektualny byt.

Niejeden wszelako i spośród tych, którzy zasługują na miano historyka, chciałby skorzystać z owych praw, jakich udziela filozofowi jego pozycja w imaginacji owego stosunku – niemieckiego, a po trosze może francuskiego, ale zawsze konserwatywnie i „teologicznie” umocowanego w swej genealogii stosunku: historyk filozofii – filozof. Francuzi, którzy, jak G. Deleuze, chętniej ulegają tej pokusie zdwojenia ról, zdają się być bystrzejsi i bardziej powabni intelektualnie niż Niemcy, chociaż ci ostatni zapewne są bardziej wiarygodni. Dopiero więc gdy Niemcy nadadzą akademicką powagę francuskiej eseistyce, można mówić, że coś na dany temat „już wiadomo”. Z drugiej strony jednak, potęga niemieckiej filozofii sama zaczęła się we Francji (i Holandii), bo bez Kartezjusza i Spinozy nie wybuchłaby Leibnizem. Jako że więc ów proces nadawania powagi francuskiej historiografii filozoficznej przez Niemców nie jest jeszcze zakończony, te tu oto asocjacje do Medytacji, raz już zwolnione z obowiązku uczoności przez czuwającą instancję wyższą prawdziwej historii filozofii, należy zwolnić z uczoności raz jeszcze i umieścić w pewnej próżni autorytetu, jaka wytwarza się w marchii pomiędzy Francją i Niemcami, a więc w konsekwencji traktować bez nadmiernej powagi, ale i bez nadmiernej surowości. Mam nadzieję, że jest to jednocześnie próżnia pomiędzy starą „historią filozofii” i nową „historią filozofii” (w każdym z tych dwóch przypadków cudzysłów ma inną wymowę), która będzie wspólnym dziełem uczonych rozmaitej proweniencji i prowincji. Krótko mówiąc, tak samo jak Descartes, z góry proszę profesorów Sorbony, Gomory i wszelkich wyższych i niższych fakultetów o wyrozumiałość dla płochości niniejszego i życzliwe wejrzenie w naturę mych intencji. W końcu rzecz jest ad usum Delphini.

 

 

Husserl i przypisy do Kartezjusza

Z powodzi skojarzeń i zadrażnień, jakie wzbudza Kartezjański traktat, uratujemy w dalszym toku tego komentarza zaledwie kilka czy kilkanaście, bo na więcej brak już miejsca w skromnym wehikule niniejszego wydania Medytacji, w którym i tak zbyt dużo miejsca anektujemy dla siebie. Zacznijmy może od takiego (skojarzenia), że Medytacje do pewnego stopnia pełnią tę rolę, jaka w scholastyce przypadała Sentencjom Piotra Lombarda. Komentowanie zbioru skompilowanego przez Piotra, rytualne ćwiczenie młodych magistrów, dawało okazję do całkiem samodzielnych, jak na drakońskie wymogi średniowiecznego warsztatu naukowego, rozważań i dygresji. Z Medytacjami zaś jest tak, że kto chce wyrazić ducha filozofii czasów nowych w ów najszlachetniejszy ze wszystkich sposób, a więc sięgając do początku, ten musi odnieść się do nich właśnie i oddać rytualny hołd Kartezjuszowemu ojcostwu filozofii nowożytnej i odnowicielstwu wszelkiej nauki (tu godzi się wspomnieć, że samo już imię René znaczy „odrodzony”), ze swego własnego dzieła czyniąc pokorny (lub i niepokorny) „przypis do Kartezjusza”. Tą bowiem właśnie drogą zyskuje się możność referowania własnej wersji samowiednej, krytycznej, refleksyjnej filozofii w uroczystym duchu hermeneutycznego nawiązania do początku. Nawiązanie to, jak powiadam, nie zawsze bywa apologetyczne, a często wypada nader krytycznie (nieraz pod osłoną retorycznej figury krytyki wielkiego błędu, który mógł popełnić tylko wielki filozof), co też wiernie reprodukuje styl wczesnonowożytny, kiedy filozofowie zachowywali się trochę jak mówcy występujący kolejno na dworskim konkursie retorycznym lub trubadurzy, pełni wiary, że „przez umysł do serca księżniczki”. Nie brakuje też jednak owej apologii, czyli szczerej, a choćby i przecież niebezkrytycznej afirmacji dzieła Descartes’a. Pod tym względem nikt nie przewyższył E. Husserla, który podjął się napisania nowych Medytacji – poniekąd w szczerym hołdzie dla Descartes’a, poza tym trochę po to, aby dwa wykłady gościnne na Sorbonie, będące zalążkiem dzieła, miały jednak jeszcze jakiś inny temat niż samego wykładowcę, a trochę może idąc właśnie za pokusą stworzenia nieśmiertelnego apokryfu. I rzeczywiście, udało mu się w Medytacjach Kartezjańskich zreferować to, co ze stanowiska dwudziestowiecznej samowiedzy filozoficznej dałoby się, a przede wszystkim należałoby powiedzieć o refleksyjnej podstawie wszelkiej filozofii i wiedzy w ogóle. W swych dziełach Husserl wielkim łukiem omija wprawdzie (bynajmniej nie uboższą) teorię wiedzy Fichtego, fenomenologię Hegla, nie mówiąc już o starszych fenomenologiach i teoriach percepcji, ale dzięki temu umacnia nieoceniony w takim przedsięwzięciu efekt radykalnej nowości, stwarza wymowny kontrapunkt dla własnego mitycznego (i jakże hermeneutycznego) arcynawiązania do Kartezjusza i stylu jego Medytacji, w których przecież także nikogo się właściwie nie cytuje. Tym większą więc wagę mają słowa pochwały, jakie w 10. paragrafie swej książki wypowiada Husserl pod adresem komentarzy do Medytacji autorstwa E. Gilsona i A. Koyré. Zresztą wstęp oraz paragrafy 9-14 samych Medytacji Kartezjańskich Husserla same wydają się bardzo ważnym uzupełnieniem dla studiujących Medytacje o filozofii pierwszej; podobnie też inne fragmenty Husserla, na przykład z Idei. Jeszcze większą rangę mają chyba jednak poświęcone Kartezjuszowi wykłady z historii filozofii Hegla. Jeśli chodzi natomiast o podstawowe dzieła samych historyków filozofii, w których znajdują się omówienia Medytacji, to najważniejsze są zapewne książki E. Gilsona (po polsku zob. Byt i istota, Warszawa 1963), dowodzące głębokiego zakorzenienia kartezjanizmu w scholastyce, lecz eksponujące jednocześnie nowatorskie ujęcie przez Kartezjusza pozycji poznawczej filozofującego ja i wypływające stąd konsekwencje ideowe. Poza tym najważniejsi autorzy francuscy piszący o Medytacjach to Ch. Adam, F. Alquié, L. Brunschvicg, J. de Finance, H. Gouhier, M. Guerlout, O. Hamelin, A. Koyré, J. P. Sartre. Klasyczny charakter mają też książki K. Fischera (Descartes, tom Geschichte der neuern Philosophie, Heidelberg 1897-1904), K. Jaspersa i L. J. Becka (The Method of Descartes, Oxford 1952; The Metaphysics of Descartes, Oxford 1965). Ponadto na gruncie angielskim wyróżniają się bodajże również poświęcone Kartezjuszowi książki J. Cottinghama i J. M. Morrisa. Trzeba też oczywiście stale pamiętać, że podstawowym źródłem wiedzy o klasycznych dziełach filozoficznych są krytyczne wydania ich samych, jak również ich tłumaczeń. W przypadku Kartezjusza takim podstawowym wydaniem krytycznym jest Oeuvres de Descartes (Ch. Adam, P. Tennery, Paris 1897-1913, Paris 1974-1983).

Także wielu Polaków pisało o Kartezjuszu, a wśród nich na przykład S. Leśniewski i K. Twardowski (Idee und Perzeption bei Descartes, Wien 1892). Oba główne czasopisma filozoficzne wydały „tomy kartezjańskie” (Przegląd Filozoficzny 40 (1937); Kwartalnik Filozoficzny 19 (1950)). W języku polskim czytano dawniej ponadto przekłady monografii V. F. Asmusa Descartes (Warszawa 1960) i H. Lefebvre’a Kartezjusz (Warszawa 1950), jak również rodzimą L. Chmaja Rozwój filozoficzny Kartezjusza (Kraków 1930). Obecnie natomiast sięga się raczej do łatwiej dostępnych prac: Z. Drozdowicza Kartezjusz a współczesność (Poznań 1980), A. M. Ziółkowskiego Filozofia René Descartes’a (Warszawa 1989), a zwłaszcza do przełożonej przez S. Cichowicza pracy F. Alquié Kartezjusz (Warszawa: Pax 1989), gdzie na stronach 70-120 znajdujemy bardzo rzetelną, konserwatywną, a nawet w pewnym sensie mistycyzującą interpretację Medytacji. Nie mniej cenne są poświęcone Kartezjuszowi rozdziały z IV tomu Historii filozofii F. Coplestona (Warszawa 1995). Gdy chodzi natomiast o rodzime teksty o bardziej wyspecjalizowanym i technicznym charakterze, to oprócz słowa wstępnego S. Swieżawskiego do pełnego wydania Medytacji (wraz z Zarzutami) w przekładzie Ajdukiewiczów i Swieżawskiego (Warszawa 1948, Warszawa 1958, Kęty 2001), gdzie zresztą zamieszczono bibliografię dawniejszych prac poświęconych Medytacjom. Spośród znanych mi polecam szczególnie odpowiedni rozdział z rozprawy W. Chudego Rozwój filozofowania a „pułapka refleksji”. Filozofia refleksji i próby jej przezwyciężenia (Lublin: RW KUL 1995, s. 125-144). Warto też przeczytać rozprawę ucznia R. Ingardena, Władysława Bednarowskiego, Descartes i cogito (Kraków 2001), będącą przykładem dobrego przedwojennego stylu pisania analitycznych prac o dziełach klasyków filozofii, mającego w sobie jednocześnie pewnego rodzaju naturalne pokrewieństwo z „ordinegeometryczną” mentalnością naukową czasów Descartes’a i Leibniza.

Ciekawe są poza tym prace M. Żarowskiego Tożsamotność. Problem skażenia natury ludzkiej w filozofii Kartezjusza (Wrocław 1994), J. Krakowskiego Mathesis i metafizyka. Studium metodologiczne przełomu kartezjańskiego (Wrocław 1992), jak również M. Markowskiego Pragnienie obecności. Filozofie reprezentacji od Platona do Kartezjusza (Gdańsk 1999, s. 169-200). Dotyczą one jednak nie samych Medytacji wprost czy wyłącznie. W tej kategorii bardzo wart polecenia jest ponadto Horror metaphysicus L. Kołakowskiego (Warszawa 1990) i rozmaite prace tegoż autora o filozofii XVII wieku, pozwalające zrozumieć szerszy kontekst kulturalny kartezjanizmu.

Literatury dekartologicznej jest więc moc. Powtarzać czegoś, co tam przydarzyło się nam przeczytać, ani tym bardziej referować, z jakąś neutralną sprawnością i beznamiętną poprawnością, treści samych Medytacji nie ma sensu. Kontynuujmy więc lepiej nasz nieformalny, seminaryjny dyskurs.

 

Gospodarka Augustynem

Gdyby dzisiaj ktoś, choćby znany i szanowany, napisał parafrazę Solilokwiów Aureliusza Augustyna, na wielu zrobiłoby to wrażenie przykre i przez wielu uznane by zostało za żart w średnim guście, a w żadnym razie nie dzieło poważne i akademickie. A co dopiero w XVII wieku! Parafraza, paralela, parodia, satyra – te wszystkie literackie pojęcia i formuły podobieństwa konotują wtórność, nieoryginalność, niepowagę, ocierając się o skojarzenie ze świętokradztwem i bluźnierstwem, gdyby miały dotyczyć rzeczy poważanych przez Kościół. Podobieństwo, będące jednym z centralnych zagadnień obu utworów, Solilokwiów i Medytacji, a w konsekwencji dziś jednym z ważniejszych ośrodków rozmiękczania czy dekonstrukcji metafizyki w kontrkartezjańsko określającym się neostrukturalizmie, zostaje też przez samego Augustyna zdyskredytowane moralnie jako uzurpacja, zafałszowana identyczność, a więc zakłamanie (skoro prawda nie jest niczym innym jak prostą identycznością rzeczy z sobą na gruncie własnego sensu, czyli Bożego pomyślenia tej rzeczy). W Solilokwiach mamy jednak rozpostartą całą, czyli łącznie z momentem pozytywnym, dialektykę podobieństwa jako jednoczesnego źródła i prawdy, i zafałszowania, dialektykę, która w sparadoksalizowanej postaci stanie się po półtrzynasta wieku, od Medytacji począwszy, poprzez Berkeleya, Hume’a, po rozwiązującą jej paradoks filozofię transcendentalną Kanta i Fichtego, ośrodkiem tzw. problematyki epistemologicznej tzw. filozofii nowożytnej. Dlatego też potępienie przez Augustyna podobieństwa jako uzurpacji i sfałszowanej prawdy (kłamstwa) nie może być całkiem jednoznaczne. Jest takie miejsce w Solilokwiach, gdzie wstręt przez wzięciem fałszu za prawdę zostaje zestawiony z idiosynkrazją seksualną i poddany terapeutycznemu zakwestionowaniu przez rozum. We fragmencie 2, 30 Augustyn daje oto wstrząsający wyraz swemu obrzydzeniu do transseksualizmu, przeciwko czemu interweniuje natychmiast Rozum, łagodnym „zastanowimy się nad tym kiedy indziej”.

Cóż, choć wątpliwe jest, aby św. Augustyn rozgrywał z czytelnikami jakieś gry aluzji i moralnych dwuznaczności, co odbiera nieco użyteczności nowoczesnym technikom komentatorskim, opierającym się na takich właśnie sugestiach, to jednak rzuca się w oczy Augustyńska ekspiacyjność, bolesna szczerość jego wypowiedzi, spodziewająca się w nagrodę oświecenia przez Boga, szczerość obejmująca sobą nawet pewne akcenty autopsychoanalizy. Sądzę, że częściowe czy zakamuflowane przyzwolenie na naśladownictwo i częściowa afirmacja podobieństwa, wyrażona w Solilokwiach, a co najmniej ów dwuznaczny stosunek do mimetyczności, który wraz z głównym dziedzictwem Augustyn przejmuje po Platonie, zachęcił Kartezjusza do dokonania nieformalnej parafrazy dialogu. Również niezwykle poważne aspiracje i nadzieje wiązane z własnym tekstem, jakie miał autor Medytacji, nie stoją w sprzeczności z ich parafrazującym stylem, jakkolwiek „wariacje” są zazwyczaj formą lekką i autoironiczną. Wynika to z całkiem szczególnej struktury autorytetu Augustyńskiego, zwłaszcza w czasach Descartes’a, oraz z radykalizmu i egzystencjalnej powagi refleksyjnej wiwisekcji własnej jaźni dokonanej przez Augustyna (a w pewien sposób powtórzonej przez Kartezjusza, w jego „samodzielnym nawiązaniu” do Solilokwiów, oraz przez Husserla w jego „samodzielnym nawiązaniu” do Medytacji). Przejmując autobiograficzną refleksyjność Solilokwiów, dokonuje bowiem Kartezjusz jedynego powtórzenia, które ma status ściśle oryginalny – rzucenie na szalę całego losu swej duszy, do końca odważne zapytanie o własną kondycję metafizyczną jako poznającego ducha, żyjącego nadzieją prawdy i zbawienia, jest przecież zawsze aktem najpełniej własnym, osobistym, górującym nad przypadkowym faktem, że już wcześniej ktoś dokonał czegoś podobnego. Dlatego w Medytacjach nie ma słowa o Augustynie. Podobnie i mistycy, których łączy tajemna więź ponad przepaściami czasu, różnic religijnych i geograficznych, nie muszą się wzajemnie cytować, aby do siebie nawiązywać.

A jednak nawiązanie do Aureliusza Augustyna mogło przynieść szkodę recepcji dzieła, będącego w zamierzeniu legitymizacją najradykalniejszą (bo przeprowadzoną przez próbę ognia – przez najgłębsze zakwestionowanie, w ciszy własnego sumienia, w prywatnej refleksji, w szczerości z samym sobą) tradycyjnych imponderabiliów: ufności w rozum jako prawdziwy obraz Boga w duszy i ufności w nieskończoną dobroć Najwyższego. Jeśli bowiem biografia Augustyna pozwalała mu bez przeszkód korzystać z prawa do rozdwojenia samego siebie na wiernego i niedowiarka, dobrego i grzesznego, oświeconego i opętanego żądzą (był przecież neofitą, obarczonym przeszłością, która nigdy nie jest uleczalna do końca), to w przypadku Kartezjusza naśladownictwo Augustyńskiego zdwojenia wewnętrznego musiało być interpretowane przez współczesnych jako zaangażowanie w spory teologiczne pomiędzy protestantami i katolikami oraz pomiędzy rozmaitymi odłamami katolicyzmu. Odnowiciele i reformatorzy rozmaitej proweniencji wyrywali sobie bowiem Augustyna, pragnąc zaanektować dla siebie jego autorytet. Oto tradycja scholastyczno-tomistyczna odsunęła Augustyna w cień, nie odbierając mu jednak oficjalnej autorytatywności ani też przywilejów związanych z jego pierwszeństwem w porządku czasu, i więcej – z pierwszością Doktora będącego jeszcze i Ojcem Kościoła. Autorytetów się nie odwołuje, więc w pewien sposób spostponowany przez zakony naukowe, począwszy od późnego średniowiecza, Augustyn pozostaje sub specie aeternitatis ecclesiae kimś ważniejszym od Tomasza. Dlatego każdy dysydent widział w odwołaniu się do Augustyna szansę zarówno odnowicielskiego nawrotu do czystego początku doktryny, jak i podniesienia do właściwej chwały poniżonego przez uzurpatorów, oryginalnego Założyciela i Autorytetu. Ale jednocześnie każda strategia restytucji autorytetu jest podejrzana o nikczemny zamiar zbudowania sobie za jej sprawą małej kariery poplecznika i przybocznego odnowionej potęgi. Zapewne Descartes nie zdawał sobie w pełni sprawy, pisząc Medytacje, z jadowitej dialektyki sporów teologicznych, i nawiązał do Augustyna tyleż w dobrej wierze, ile naiwnie. Naiwnie, bo z wiarą, że zostanie mu wybaczone, iż włącza się w grę, do której, jako świecki i prywatny uczony, jakkolwiek sławny i otoczony wielkim szacunkiem, nie jest powołany. Gra z Augustynem i z tajemną strukturą autorytetów kościelnych zastrzeżona była dla teologów i żadne upudrowane listy do profesorów Sorbony ani inne zabiegi o poparcie nie mogły dać rezultatu. Nie należało chyba wkładać palca między młot jansenistów i kowadło jezuitów, chociaż właściwie również o nieostrożności Descartes’a trudno by było mówić, zważywszy na kilkunastoletni proces przygotowywania samego traktatu oraz akademickiej publiczności do jego zaakceptowania. A jednak Kartezjusz, jak to bywa z ludźmi działającymi poza uniwersytetami, przypisywał szkołom zbyt wiele i zbyt wiele się po nich spodziewał. Nie jest prawdą, jak głosi obiegowa opinia, że się ich bał (i jakoby ze strachu powstrzymał się od wydania Świata), bo przecież wiódł odważne i ostre z nimi spory, ale zapewne przeceniał je. Stąd wypływało jego nadmierne pragnienie uznania przez świat akademicki i (na podobnej zasadzie) akceptacji przez zakon jezuicki i Kościół katolicki w ogólności. Jakże smutna musiała być więc dla Descartes’a wiadomość, że imprimatur Sorbony na pierwszym wydaniu Medytacji było nielegalne i musi z niego zrezygnować. Gdybyż przypuszczał, że trafi, ze swymi Medytacjami, na kościelny Indeks Prohibitów, a jezuici, nim jeszcze kości jego zmurszeją, wymogą na królu ukaz zabraniający nauczania jego filozofii! Uzyskał jednak przynajmniej tyle, że jego fizyka (a na tej zależało mu bodajże najbardziej) przez dłuższy czas cieszyła się powodzeniem na uniwersytetach, by ustąpić dopiero, nie bez walki, przed Newtonem. Lecz przecież zarazem o tym, czym naprawdę stał się dla akademickiej filozofii, nie mógł nawet śnić (chociaż sny miał, jak wiemy, śmiałe).

Zasadą heurystyczną, czyli twórczą osnową dyskursu Solilokwiów, jest poufność i nieskrępowanie, jakie towarzyszyć ma osobistej wewnętrznej refleksji, prywatnemu goszczeniu w sobie ogólnej ze swej natury instancji Rozumu. To nieskrępowanie i szczerość daje rozważaniom większą wiarygodność niż ta, jaką uzyskać może publiczna rozmowa, zakłócana retorycznymi względami na zwycięstwo w dyskusji. Podobnie przecież poufna spowiedź jest bardziej szczera i głębsza niż publiczne wyznanie swych win przed braćmi w wierze. Zasadę tę przejmuje Kartezjusz, modyfikując ją jednak, pozornie bardzo mocno, jako że przyjmuje taką formułę „rozmowy z samym sobą”, w której jest jednym i tym samym podmiotem namysłu i refleksji nad tym namysłem. Dlatego Medytacje są autodydaktycznym i samokorygującym się monologiem, w którego kolejnych partiach (dniach medytowa

jot@ka