Jan Hartman
Solilokwia baroku
[Opublikowane w: R. Descartes, Medytacje o filozofii
pierwszej, przeł. J. Hartman, Kraków: Aureus 2002, ss. 106-136.]
Narrator: Boże, proszę, żeby to był tylko sen
Skrzydlata świnia: Ale to nie jest sen. Albo ja nie jestem
skrzydlatą świnią
Mo Willems (Owca w wielkim mieście)
Archetyp lasu
Napisana pół wieku wcześniej niż Medytacje o filozofii
pierwszej komedia Szekspira Sen nocy letniej (właściwie Sen Nocy
Świętojańskiej) lekkim piórem ustala oniryczny porządek baroku. Wyraża też,
całkiem en passant, prowokującą hipotezę, że świat snu sąsiadować może z
najbardziej rześką trzeźwością, z pospolitym i aż nadto zdrowym rozsądkiem.
Szekspir przewrotnie obdarował tu bowiem przywilejem odwiedzenia zaświatów
najdzielniejszego z dzielnych rzemieślnika ateńskiego, najbardziej uprawnionego
reprezentanta demos, Mikołaja Spodka (może raczej Pupka?). Być może to
on, ze swą potężną głową, czy to ludzką, czy oślą, jest ukrytym centrum intrygi.
W każdym bądź razie jest jednym z jej zwycięzców, a miarą tego zwycięstwa jest
łatwość, z jaką doprowadza do ładu ze swym niezawodnym rozsądkiem zadziwiające i
kłopotliwe dla bardziej dwornych głów doświadczenie nieodróżnialności jawy od
snu, wrażenie dojmującej realności krainy onirycznej. Demon nocy, mącący nasze
dusze do samego dna, ma pełnię władzy nad ludźmi kulturalnymi i subtelnymi,
rządzi naturą, uczuciami, a nawet panuje nad prawami – nie ma tylko władzy nad
prostym ateńskim ludem. Zuch Spodek, który bierze wszystko takim, jakim jest, to
znaczy dokładnie tak, jak się przedstawia, zadowolony, samolubny i zdrowy, ma w
każdej chwili wstęp i występ z lasu, czyli krainy snów i uczuć – z całej tej
mrocznej wewnętrzności jaźni. Wolności Spodka leśny demon Puk złamać nie zdoła,
bo w mocy swej trzyma on tylko ludzi wykształconych. I dlatego to właśnie dzięki
pewnemu przewodnictwu Spodka prawdziwy świat jednak się odnajduje, i to
akurat tam, gdzie raczej należałoby się spodziewać dna iluzji, fikcji samej
fikcji, a mianowicie w owej niezamierzonej parodii czy kpinie z teatru, jaką
jest odegrana przez rzemieślników „Najrzewniejsza komedia i najokropniejsza
śmierć Pyrama i Tyzby”. To teatr w teatrze, gdzie ani na chwilę nikomu nie
pozwala się zapomnieć, że teatr jest tylko na niby, bo i sztuka grana zbyt
siermiężnie, i „aktorzy” wiedzą raczej, że grają, niż co właściwie
grają, i wreszcie dopisany specjalnie prolog przypomina, że teatr to bajka – to
ów teatr w teatrze jest więc ekspozyturą najprawdziwszej rzeczywistości. Lecz
skoro realność trzyma się nawet tutaj, na dnie iluzji, dzięki sile umysłu
wielkogłowego chwata Spodka, tedy nic już nie jest w stanie jej zagrozić. I
pomyślmy tylko, jak trudno było wątłemu Kartezjuszowi dotrzymać kroku tkaczowi
Spodkowi, gdy w gorączkowym półśnie owego dnia pierwszego filozofii nowożytnej,
10 listopada 1619 roku, w niemieckim Ulm nad Dunajem, a także innymi razy, które
upamiętniają senne gry Medytacji I, musiał odzyskać równowagę i realność, jakąś
minimalną pewność siebie i świata, choć zmącenie neurologiczne nie pozwalało mu
nawet rozstrzygnąć, czy właśnie śni, czy myśli na jawie. Zdobywał się wszelako
na myśli o własnym śnie, być może wciąż go śniąc, albo i nie. Tymczasem Spodek
nie musiałby oddawać się analizie własnych snów, bo nigdy pewności siebie by nie
utracił – tkwi ona przecież w jego istocie. Jemu cogito, medytacje i inne
pańskie fanaberie niepotrzebne.
Nie wiem, czy Descartes czytał Sen nocy letniej. Ale
na pewno znał sylwiczną metaforykę życia wewnętrznego, leśną krainę czarów i
duchów, gdzie człowiek odnajduje swe przeznaczenie – czasem szczęście, a czasem
zgubę. Mógł czytać lub słuchać przynajmniej Cudownej historii o pięknej
Meluzynie Jehana d’Arras, traktującej wszakże o dumnych potomkach pana spod
Poitiers, a więc z rodzinnych stron Descartes’a, zwanego Hrabią z Lasu, i o
leśnych cudach tej ojczyzny Renatusza. René, dobry chłopiec, któremu zmarłą
matkę zastąpić musiał jezuicki bakałarz, najwrażliwszy i najdelikatniejszy z
ludzi, którego po śmierci córeczki pocieszyć musiała filozofia, żył przecież w
tej właśnie krainie, w lesie wewnętrznym. Pragnął znać każde jego drzewo i każde
stworzenie, każdą legendę i każdego elfa. Pragnął być głową swojego lasu.
Pragnął być – i był – Hrabią z Lasu. My, filozofowie z drugiego brzegu
nowożytności, jesteśmy jego późnymi wnukami, żyjącymi w cieple swych jaźni i
wierzącymi w przedustawną bądź wspólnym wysiłkiem ukonstytuowaną harmonię
intersubiektywności, rozciągającą się na „ludzkość” i „dzieje”. Wierzymy
więc i w to, że zawdzięczamy szczególnie wiele Descartes’owi i jego
współczesnym.
Dyscyplina „historia filozofii” contra historia
filozofii
Barokowość Kartezjusza jest tyleż czymś oczywistym, ile
wypartym z historycznej świadomości. Zwłaszcza niemieckim twórcom szkół historii
filozofii, w wieku XVIII i XIX, pełnym patosu historiozoficznego, oświeceniowego
ducha progresywizmu lub hermeneutycznego pietyzmu, nie odpowiadałoby rozciąganie
epitetów artystycznych i literackich, do których należy baroque, na swych
własnych antenatów. Ostał się więc Kartezjusz „racjonalista, mechanicysta,
dualista”, a dla bardziej wyrafinowanych „autor subiektywistycznego zwrotu w
filozofii, inaugurujący dzieje nowożytnej filozofii refleksji, kulminujące w
niemieckim idealizmie i fenomenologii”. Wszystko to prawda, ale prawda częściowa
i zaangażowana – już to w oświeceniową wizję rozwoju nauk i filozofii, już to w
modernistyczną samowiedzę krytyczną filozofii i jej nowoczesnych dziejów. Wiek
XXI, jeśli nie zechce jedynie powtarzać doprowadzonych do perfekcji wzorców
dyskursu „historycznofilozoficznego”, będzie musiał nauczyć się uprawiać
historię filozofii poza jej własnymi heurystycznymi ramami, określonymi (w ciągu
ostatnich 250 lat) przez metodykę „filozofii jako dziejów filozofii i
historii filozofii jako właściwej filozofii”. Oznacza to konieczność
zerwania z dwuznaczną, służebno-apologetyczną oraz krytyczno-badawczą postawą
„interpretowania”, z opozycją „historii pojęć i problemów” oraz „historii
doktryn”, z wiarą w osobliwość „filozoficznego punktu widzenia” i innymi
imponderabiliami historii filozofii. Nie muszą nas wprawdzie w tym miejscu
martwić nadchodzące kłopoty (tradycyjnych) historyków filozofii, wszelako
widząc, jak nadciągają, możemy przewidywać, że spekulatywny dyskurs
przedstawiający rozwój nowożytnej filozofii podmiotu od Kartezjusza, poprzez
Kanta, Fichtego, Hegla, do..., a więc „klasyczna interpretacja rozwoju filozofii
nowożytnej” sama stanie się pewną całością historyczną, już nie tak ściśle
wiązaną z autentycznym życiem umysłowym postaci tego dramatu, które za to, a w
tej liczbie również Descartes, zostaną dostrzeżone w większym stopniu jako
stratedzy własnych dzieł i karier, operujący zasobami symbolicznymi i
retorycznymi daleko wykraczającymi poza same pojęcia filozoficzne, a często
podzielanymi wespół z literatami, artystami i politykami danego czasu. Można się
spodziewać, że historia filozofii przejdzie pewne etapy „antyhistorii”, jakie
osiągnęły już inne obszary myśli historycznej, a jakie na użytek filozofów
opisał i częściowo sam zaprojektował M. Foucault. Nie będą to z pewnością
kolejne etapy „świadomości historycznej” i z pewnością też te nowe czasy
dyskursu „historycznego” nie będą sprzyjały pamięci królów, wojen i traktatów, a
więc „klasyków filozofii”, „klasycznych dzieł” i „klasycznych problemów”.
Francuski herold nowej historii, przywołując Descartes’a (i jego Prawidła),
tak pisze o naturze nowej epoki, której tenże jest jednym z początkodawców: „Na
początku XVII wieku, w owym czasie, który słusznie bądź nie nazwano barokiem,
myślenie przestaje poruszać się w elemencie podobieństwa. Podobieństwo nie jest
już więcej formą, jaką przybiera wiedza, lecz raczej sposobnością do popełnienia
omyłki, które to niebezpieczeństwo staje przed tymi, którzy nie badają ciemnych
miejsc rzeczy pomieszania. [...] Wiek podobnego zaczyna zamykać się w sobie. Po
drugiej stronie pozostają jedynie gry. Gry, których czarodziejskie moce
wyrastają właśnie z tego nowo odkrytego pokrewieństwa pomiędzy przypominaniem
czegoś a wydawaniem się czymś. Wszędzie tu rysują się zjawy podobieństwa, ale my
już wiemy, że to tylko widziadła. To wiek zaciekawiony złudzeniami optycznymi,
występami iluzjonistów, teatrem rozdwajającym się w przedstawianiu teatru,
qui pro quo, snami i wizjami. To czas, kiedy metafory, porównania i alegorie
definiują poetycką przestrzeń języka”. Zapewne Kartezjuszowa opowieść o Bogu,
którego oszustwo może być tylko pozorem oszustwa, jak jest nim iluzja
prestidigitatora, o Bogu, którego prawdomówność jest wymuszona Jego naturą,
podobnie jak natura iluzjonisty nie pozwala mu oszukać nas naprawdę,
przynajmniej dopóty, dopóki pamiętamy, że jest on udawaczem oszustw –
zapewne opowieść ta należy do swego czasu, tak samo jak Szekspirowskie komedie.
Czy godzi się jednak takimi słowy mówić o Medytacjach,
których każde zdanie otrzymało przecież uczony, pełen erudycji i powagi
komentarz? Otóż tak, a to właśnie dlatego, że wszystko, co uczone i przez swą
uczoność wiarygodne, zostało już o tej książce powiedziane. Jeśli piszę o niej
neobarokowy esej, tout à fait à
la mode, to przecież dlatego, że właśnie wiem, iż to,
co w danej sprawie jest do powiedzenia mądrego, powiedziane już zostało. Składam
więc hołd erudycji i zwalniam się z niej. Tak rozumiem, jako filozof, swoją
powinność wobec historyków filozofii oraz swoje wobec nich prawo, pozwalające mi
ich wykorzystywać, ułatwiać sobie ich służbą własny intelektualny byt.
Niejeden wszelako i spośród tych, którzy zasługują na miano
historyka, chciałby skorzystać z owych praw, jakich udziela filozofowi
jego pozycja w imaginacji owego stosunku – niemieckiego, a po trosze może
francuskiego, ale zawsze konserwatywnie i „teologicznie” umocowanego w swej
genealogii stosunku: historyk filozofii – filozof. Francuzi, którzy, jak G.
Deleuze, chętniej ulegają tej pokusie zdwojenia ról, zdają się być bystrzejsi i
bardziej powabni intelektualnie niż Niemcy, chociaż ci ostatni zapewne są
bardziej wiarygodni. Dopiero więc gdy Niemcy nadadzą akademicką powagę
francuskiej eseistyce, można mówić, że coś na dany temat „już wiadomo”. Z
drugiej strony jednak, potęga niemieckiej filozofii sama zaczęła się we Francji
(i Holandii), bo bez Kartezjusza i Spinozy nie wybuchłaby Leibnizem. Jako że
więc ów proces nadawania powagi francuskiej historiografii filozoficznej przez
Niemców nie jest jeszcze zakończony, te tu oto asocjacje do Medytacji,
raz już zwolnione z obowiązku uczoności przez czuwającą instancję wyższą
prawdziwej historii filozofii, należy zwolnić z uczoności raz jeszcze i
umieścić w pewnej próżni autorytetu, jaka wytwarza się w marchii pomiędzy
Francją i Niemcami, a więc w konsekwencji traktować bez nadmiernej powagi, ale i
bez nadmiernej surowości. Mam nadzieję, że jest to jednocześnie próżnia pomiędzy
starą „historią filozofii” i nową „historią filozofii” (w każdym z tych dwóch
przypadków cudzysłów ma inną wymowę), która będzie wspólnym dziełem uczonych
rozmaitej proweniencji i prowincji. Krótko mówiąc, tak samo jak Descartes, z
góry proszę profesorów Sorbony, Gomory i wszelkich wyższych i niższych
fakultetów o wyrozumiałość dla płochości niniejszego i życzliwe wejrzenie w
naturę mych intencji. W końcu rzecz jest ad usum Delphini.
Husserl i przypisy do Kartezjusza
Z powodzi skojarzeń i zadrażnień, jakie wzbudza Kartezjański
traktat, uratujemy w dalszym toku tego komentarza zaledwie kilka czy
kilkanaście, bo na więcej brak już miejsca w skromnym wehikule niniejszego
wydania Medytacji, w którym i tak zbyt dużo miejsca anektujemy dla
siebie. Zacznijmy może od takiego (skojarzenia), że Medytacje do pewnego
stopnia pełnią tę rolę, jaka w scholastyce przypadała Sentencjom Piotra
Lombarda. Komentowanie zbioru skompilowanego przez Piotra, rytualne ćwiczenie
młodych magistrów, dawało okazję do całkiem samodzielnych, jak na drakońskie
wymogi średniowiecznego warsztatu naukowego, rozważań i dygresji. Z
Medytacjami zaś jest tak, że kto chce wyrazić ducha filozofii czasów nowych
w ów najszlachetniejszy ze wszystkich sposób, a więc sięgając do początku,
ten musi odnieść się do nich właśnie i oddać rytualny hołd Kartezjuszowemu
ojcostwu filozofii nowożytnej i odnowicielstwu wszelkiej nauki (tu godzi się
wspomnieć, że samo już imię René znaczy „odrodzony”), ze swego własnego dzieła
czyniąc pokorny (lub i niepokorny) „przypis do Kartezjusza”. Tą bowiem właśnie
drogą zyskuje się możność referowania własnej wersji samowiednej, krytycznej,
refleksyjnej filozofii w uroczystym duchu hermeneutycznego nawiązania do
początku. Nawiązanie to, jak powiadam, nie zawsze bywa apologetyczne, a
często wypada nader krytycznie (nieraz pod osłoną retorycznej figury krytyki
wielkiego błędu, który mógł popełnić tylko wielki filozof), co też
wiernie reprodukuje styl wczesnonowożytny, kiedy filozofowie zachowywali się
trochę jak mówcy występujący kolejno na dworskim konkursie retorycznym lub
trubadurzy, pełni wiary, że „przez umysł do serca księżniczki”. Nie brakuje też
jednak owej apologii, czyli szczerej, a choćby i przecież niebezkrytycznej
afirmacji dzieła Descartes’a. Pod tym względem nikt nie przewyższył E. Husserla,
który podjął się napisania nowych Medytacji – poniekąd w szczerym hołdzie
dla Descartes’a, poza tym trochę po to, aby dwa wykłady gościnne na Sorbonie,
będące zalążkiem dzieła, miały jednak jeszcze jakiś inny temat niż samego
wykładowcę, a trochę może idąc właśnie za pokusą stworzenia nieśmiertelnego
apokryfu. I rzeczywiście, udało mu się w Medytacjach Kartezjańskich
zreferować to, co ze stanowiska dwudziestowiecznej samowiedzy filozoficznej
dałoby się, a przede wszystkim należałoby powiedzieć o refleksyjnej
podstawie wszelkiej filozofii i wiedzy w ogóle. W swych dziełach Husserl wielkim
łukiem omija wprawdzie (bynajmniej nie uboższą) teorię wiedzy Fichtego,
fenomenologię Hegla, nie mówiąc już o starszych fenomenologiach i
teoriach percepcji, ale dzięki temu umacnia nieoceniony w takim przedsięwzięciu
efekt radykalnej nowości, stwarza wymowny kontrapunkt dla własnego mitycznego (i
jakże hermeneutycznego) arcynawiązania do Kartezjusza i stylu jego Medytacji,
w których przecież także nikogo się właściwie nie cytuje. Tym większą więc wagę
mają słowa pochwały, jakie w 10. paragrafie swej książki wypowiada Husserl pod
adresem komentarzy do Medytacji autorstwa E. Gilsona i A. Koyré. Zresztą
wstęp oraz paragrafy 9-14 samych Medytacji Kartezjańskich Husserla same
wydają się bardzo ważnym uzupełnieniem dla studiujących Medytacje o filozofii
pierwszej; podobnie też inne fragmenty Husserla, na przykład z Idei.
Jeszcze większą rangę mają chyba jednak poświęcone Kartezjuszowi wykłady z
historii filozofii Hegla. Jeśli chodzi natomiast o podstawowe dzieła samych
historyków filozofii, w których znajdują się omówienia Medytacji, to
najważniejsze są zapewne książki E. Gilsona (po polsku zob. Byt i istota,
Warszawa 1963), dowodzące głębokiego zakorzenienia kartezjanizmu w scholastyce,
lecz eksponujące jednocześnie nowatorskie ujęcie przez Kartezjusza pozycji
poznawczej filozofującego ja i wypływające stąd konsekwencje ideowe. Poza tym
najważniejsi autorzy francuscy piszący o Medytacjach to Ch. Adam, F.
Alquié, L. Brunschvicg, J. de Finance, H. Gouhier, M. Guerlout, O. Hamelin, A.
Koyré, J. P. Sartre. Klasyczny charakter mają też książki K. Fischera (Descartes,
tom Geschichte der neuern Philosophie, Heidelberg 1897-1904), K. Jaspersa
i L. J. Becka (The Method of Descartes, Oxford 1952; The Metaphysics
of Descartes, Oxford 1965). Ponadto na gruncie angielskim wyróżniają się
bodajże również poświęcone Kartezjuszowi książki J. Cottinghama i J. M. Morrisa.
Trzeba też oczywiście stale pamiętać, że podstawowym źródłem wiedzy o
klasycznych dziełach filozoficznych są krytyczne wydania ich samych, jak również
ich tłumaczeń. W przypadku Kartezjusza takim podstawowym wydaniem krytycznym
jest Oeuvres de Descartes (Ch.
Adam, P. Tennery, Paris 1897-1913, Paris
1974-1983).
Także wielu Polaków pisało o Kartezjuszu, a wśród nich na
przykład S. Leśniewski i K. Twardowski (Idee und Perzeption bei Descartes,
Wien 1892). Oba główne czasopisma filozoficzne wydały „tomy kartezjańskie” (Przegląd
Filozoficzny 40 (1937); Kwartalnik Filozoficzny 19 (1950)). W języku
polskim czytano dawniej ponadto przekłady monografii V. F. Asmusa Descartes
(Warszawa 1960) i H. Lefebvre’a Kartezjusz (Warszawa 1950), jak również
rodzimą L. Chmaja Rozwój filozoficzny Kartezjusza (Kraków 1930). Obecnie
natomiast sięga się raczej do łatwiej dostępnych prac: Z. Drozdowicza
Kartezjusz a współczesność (Poznań 1980), A. M. Ziółkowskiego Filozofia
René Descartes’a (Warszawa 1989), a zwłaszcza do przełożonej przez S.
Cichowicza pracy F. Alquié Kartezjusz (Warszawa: Pax 1989), gdzie na
stronach 70-120 znajdujemy bardzo rzetelną, konserwatywną, a nawet w pewnym
sensie mistycyzującą interpretację Medytacji. Nie mniej cenne są
poświęcone Kartezjuszowi rozdziały z IV tomu Historii filozofii F.
Coplestona (Warszawa 1995). Gdy chodzi natomiast o rodzime teksty o bardziej
wyspecjalizowanym i technicznym charakterze, to oprócz słowa wstępnego S.
Swieżawskiego do pełnego wydania Medytacji (wraz z Zarzutami) w
przekładzie Ajdukiewiczów i Swieżawskiego (Warszawa 1948, Warszawa 1958,
Kęty 2001), gdzie zresztą zamieszczono bibliografię dawniejszych prac
poświęconych Medytacjom. Spośród znanych mi polecam szczególnie
odpowiedni rozdział z rozprawy W. Chudego Rozwój filozofowania a „pułapka
refleksji”. Filozofia refleksji i próby jej przezwyciężenia (Lublin: RW KUL
1995, s. 125-144). Warto też przeczytać rozprawę ucznia R. Ingardena, Władysława
Bednarowskiego, Descartes i cogito (Kraków 2001), będącą przykładem
dobrego przedwojennego stylu pisania analitycznych prac o dziełach klasyków
filozofii, mającego w sobie jednocześnie pewnego rodzaju naturalne pokrewieństwo
z „ordinegeometryczną” mentalnością naukową czasów Descartes’a i Leibniza.
Ciekawe są poza tym prace M. Żarowskiego Tożsamotność.
Problem skażenia natury ludzkiej w filozofii Kartezjusza (Wrocław 1994), J.
Krakowskiego Mathesis i metafizyka. Studium metodologiczne przełomu
kartezjańskiego (Wrocław 1992), jak również M. Markowskiego Pragnienie
obecności. Filozofie reprezentacji od Platona do Kartezjusza (Gdańsk 1999,
s. 169-200). Dotyczą one jednak nie samych Medytacji wprost czy
wyłącznie. W tej kategorii bardzo wart polecenia jest ponadto Horror
metaphysicus L. Kołakowskiego (Warszawa 1990) i rozmaite prace tegoż autora
o filozofii XVII wieku, pozwalające zrozumieć szerszy kontekst kulturalny
kartezjanizmu.
Literatury dekartologicznej jest więc moc. Powtarzać czegoś,
co tam przydarzyło się nam przeczytać, ani tym bardziej referować, z jakąś
neutralną sprawnością i beznamiętną poprawnością, treści samych Medytacji
nie ma sensu. Kontynuujmy więc lepiej nasz nieformalny, seminaryjny dyskurs.
Gospodarka Augustynem
Gdyby dzisiaj ktoś, choćby znany i szanowany, napisał
parafrazę Solilokwiów Aureliusza Augustyna, na wielu zrobiłoby to
wrażenie przykre i przez wielu uznane by zostało za żart w średnim guście, a w
żadnym razie nie dzieło poważne i akademickie. A co dopiero w XVII wieku!
Parafraza, paralela, parodia, satyra – te wszystkie literackie pojęcia i formuły
podobieństwa konotują wtórność, nieoryginalność, niepowagę, ocierając się
o skojarzenie ze świętokradztwem i bluźnierstwem, gdyby miały dotyczyć rzeczy
poważanych przez Kościół. Podobieństwo, będące jednym z centralnych
zagadnień obu utworów, Solilokwiów i Medytacji, a w konsekwencji
dziś jednym z ważniejszych ośrodków rozmiękczania czy dekonstrukcji metafizyki w
kontrkartezjańsko określającym się neostrukturalizmie, zostaje też przez samego
Augustyna zdyskredytowane moralnie jako uzurpacja, zafałszowana identyczność, a
więc zakłamanie (skoro prawda nie jest niczym innym jak prostą identycznością
rzeczy z sobą na gruncie własnego sensu, czyli Bożego pomyślenia tej rzeczy). W
Solilokwiach mamy jednak rozpostartą całą, czyli łącznie z momentem
pozytywnym, dialektykę podobieństwa jako jednoczesnego źródła i prawdy, i
zafałszowania, dialektykę, która w sparadoksalizowanej postaci stanie się po
półtrzynasta wieku, od Medytacji począwszy, poprzez Berkeleya, Hume’a, po
rozwiązującą jej paradoks filozofię transcendentalną Kanta i Fichtego, ośrodkiem
tzw. problematyki epistemologicznej tzw. filozofii nowożytnej. Dlatego też
potępienie przez Augustyna podobieństwa jako uzurpacji i sfałszowanej prawdy
(kłamstwa) nie może być całkiem jednoznaczne. Jest takie miejsce w
Solilokwiach, gdzie wstręt przez wzięciem fałszu za prawdę zostaje
zestawiony z idiosynkrazją seksualną i poddany terapeutycznemu zakwestionowaniu
przez rozum. We fragmencie 2, 30 Augustyn daje oto wstrząsający wyraz swemu
obrzydzeniu do transseksualizmu, przeciwko czemu interweniuje natychmiast Rozum,
łagodnym „zastanowimy się nad tym kiedy indziej”.
Cóż, choć wątpliwe jest, aby św. Augustyn rozgrywał z
czytelnikami jakieś gry aluzji i moralnych dwuznaczności, co odbiera nieco
użyteczności nowoczesnym technikom komentatorskim, opierającym się na takich
właśnie sugestiach, to jednak rzuca się w oczy Augustyńska ekspiacyjność,
bolesna szczerość jego wypowiedzi, spodziewająca się w nagrodę oświecenia przez
Boga, szczerość obejmująca sobą nawet pewne akcenty autopsychoanalizy. Sądzę, że
częściowe czy zakamuflowane przyzwolenie na naśladownictwo i częściowa afirmacja
podobieństwa, wyrażona w Solilokwiach, a co najmniej ów dwuznaczny
stosunek do mimetyczności, który wraz z głównym dziedzictwem Augustyn przejmuje
po Platonie, zachęcił Kartezjusza do dokonania nieformalnej parafrazy dialogu.
Również niezwykle poważne aspiracje i nadzieje wiązane z własnym tekstem, jakie
miał autor Medytacji, nie stoją w sprzeczności z ich parafrazującym
stylem, jakkolwiek „wariacje” są zazwyczaj formą lekką i autoironiczną. Wynika
to z całkiem szczególnej struktury autorytetu Augustyńskiego, zwłaszcza w
czasach Descartes’a, oraz z radykalizmu i egzystencjalnej powagi refleksyjnej
wiwisekcji własnej jaźni dokonanej przez Augustyna (a w pewien sposób
powtórzonej przez Kartezjusza, w jego „samodzielnym nawiązaniu” do
Solilokwiów, oraz przez Husserla w jego „samodzielnym nawiązaniu” do
Medytacji). Przejmując autobiograficzną refleksyjność Solilokwiów,
dokonuje bowiem Kartezjusz jedynego powtórzenia, które ma status ściśle
oryginalny – rzucenie na szalę całego losu swej duszy, do końca odważne
zapytanie o własną kondycję metafizyczną jako poznającego ducha, żyjącego
nadzieją prawdy i zbawienia, jest przecież zawsze aktem najpełniej własnym,
osobistym, górującym nad przypadkowym faktem, że już wcześniej ktoś dokonał
czegoś podobnego. Dlatego w Medytacjach nie ma słowa o Augustynie.
Podobnie i mistycy, których łączy tajemna więź ponad przepaściami czasu, różnic
religijnych i geograficznych, nie muszą się wzajemnie cytować, aby do siebie
nawiązywać.
A jednak nawiązanie do Aureliusza Augustyna mogło przynieść
szkodę recepcji dzieła, będącego w zamierzeniu legitymizacją najradykalniejszą
(bo przeprowadzoną przez próbę ognia – przez najgłębsze zakwestionowanie, w
ciszy własnego sumienia, w prywatnej refleksji, w szczerości z samym sobą)
tradycyjnych imponderabiliów: ufności w rozum jako prawdziwy obraz Boga w duszy
i ufności w nieskończoną dobroć Najwyższego. Jeśli bowiem biografia Augustyna
pozwalała mu bez przeszkód korzystać z prawa do rozdwojenia samego siebie na
wiernego i niedowiarka, dobrego i grzesznego, oświeconego i opętanego żądzą (był
przecież neofitą, obarczonym przeszłością, która nigdy nie jest uleczalna do
końca), to w przypadku Kartezjusza naśladownictwo Augustyńskiego zdwojenia
wewnętrznego musiało być interpretowane przez współczesnych jako zaangażowanie w
spory teologiczne pomiędzy protestantami i katolikami oraz pomiędzy rozmaitymi
odłamami katolicyzmu. Odnowiciele i reformatorzy rozmaitej proweniencji wyrywali
sobie bowiem Augustyna, pragnąc zaanektować dla siebie jego autorytet. Oto
tradycja scholastyczno-tomistyczna odsunęła Augustyna w cień, nie odbierając mu
jednak oficjalnej autorytatywności ani też przywilejów związanych z jego
pierwszeństwem w porządku czasu, i więcej – z pierwszością Doktora
będącego jeszcze i Ojcem Kościoła. Autorytetów się nie odwołuje, więc w pewien
sposób spostponowany przez zakony naukowe, począwszy od późnego średniowiecza,
Augustyn pozostaje sub specie aeternitatis ecclesiae kimś ważniejszym od
Tomasza. Dlatego każdy dysydent widział w odwołaniu się do Augustyna szansę
zarówno odnowicielskiego nawrotu do czystego początku doktryny, jak i
podniesienia do właściwej chwały poniżonego przez uzurpatorów, oryginalnego
Założyciela i Autorytetu. Ale jednocześnie każda strategia restytucji autorytetu
jest podejrzana o nikczemny zamiar zbudowania sobie za jej sprawą małej kariery
poplecznika i przybocznego odnowionej potęgi. Zapewne Descartes nie zdawał sobie
w pełni sprawy, pisząc Medytacje, z jadowitej dialektyki sporów
teologicznych, i nawiązał do Augustyna tyleż w dobrej wierze, ile naiwnie.
Naiwnie, bo z wiarą, że zostanie mu wybaczone, iż włącza się w grę, do której,
jako świecki i prywatny uczony, jakkolwiek sławny i otoczony wielkim szacunkiem,
nie jest powołany. Gra z Augustynem i z tajemną strukturą autorytetów
kościelnych zastrzeżona była dla teologów i żadne upudrowane listy do profesorów
Sorbony ani inne zabiegi o poparcie nie mogły dać rezultatu. Nie należało chyba
wkładać palca między młot jansenistów i kowadło jezuitów, chociaż właściwie
również o nieostrożności Descartes’a trudno by było mówić, zważywszy na
kilkunastoletni proces przygotowywania samego traktatu oraz akademickiej
publiczności do jego zaakceptowania. A jednak Kartezjusz, jak to bywa z ludźmi
działającymi poza uniwersytetami, przypisywał szkołom zbyt wiele i zbyt wiele
się po nich spodziewał. Nie jest prawdą, jak głosi obiegowa opinia, że się ich
bał (i jakoby ze strachu powstrzymał się od wydania Świata), bo przecież
wiódł odważne i ostre z nimi spory, ale zapewne przeceniał je. Stąd
wypływało jego nadmierne pragnienie uznania przez świat akademicki i (na
podobnej zasadzie) akceptacji przez zakon jezuicki i Kościół katolicki w
ogólności. Jakże smutna musiała być więc dla Descartes’a wiadomość, że
imprimatur Sorbony na pierwszym wydaniu Medytacji było nielegalne i
musi z niego zrezygnować. Gdybyż przypuszczał, że trafi, ze swymi Medytacjami,
na kościelny Indeks Prohibitów, a jezuici, nim jeszcze kości jego zmurszeją,
wymogą na królu ukaz zabraniający nauczania jego filozofii! Uzyskał jednak
przynajmniej tyle, że jego fizyka (a na tej zależało mu bodajże najbardziej)
przez dłuższy czas cieszyła się powodzeniem na uniwersytetach, by ustąpić
dopiero, nie bez walki, przed Newtonem. Lecz przecież zarazem o tym, czym
naprawdę stał się dla akademickiej filozofii, nie mógł nawet śnić
(chociaż sny miał, jak wiemy, śmiałe).
Zasadą heurystyczną, czyli twórczą osnową dyskursu
Solilokwiów, jest poufność i nieskrępowanie, jakie towarzyszyć ma osobistej
wewnętrznej refleksji, prywatnemu goszczeniu w sobie ogólnej ze swej natury
instancji Rozumu. To nieskrępowanie i szczerość daje rozważaniom większą
wiarygodność niż ta, jaką uzyskać może publiczna rozmowa, zakłócana retorycznymi
względami na zwycięstwo w dyskusji. Podobnie przecież poufna spowiedź jest
bardziej szczera i głębsza niż publiczne wyznanie swych win przed braćmi w
wierze. Zasadę tę przejmuje Kartezjusz, modyfikując ją jednak, pozornie bardzo
mocno, jako że przyjmuje taką formułę „rozmowy z samym sobą”, w której jest
jednym i tym samym podmiotem namysłu i refleksji nad tym namysłem. Dlatego
Medytacje są autodydaktycznym i samokorygującym się monologiem, w którego
kolejnych partiach (dniach medytowa
|