Jan Hartman
After philosophy?
[Opublikowane w: J. Hartman, Przez filozofię]
„Filozofia jest martwa i jeśli znikłaby z programów,
prawdopodobnie fakt ten przeszedłby niezauważony.” Tak twierdzi, z właściwą
sobie, świadomą zapewne przesadą A. Bloom w Umyśle zamkniętym. Jakkolwiek
inni uspokajają, że „o filozofię bać się nie musimy”, to jednak pod pewnymi
względami najwyraźniej z filozofią dzieje się niedobrze. Zapewne samo myślenie
ma się nieźle (bo czy była kiedy głupia epoka?), lecz niepokoi spadek siły
żywotnej i osłabienie pamięci dziejowego dorobku filozofii, a także kondycja
tych instytucji akademickich, które nadal mienią się filozoficznymi, nie
porzucając tego określenia na rzecz czegoś bardziej nowocześnie i atrakcyjnie
brzmiącego. Nic dziwnego, że wielu filozofów czuje się nieco skonfudowanych i
jednak obawia się o przyszłość. Tak, z pewnością jest o czym mówić. Czyż
przedstawiciel którejkolwiek z dyscyplin naukowych, choćby tylko
humanistycznych, może liczyć na otrzymanie listu podobnego do tego, który
przesłała nam drogą elektroniczną pewna nieznajoma studentka? Oto ten list,
zacytowany bez poprawek:
„witam! proszę Pana o pomoc. zdecydowałam się pisać pracę
magisterską zakresu filozofii współczesnej. nie umiem jednak wybrać zagadnienia
mam skupić się w swojej pracy. studiuję pedagogikę opiekuńczo-wychowawczą.
filozofia nie jest dziedziną wiedzy, której znajomością mogę się pochwalić. mimo
to postanowiłam pisać właśnie z tego. potrzebuję jednak wskazówki co do wyboru
tematu. nie napiszę, że nie potrafię się zdecydować, bo to nie prawda. nie wiem
co mam do wyboru. i to jest mój problem. jeśli Pan byłby na tyle łaskawy, to
bardzo proszę napisać mi kilka zagadnień filozofii współczesnej lub literaturę,
w której coś znajdę na ten temat. chciała bym już zacząć zastanowić się nad
tym... pewnie dziwi się Pan, dlaczego wybrałam właśnie filozofię skoro nie jest
ona moją pasją i nie mogę mówić o jej znajomości. chodzi o to, że wybierając
temat pracy magisterskiej miałam świadomość, że przez około 2 lata będę
pracowała nad tym i nie chciała bym, żeby to były dla mnie męczarnie. chcę pisać
na temat filozoficzny. Dziękuję za czas, który Pan już dla mnie poświęcił.
Proszę, jednak o więcej. Gosia”.
Potraktujmy poważnie ten incydent – jest wprawdzie tylko
incydentem, lecz jakże wiele mówiącym; a poza tym jest to przecież materiał
empiryczny, a więc rzecz w filozofii deficytowa i tym samym nie do
pogardzenia. Bez wdawania się w poważniejszą analizę z zakresu socjologii
wiedzy, do czego nie czujemy się upoważnieni, poprzestańmy na kilku prostych
konstatacjach. Oto pewnej studentce wydaje się naturalne, że nie studiując
filozofii można pisać z tego przedmiotu prace magisterskie; najwyraźniej wydaje
się tak również pewnym profesorom, którzy gotowi byliby akceptować takie
aspiracje. Jednocześnie ta sama osoba, mająca tak niskie mniemanie o fachowym
zaawansowaniu filozofii lub też tak wysokie mniemanie o swych przyrodzonych
umiejętnościach w tym zakresie, zdradza się z pewną atencją dla filozofii,
jednocześnie spodziewając się, że pisanie na tematy filozoficzne przysparza
mniej trudności niż pisanie o pedagogice opiekuńczo-wychowawczej. Oczekuje
ponadto, że jej aspiracje będą przez filozofa akademickiego przyjęte z aprobatą
i docenione. Wygląda na to, że filozofia to coś jednocześnie łatwo dostępnego i
prestiżowego, sami zaś filozofowie z radością przyjmują oznaki zainteresowania
postronnych, którzy mają kaprys do nich się zbliżyć lub o coś zapytać. Czyż
można by sobie życzyć czegoś lepszego, będąc osobą ambitną? Być może więc Gosia
zachowała się racjonalnie? Czy mogła liczyć na potwierdzenie swych wyobrażeń i
przychylną odpowiedź na swoje dezyderaty? W naszym przypadku srodze się
zawiodła, lecz znając panujące u nas zwyczaje i stosunki, należy przypuszczać,
że szanse na uzyskanie aprobaty i pomocy ze strony losowo wybranego filozofa
miała znaczne.
W roku 1991 ukazała się słynna antologia pod red. K. Baynesa
i innych After Philosophy. End or Transformation? Zawiera ona prace
czternastu prominentnych filozofów, dobrane w taki sposób, że w rezultacie
otrzymaliśmy za jednym razem przegląd współczesnych stanowisk i kierunków
filozoficznych oraz wielostronne ujęcie zagadnienia tytułowego. Zwrot „after
philosophy” stał się dzięki walorom i sławie tej książki znanym hasłem
wywoławczym dla dyskusji o kondycji współczesnej i przyszłości filozofii.
Chcielibyśmy do tej globalnej dyskusji dodać jeszcze jeden głos. List od Gosi
zmobilizował nas do tego ostatecznie.
Gdy osoba postronna przegląda spis haseł jakiejś encyklopedii
filozoficznej lub słownika, rzuca się jej w oczy jego rapsodyczna rozmaitość,
którą trudno wyjaśnić. Aby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego takie właśnie a nie
inne tematy zasłużyły sobie na ujęcie w leksykonie filozoficznym, trzeba by
raczej znać koloryt środowiska filozoficznego, naznaczone przypadkowością dzieje
dobrowolnej akcesji rozmaitych autorów do filozofii (a nie którejś z nauk,
teologii lub literatury) oraz historyczną zmienność zakresu stosowania słowa
„filozofia”, niż dysponować jakąś „panoramą teoretyczną”. W gruncie rzeczy
takiego syntetycznego rozeznania, które pozwoliłoby wedle kryteriów
teoretycznych oddzielić filozofię od innych dyscyplin, wcale nie posiadamy lub:
posiadamy ich zbyt wiele. Decyduje więc wyczucie, ale i ono nie ma wartości
uniwersalnej, oddając raczej punkt widzenia pewnej krajowej tradycji
akademickiej. Przekonać się o tym możemy porównując słowniki filozoficzne wydane
w różnym czasie i miejscu. Swoją drogą, czegóż nie można znaleźć pod szyldem
filozofii? Poza terminami zaczerpniętymi z dzieł zaprzysięgłych filozofów, dla
znalezienia się w słowniku wystarczy, żeby dany temat był ważny i na tyle
ogólnie sformułowany, aby w takim właśnie ogólnym sformułowaniu nie zgłaszały do
niego pretensji nauki szczegółowe. Ponadto, słowo „filozofia” ma w różnych
językach nieco inne znaczenie potoczne, co nie pozostaje bez wpływu na niuanse
akademickich czy teoretycznych sposobów używania go, a w konsekwencji ma
znaczenie również dla dyspozycji haseł encyklopedycznych. Po angielsku
philosophy to „rozważania ogólne” lub „koncepcja”, a w kontekście
historycznym słowo oznacza naukę w ogóle. Po niemiecku Philosophie to
określenie zespołu nauk akademickich, obejmujących z jednej strony logikę, a z
drugiej coś zbliżonego do teologii. Francuskie philosophie to uczone bądź
uduchowione myśli – o ludzkim losie, o sztuce, o polityce – znajdujące swój
wyraz w literaturze pięknej i esejach. Z kolei dla ludzi mających pewne
filozoficzne wykształcenie „filozofia” to z grubsza coś, czym zajmowali się
Locke, Hume lub Hobbes (gdy jesteśmy Brytyjczykami!), Kartezjusz i Bergson (gdy
jesteśmy Francuzami!) lub Kant i Hegel (gdyby przyszło nam kształcić się w
Niemczech).
Wobec takich rozbieżności wyobrażeń trudno liczyć na to, że
„Filozofia” jako szyld akademicki utrzyma się długo w roli czytelnego i
funkcjonalnego określenia czegokolwiek w miarę konkretnego. Już i dziś bowiem
słowo „filozofia” roli takiej nie pełni – nawet lokalnie, na użytek jednego
kraju czy kręgu językowego; dobitnie przekonują nas o tym choćby światowe
kongresy filozofii. Skoro my, filozofowie tkwiący całkowicie w środku jakiegoś
filozoficznego środowiska, gdy tylko nie należymy do wspólnego obozu czy szkoły,
nie mamy już wspólnego kanonu wiedzy ani nawet nie podzielamy znacznej części
naszych przekonań i wyobrażeń o tym, co się do filozofii zalicza, a co nie, to
bynajmniej nie możemy liczyć na wyrazisty obraz naszego środowiska wśród innych
uczonych i pośród szerszej publiczności. A jeśli brak jasnego pojęcia o tym, kim
jest filozof i czym się zajmuje, to próżno ubiegać się o społeczny szacunek. Tym
bardziej, że filozofia budzi, poniekąd trafnie, skojarzenia anachroniczne, jako
starodawna i może dlatego w jakimś sensie godna szacunku, ale też właśnie – z
dzisiejszego punktu widzenia – przestarzała tradycja intelektualna.
Rzecz jasna, na obraz społeczny filozofii wielki wpływ
wywarły spory metafizyczne i teologiczne ostatnich stuleci, po których zostało
wrażenie niesławy, o wywołanie którego, odnośnie do swych konkurentów, postarały
się wszystkie partie. W rezultacie walk ze scholastyką, z metafizyką, z
luteranizmem lub katolicyzmem itd. ucierpiała cała filozofia. Nic dziwnego więc,
że nauki przyrodnicze w ciągu XIX w. coraz rzadziej określały się jako gałęzie
filozofii, a samo słowo „filozofia” zaczęło nabierać owego anachronicznego (a
dla najżyczliwszych: sentymentalnego) posmaku.
Anachronizm filozofii doznaje przewrotnego wzmocnienia ze
strony kultury hermeneutycznej i historycznej, wykształconej do perfekcji w
ciągu XIX w., a będącej w wieku XX kierunkowskazem badań filologicznych,
literackich, historycznych i humanistyki w ogólności. Kultura ta jest wielkim
osiągnięciem filozofów i humanistów, lecz w swych formach konserwatywnych nazbyt
czaruje nas ona przeszłością, w tym przeszłością samej filozofii. Rozumienie
tekstów jako wytworów określonej kultury i epoki, mentalności i uwarunkowań
natury społecznej etc. doprowadzono dziś do perfekcji – dzięki filozofom,
historykom i filologom. Być może nigdy dotąd tak dobrze nie rozumieliśmy
ludzkiego świata, jak dziś, dzięki dwóm stuleciom Geisteswissenschaften.
Zasługi filozofów są tu bezsporne, lecz jak długo możemy pobierać od nich rentę?
Wprawdzie wciąż potrzeba uprawiać ogólną teorię humanistyki i nadal jest to
zatrudnieniem głównie filozofów, ale przecież i to się w ostatnich dekadach
zmienia, coraz mniej zaś humanistów zaprząta już sobie głowy pytaniem, czy
uprawiają właśnie filozofię, metodologię nauk historycznych, ogólną teorię
literatury, czy też może socjologię. Za to refleksja historyczna i
hermeneutyczna samych filozofów (zdeklarowanych filozofów, profesorów filozofii)
zwraca się zbyt często nie w stronę wielkich pomników kultury piśmiennej, od
religii i prawa, poprzez nauki, aż po literaturę, lecz w stronę dzieł samych
filozofów. Gdy większość „wysiłków rozumienia” podejmowanych przez filozofów
kieruje się na Platona, ..., Wittgensteina i Heideggera, to trzeba się liczyć z
powstaniem wśród postronnych opinii, iż filozofia zajmuje się... filozofią.
Wielki sukces kulturowy filozoficznego programu „nauk humanistycznych”,
wspartych refleksją metodologiczną i hermeneutyczną filozofów, po latach
wytwarza wokół tak zasłużonej na tym polu filozofii typu
historyczno-humanistycznego sytuację nieco dwuznaczną, która na dłuższą metę
filozofii szkodzi. Wyjaśnijmy to bliżej, bo kwestia jest tyleż ważna, co
drażliwa, otwierając pole do nieporozumień, których zbytnia zwięzłość jest
sprzymierzeńcem.
Otóż, skoro znaczna część zainteresowań filozofów
skoncentruje się na interpretacjach dzieł innych, zwłaszcza dawniejszych,
filozofów, to z perspektywy szerszej, z punktu widzenia humanistów czy
intelektualistów innych niż filozoficzna profesji sprawia to wrażenie
prowincjonalizmu. Ponadto nieustanne napawanie się geniuszem klasyków filozofii
może być uważane za wyraz zarozumialstwa oddających się temu akademików, a co
gorsze – ich intelektualnej impotencji, oportunizmu i niesamodzielności. Zapewne
tak myśli znaczna część humanistów nie-filozofów. Może i jest to krzywdzące, ale
w tej chwili interesuje nas realna pozycja filozofii i wyobrażenia o niej, a nie
jej wewnętrzna kondycja, czym zajmiemy się dalej.
Powiedzieliśmy, że historyczno-hermeneutyczna maniera jest
dwuznaczna – lecz domniemana jałowość i wtórność to właśnie jedno jej
„znaczenie”; drugie jest całkowicie pozytywne. Skoro patrząc z zewnątrz, choćby
właśnie przez pryzmat owych publikacji leksykograficznych, nie widać nic, co
łączyłoby w spójną całość domniemaną „filozofię” i przekonywało, że jest ona
czymś więcej niż silva rerum, dla kaprysu nazywanych przez swych autorów
„dziełami filozoficznymi”, to historycy filozofii i inni pracowici autorzy
monografii i przyczynków na temat dzieł rozmaitych filozofów dostarczają
przecież jedynego azylu tułaczom poszukującym własnej tożsamości jako filozofów.
To nic, że zestawy nazwisk wielkich filozofów obowiązujące w różnych krajach
pokrywają się ze sobą przeciętnie tylko w połowie, a wspólnych punktów na
wszystkich jest tylko kilkanaście – dobrze, że jest w ogóle jakaś historyczna
wspólnota i są jakieś powszechne wyobrażenia oraz sentymenty, choćby tylko
ogólnikowe. Z pewnością większość profesorów filozofii nie przeczytała Nauki
logiki (nie należę do tych, którzy uważają taką lukę w lekturze za
kompromitującą i wyjaśnię, dlaczego tak myślę), ale prawie wszyscy gotowi są
potwierdzić, że Hegel był wielkim filozofem i tak nauczają. Są to jedynie
symboliczne i, by tak rzec, socjologiczne podstawy grupowej tożsamości
filozofów, ale w naszej sytuacji jest to rzecz bezcenna. Bez mitu (znanego w
wielu wersjach) o kanonie dzieł klasycznych i wielkich klasykach,
uwierzytelnionego żmudną pracą historyków filozofii, tłumaczy i wydawców, być
może nie byłoby już w ogóle administracyjnie wyodrębnionej dyscypliny
akademickiej o nazwie „filozofia”. Mówiąc „mit” nie chcę bynajmniej powiedzieć,
że nie ma klasyków i dzieł klasycznych, lecz jedynie to, że przekonanie o ich
istnieniu pełni socjologicznie rolę mitu tożsamości grupowej. Gdyby o „wielkich
filozofach” i „klasycznych dziełach” rozpowiadali jedynie ci, którzy mają coś
kompetentnie do powiedzenia o ich wyjątkowości (czyli przeczytali ze
zrozumieniem i te dzieła, i wiele innych z danej epoki, by móc ocenić, że te
pierwsze są lepsze), nikt prawie by nie usłyszał o Arystotelesie i Kancie.
Potrzebujemy więc tej dobroczynnej plotki, bo też w ogóle potrzebujemy w
kulturze zdrowego snobizmu, pewnej dozy oswojonej ludzkiej małości, która gotowa
jest za siebie płacić, na przykład każąc nam kupować książki, których nie
przeczytamy.
Szanse na to, że wsobność (jakkolwiek wytłumaczalna i
zrozumiała) czy wręcz zaściankowość filozofii akademickiej zostanie
przezwyciężona a współcześni filozofowie-humaniści wytworzą jakiś ożywczy prąd
umysłowy, który ogarnie całą kulturę, tak jak to się stało przed stu laty, za
sprawą neokantyzmu i hermeneutyki, a potem przed sześćdziesięciu laty za sprawą
fenomenologii i egzystencjalizmu, są niewielkie. Ale znaczy to tylko tyle, że
twórcy nowych idei zapewne nie będą mienić się filozofami tak chętnie, jak
Dilthey czy Husserl. Wszakże już koryfeusze dwóch potężnych myślowych nurtów
współczesnych – psychoanalizy i strukturalizmu – nie do końca przyznają się do
„filozofii”, a w każdym razie nie zależy im zbytnio na tej afiliacji (niejeden
filozof doda: „i z wzajemnością”). To samo można powiedzieć o dwóch filozofiach
współczesnych, którzy dostarczają teoretycznej i ideowej samowiedzy kulturze
politycznej Zachodu; o ile J. Rawls silnie kojarzy się z emblematem „filozofa”,
o tyle już J. Habermas, przez nie-filozofów określany jest zwykle jako socjolog.
Strata jest tu jednak tylko pozorna i dotyczy w zasadzie nie perspektyw myśli
filozoficznej, lecz dalszej kariery słowa „filozofia”. Jeżeli dziś z takim
powodzeniem filozofują, i to powołując się na najtrudniejszych autorów, liczni
teoretycy literatury, socjologowie i inni, nie dbając wcale o to, czy nazywa się
ich filozofami, czy nie, to można przypuszczać, że będzie tak również w
przyszłości. Nie jest to bowiem tylko tendencja semantyczna, ale przemiana
instytucjonalna – większość autorów tekstów filozoficznych o charakterze
humanistycznym już dziś pracuje na innych niż filozoficzne wydziałach. W Polsce
jest może inaczej, ale to raczej wyjątek.
Należy wszelako odpowiedzieć jeszcze na wątpliwość, czy aby
filozofia analityczna nie jest dziś ostoją filozoficznego ducha i
filozoficznej tożsamości, także tej instytucjonalnej. Do niedawna mogło się tak
wydawać, bo zestaw tematów filozofii analitycznej oraz jej tożsamość teoretyczna
była bardzo wyraźna. Było wiadomo, że „teoria znaczenia”, „logika odkrycia
naukowego” albo „mind-body problem” to działy filozofii analitycznej, a zarazem
tematy, do których (przynajmniej w takim sformułowaniu) nie pretendują uczeni
nie nazywający samych siebie filozofami. I to jednak się zmieniło. Filozof
analityczny zajmujący się, powiedzmy, semiotyką logiczną, może dziś określić
się, jeśli zechce, jako logik i ogłosić, że „nie zna się na filozofii”, a
epistemolog może stwierdzić, że uprawia cognitive science, nie zaś
filozofię. Teoria nauki znalazła nareszcie wspólny język z samą nauką, wobec
czego autor piszący o statusie poznawczym twierdzeń mechaniki kwantowej może
pracować wśród fizyków i za fizyka się uważać. Podobna profesjonalizacja i
scjentyzacja jest możliwa w coraz większej liczbie dyscyplin i zagadnień, i
wcale nie znaczy to, że idący tą drogą specjaliści muszą tańczyć, jak im
naukowcy zagrają, czyli ograniczać się do usługowych analiz, prowadzonych w
języku maksymalnie zbliżonym do języka danej dyscypliny nauki. Marzenie
neopozytywistów w pewnej mierze się spełnia, choć niewiele zostało z ich
koncepcji nauki. Wniosek wypływa stąd taki, że na wielką determinację zastępów
filozofów analitycznych w utrzymaniu integralnego poczucia historycznej i
merytorycznej spoistości i swoistości filozofii liczyć nie można.
A jednak mimo wszystko większość z nas odnosi wrażenie, że
istnieje coś takiego jak postawa filozoficzna, coś, po czym można
rozpoznać filozofa i odróżnić od humanisty lub naukowca, nawet jeśli ów filozof
zajmuje się kwestiami dość technicznymi. Sądzimy ponadto, że istnieją wieczne
pytania filozoficzne, które opierają się translacji na serię uściślonych
pytań naukowych, które można by przyporządkować właściwości rozmaitych nauk
szczegółowych. Jeśli choć jedno z tych dwóch przekonań jest prawdziwe, to nie
musimy obawiać się o przyszłą tożsamość filozofii – pozostanie ona niezbędną i
nie zastępowalną niczym formą życia intelektualnego, co więcej zaś – wyróżnioną
z uwagi na swoją ogólność oraz poznawczą istotność swoich rozstrzygnięć. Musimy
więc zbadać bliżej zasadność obu tych sądów.
Jeśli chodzi o sprawę pierwszą, czyli swoistość
filozoficznego sposobu myślenia, to od razu narzuca się myśl, iż filozofowie
prezentowali i nadal prezentują tak różne postawy i, cokolwiek to znaczy,
„sposoby myślenia”, że trudno mówić o niezmiennych cechach wspólnych ich dzieł.
Tacy autorzy jak Dilthey, Scheler czy Jaspers dobitnie pokazali to w swoich
pracach metafilozoficznych. Mimo to, wciąż spotykamy się z obroną idei postawy
istotnie filozoficznej. Przykładem jest Hegel, Heidegger, a także Deleuze
z Guattarim. Wszyscy oni jednak, siłą rzeczy, broniąc swoistości filozofii,
bronią pewnej jej koncepcji. Można powiedzieć, że niektórzy używają rozważań
metafilozoficznych do tego, by nadać prawidłowy kierunek własnemu myśleniu
(mianowicie jako podążającemu za istotowym powołaniem filozofii), a także do
tego, by potwierdzić wartość swych filozoficznych teorii jako wypełniających
zadanie filozofii. Jesteśmy przekonani, że jest to słuszna droga, jakkolwiek o
tyle ryzykowna, i ile łatwo wpaść na niej w sidła rozumu apodyktycznego i
jednostronnego. O tym, jak tego uniknąć, mowa będzie dalej. Teraz zastanówmy się
nad tym, co może pretendować do miana wyznacznika „postawy filozoficznej”.
Otóż na pierwszym miejscu chcielibyśmy wymienić kompleks
trzech wartości intelektualnych, którymi zaleca się filozofia całkiem otwarcie w
czasach nowożytnych, to jest od kiedy w ogóle ukształtowało się jej pojęcie jako
dyscypliny, czyli fragmentu świata naukowego, w pewnym stopniu
autonomicznego nie tylko względem teologii, ale i względem nauk o przyrodzie. Te
wartości (oprócz prawdziwości) to refleksyjność, pełny krytycyzm oraz, nazwijmy
to technicznie, aspiracje istotnościowe. Ta ostatnia wymieniona wartość jest dla
tradycji filozoficznej założycielska. Zawsze filozofowie pragnęli mówić o tym,
co jest najistotniejsze, najważniejsze dla zrozumienia jak jest i
dlaczego, i to niezależnie od tego, czy wierzyli bez zastrzeżeń w idee,
istoty gatunkowe, a nawet w racjonalność (uprzyczynowanie) bytu. Również
krytycyzm jest aspiracją jawną już w starożytności, choć idea ta przeszła długą
ewolucję. Możemy wszelako powiedzieć, że kto filozofuje, ten życzyłby sobie, by
jego tezy były dobrze uzasadnione, by było wiadomo, na jakiej podstawie i pod
jakimi ewentualnie warunkami należy lub można je przyjmować oraz aby dowody
służyły nie tylko owym tezom, lecz by same wyrażały istotne myśli, pozwalające
zrozumieć jakiś zakres zagadnień. Wiąże się z tym umiejętność, na której
filozofom zależy na równi z poetami i pisarzami – by dać odpowiednie rzeczy
słowo, czyli dawać określenia osobliwie trafne i nasuwające właściwe intuicje,
nawet za cenę wprowadzania pewnych innowacji językowych. Refleksyjność zaś jest
wartością, którą w pełni świadomie określono i wysunięto na pierwszy plan
stosunkowo późno, bo dopiero począwszy od Kanta (choć „filozofią refleksji”
par excellence jest już kartezjanizm i systemy barokowe), w bezpośrednim
związku z ideą krytycyzmu. Skoro filozof bez reszty i do końca ma wiedzieć,
dlaczego mówi to, co mówi i skąd wypływa słuszność jego wypowiedzi, a także, co
jej ważność ogranicza, to w rezultacie wszystkie określenia filozoficzne muszą
być co najmniej upośrednione w refleksji filozofującego umysłu nad własnymi
czynnościami. Jeśli wymieniliśmy refleksyjność na pierwszym miejscu, to dlatego,
że jako element wyróżniony najpóźniej w dziejach filozoficznej samowiedzy,
obejmuje on sobą wszystkie wartości heurystyczne i epistemiczne, a w tym
oczywiście krytycyzm oraz roszczenie do istotności, bo w świetle idei refleksji
to, co istotne, równoważy się z tym, co refleksyjnie ugruntowane.
Nie ulega kwestii, że systematyczne opracowywanie idei
krytycyzmu i refleksyjności wykracza poza normalne zadania metodologii nauk,
która to w miarę swego rozwoju coraz bardziej wtapia się w kontekst samowiedzy
poszczególnych dyscyplin, mogąc z czasem wejść w obręb samej nauki, jako jej
filozoficzna część; proces ten nie sprzyja zaś utrzymaniu się wątków czysto
spekulatywnych. Czy jednak można doczekać się czegoś nowego na gruncie czystej
„filozofii refleksji”, skoro cała ta tradycja, od Kanta po Husserla, wraz ze
współczesnymi opracowaniami, np. H. Alberta, została poddana wnikliwej
procedurze dekonstrukcyjnej przez Deleuze’a, Derridę i innych? Raczej nie należy
sądzić, aby powstawały już dzieła w rodzaju Teorii wiedzy Fichtego, co
zresztą jest zrozumiałe, skoro tenże Fichte wykonał swoją pracę dobrze. Nie
chodzi zresztą wyłącznie o skuteczność krytyki ze strony znakomitych Francuzów.
Rzecz w tym raczej, iż skomplikowana, spekulatywna zawartość takich prac jest i
pozostanie ekskluzywna. Nie można liczyć na to, że świat naukowy nauczy się
treści Fenomenologii ducha i innych dzieł tego rodzaju. Są to wielkie
wprawdzie osiągnięcia ludzkiego rozumu, lecz ich wpływ, zadowalająco czy nie,
już się dokonał. Doprawdy trudno sobie wyobrazić taki przybór autorytetu
dawniejszych filozofów niemieckich i filozofii w ogóle, który mógłby sprawić, że
naraz większość filozofów zaczęłaby ich studiować, a za nimi filologowie,
historycy itd. Najtrudniejsza filozofia jest ekskluzywna, a lawina abstrakcji,
która osuwa się z jej kart na umysł czytelnika, pozostawia go w pewnym
oszołomieniu, w którym to stanie ledwie z trudnością może powtórzyć coś, co
właśnie przeczytał, ale już niewiele doda od siebie. Krótko mówiąc, może i jest
coś takiego jak problemy czystej filozofii, lecz w tym zakresie
osiągnęliśmy tyle, na ile było nas stać. Jeśli nawet tradycja ta przybierze
jakąś unowocześnioną, bardziej odpowiadającą naszym pojęciom i językowi postać,
to nadal będą to dzieła całkowicie ekskluzywne, których samo już rozumienie
będzie zadaniem tak trudnym, że możliwym jedynie z książką w ręku.
Najtrudniejsza część tradycji filozoficznej nie nadaje się zupełnie do
upowszechnienia i dydaktyzacji, poddając się jedynie przyswojeniu, zawsze tylko
chwiejnemu i tymczasowemu, przez skupioną lekturę oraz dyskusję seminaryjną. Na
trwałe zapamiętać „spekulatywny miąższ” dzieł Hegla nie sposób. W rezultacie
nawet drobna cząstka ich treści nie stała się publiczną własnością
intelektualistów i trzeba by ją „wymyślać” wciąż na nowo. Niczego innego zresztą
Hegel się nie spodziewał, skoro uważał swe dzieła za bezpośredni zapis żywego
myślenia, nie do „odtworzenia” inaczej niż przez równie pilne myślenie od
początku. Swoją drogą, mówiąc to, bynajmniej nie chcielibyśmy sprawić wrażenia,
że poczuwamy się do wspólnoty z tymi, którzy miesiącami celebrują na
ezoterycznych seminariach pojedyncze akapity z dzieł Klasyków czy Mistrzów.
Jeśli jakiegoś tekstu nie można po prostu przeczytać i zrozumieć (jakkolwiek
mogłoby to wymagać skupienia i pewnego treningu), lecz trzeba go żmudnie
„interpretować”, to z pewnością nie jest to tekst na tyle dobry, by zasługiwał
na to, by go... interpretować.
Paradoksalna sytuacja z nikłą znajomością tego, co (słusznie)
uchodzi za największe w dziejach filozofii jest dobrze znana, ale jej
konsekwencje są przemilczane. Powiedzmy więc głośno: z punktu widzenia osób,
które nie czytają Hegla, jest wszystko jedno, czy ktoś taki istniał i napisał
swe dzieła, czy też nie. Wpływ zaś, jaki wywarł Hegel na życie ogółu, choć
uważamy go za znaczny, jest całkowicie niewymierny i z pewnością nie polegał na
przyswojeniu jego spekulacji, lecz na zasłyszeniu jakichś ogólników, często
opacznych, jeśli nie fałszywych. Niczego podobnego nie można powiedzieć jednak o
Keplerze, Newtonie czy nawet Russellu. Wszyscy oni sformułowali konkretne
teorie, które można poznać źródłowo lub też w wersji uproszczonej i
zdydaktyzowanej, w „kontekście odkrycia” bądź w „kontekście uzasadnienia”, i
które mają swe całkiem wymierne miejsce w dziejach poznania. Wniosek jest
następujący: jeśli nawet można mówić o swoistości filozofii, z uwagi na
szczególnie świadome podążanie przez filozofów na ideałami krytycyzmu,
istotowości i refleksyjności, to filozofia w ten sposób swoista już
zaistniała i zgodnie ze swymi aspiracjami powiedziała już ostatnie swe
słowo. Co do zaś samych tych ideałów, to nie widać żadnych powodów, aby naukowcy
nie mieli czynić ciągłych postępów w ich realizowaniu, z czasem we własnym
doświadczeniu intelektualnym odtwarzając coraz szersze obszary tego, co zapisane
jest abstrakcyjnie w spekulacjach Fichtego jako teoria refleksyjności. Nie
znaczy to, że nauka odtworzy całość tej filozoficznej wiedzy; odtworzy jednak
tyle, ile będzie potrzebować. Weźmy na przykład upomnienia, jakie Husserl
nieustannie kierował pod adresem obiektywistycznie (naiwnie, jak się wyrażał)
usposobionych nauk przyrodniczych. Po Einsteinie i Heisenbergu, a więc właściwie
jeszcze za życia Husserla, znaczna ich część straciła na aktualności, dziś zaś
ów naiwny naturalizm, jeśli nadal istnieje (a istnieje), to w każdym razie
przybrał formy bardziej subtelne i krytyczne niż nagi scjentyzm przełomu XIX i
XX wieku. Czy stało się to w jakimś stopniu dzięki Husserlowi? Nie znamy
odpowiedzi na to pytanie, poza tym, że z pewnością wpływ Husserla mógł być tylko
pośredni; fizycy nie studiują fenomenologii, tak jak życzyłby sobie tego
Husserl, pomimo że husserlianizm jest przecież monumentalną obroną klasycznej
wizji racjonalności naukowej, której wydestylowanym i skrajnym (a przez to
nadmiernie uproszczonym) wyrazem jest program współczesnych Husserlowi
neopozytywistów. Jak powiedział ktoś złośliwie o tym pokoleniu – filozofia to
było zajęcie dla naukowców, dla których w zbiedniałych po wojnie Niemczech i
Austrii brakowało porządnych etatów naukowych i laboratoriów badawczych. Coś w
tym jest.
Skoro ideały refleksyjności i krytycyzmu nie są wyłączną
własnością filozofii, a zaawansowane teorie na ich temat, owszem są, lecz
stanowią co najwyżej „wiecznie żywy obiekt muzealny”, to być może powinniśmy
wiązać nadzieje z innymi wyznacznikami ducha filozoficznego. Najbliższa temu, o
czym właśnie mówiliśmy, czyli aspiracjom do refleksyjności i krytycyzmu, jest
właściwa filozofom skłonność do analiz pojęciowych, mnożenia w związku z tym
rozmaitych rozróżnień oraz rozważania rozmaitości znaczeń czy niuansów
znaczeniowych wyrażeń języka potocznego. Może towarzyszyć temu (choć nie musi)
skłonność do opisywania niuansów doświadczeń, czyli przeżyć wewnętrznych, oraz
do myślenia o różnych zagadnieniach w nawiązaniu do kształtu odpowiadającego im
doświadczenia. Z pewnością teksty i wykłady zawierające dużą porcję tego rodzaju
elementów słusznie uchodzą za filozoficzne. Tym samym jednak za takowe uchodzić
mogą liczne teksty należące nominalnie do socjologii, psychologii, etnologii czy
teorii literatury, gdzie spotykamy często skrupulatne analizy pojęciowe i
lingwistyczne. W istocie, wiele takich prac uważanych jest za filozoficzne. Czy
nie są nimi choćby prace Freuda, Levy-Starussa albo Chomsky’iego – psychologa,
antropologa i językoznawcy? Mieliżbyśmy przeto anektować tych autorów dla
filozofii, bo tak nam się podoba? A może to tamte dyscypliny po prostu same
sobie radzą z ogólnymi kwestiami metodologic
|