Jan Hartman
Arbitralność rozumu vs. arbitralność widzimisię
[Opublikowane w: Przegląd Filozoficzny 2(34) 2000, ss.
224-233.]
Wokół zagadnienia arbitralności i apodyktyczności wypowiedzi,
pretendujących do słuszności na gruncie naukowej czy filozoficznej dyskusji,
panuje wiele nieporozumień. Wynikają one zazwyczaj stąd, że pozostawia się poza
zasięgiem poważniejszego namysłu, a zarazem pozostawia potocznym wyobrażeniom
funkcję racjonalną apodyktycznej asercji, autorytetu oraz - z drugiej strony -
wahania, hipotetyczności, rezerwy w stosunku do własnych wypowiedzi.
Gdyby zebrać w jedno to wszystko, co na gruncie ogólnego
historycznego dorobku filozofii oraz poszczególnych koncepcji i dyscyplin
(takich jak logika filozoficzna, semiotyka, teoria dyskursu i komunikacji czy
metodologia nauk) wiadomo o tych sprawach, to z pewnością nie mielibyśmy
poczucia, że są to zagadnienia mało znane i mało przemyślane. Rzecz w tym, że
powszechna kultura intelektualna nie przejmuje wiele z tego na własność,
pozwalając tylko na szerzenie się zaczerpniętych z kilku różnych tradycji
modernistycznych (jak hermeneutyka czy pragmatyzm), a następnie odpowiednio
spłaszczonych - do postaci małych bon mots - mniej czy bardziej trafnych
wskazówek.
Nie stawiam sobie tutaj za cel systematycznego i
historycznego przeglądu tego, co rzeczywiście (i to dość apodyktycznie) udało
się rozumowi ustalić w kwestii tego, na ile pewność lub niepewność siebie
powinna być w różnych okolicznościach jego udziałem, lecz za to przytoczę i
skomentuję kilka szczególnie dotkliwych przykładów bałamutnych wyobrażeń w tej
dziedzinie, pokutujących w naszym codziennym życiu umysłowym, nie wyłączając z
tego, niestety, uniwersyteckich filozofów. Jako że wielu takim wyobrażeniom
przypisane są popularne sentencjonalne zwroty czy komunały, swoje memorandum lub
przyczynek do kultury heurystycznej, którym ma być ta krótka wypowiedź, podzielę
na odcinki zatytułowane właśnie takimi kliszami.
1. Nauka opiera się na rozumie, a nie na autorytecie
Niewiele wyobrażeń dotyczących tego, czym jest poznanie
naukowe, cieszy się taką popularnością jak to, że uczony polega na swych
zmysłach i rozumie, nie oglądając się na autorytety, skoro dowody wskazują na co
innego, niż one by sobie życzyły. Autonomia rozumu, krytycyzm, poleganie na
doświadczeniu empirycznym i rzetelnej obserwacji, wolność nauki, etos uczonego,
równość wszystkich wobec prawdy, niezaprzeczalność faktów - to niektóre tylko
pojęcia oraz postulaty ideologiczne, które kojarzyć się mogą z tytułowym
zwrotem, nadając mu szczególną wzniosłość. Można powiedzieć wręcz, iż streszcza
on w sobie to, co najlepsze w tradycji walki postępowych sił świata nauki z
wszelką reakcją i dogmatyzmem - od renesansu, poprzez oświecenie, aż po
nowoczesny pozytywizm. I rzeczywiście, to z czasów waśni nowych uczonych ze
scholastykami (fizykami-arystotelikami oraz teologami) w pierwszych stuleciach
nowożytności, kiedy to wskazywano (i słusznie) na balast niewzruszonej powagi
autorytetów naukowych i teologicznych jako przyczynę zaślepienia i odmowy
przyjęcia do wiadomości przez uniwersytety oczywistych korekt dawnych wyobrażeń,
pochodzi owa tak uświęcona zbitka pojęć: racjonalność - gotowość negacji
autorytetów.
Nie zamierzam oczywiście postponować szczytnych ideałów naukowego krytycyzmu,
odwagi sądu itd. Chcę tylko przypomnieć, że zbytni do nich zapał może odwieść
nas - i często tak się dzieje - od jasności co do tego, iż wszelka racjonalność
w sposób niepozbywalny wiąże się z uznawaniem autorytetu.
Scholastyka miała pewnie wiele wad wynikających z
monumentalizmu i uniwersalizmu kultury naukowej, którą urzeczywistniała, ale nie
można odmówić jej dbałości o utrzymywanie wysokich standardów warsztatu
naukowego. W przeciwieństwie do skromnych raczej (przynajmniej w humanistyce i
filozofii) wymagań współczesnych, do ogłoszenia swej wypowiedzi na gruncie
akademickim nie wystarczało bynajmniej to, że miało się coś ciekawego do
powiedzenia. Trzeba było mieć jasną tezę oraz porządne argumenty na jej rzecz,
kontrargumenty w stosunku do tezy przeciwnej, a ponadto trzeba było umieć
osadzić swoją tezę w kontekście dotychczasowej wiedzy - powiązać ją z tym, co
już wcześniej zostało uznane za słuszne (choć niekoniecznie niepodważalne!).
Inaczej mówiąc, nie wystarczało, że coś się wymyśliło i uzasadniło, ale trzeba
było wykazać, że za daną tezą stoi jakiś autorytet, dzięki któremu jest ona w
ogóle jakąś istotną wypowiedzią.
Te scholastyczne wymagania pokazują, że nauka nie obywa się i
nie chce się obywać bez tego, że coś w niej jest uznane, szanowane, ustalone.
Wręcz nie czego innego pragnie, jak tego, aby to czy owo ustalać. A to, co
ustalone, cieszy się autorytetem, to znaczy tym szczególnym prawem, iż
można się na to powoływać bez każdorazowego rekonstruowania pełnego i aktualnego
uzasadnienia takiej autorytatywnej tezy. Nie oznacza to oczywiście absolutnej
obowiązywalności i niepodważalności, ale właśnie tyle tylko, że onus probandi
w stosunku do pewnych uznanych tez obciąża nie tych, którzy powołując się na
nie, odrzucają sprzeczne z nimi nowe hipotezy, lecz tych, którzy odrzucają owe
uznane tezy.
Postulat względnej trwałości rezultatu kolektywnego wysiłku
intelektualnego (a jest nim nauka) jest definicyjny dla samej racjonalności i
nie trzeba go specjalnie uzasadniać. Należy natomiast uświadomić sobie, że jego
realizacja wymaga w obrębie środowisk naukowych więzi (względnego) zaufania do
cudzych czynności naukotwórczych jako najprawdopodobniej prawidłowo
przeprowadzonych oraz zaufania do cudzych kompetencji moralnych (dobrej wiary i
prawdomówności). Ponadto wymaga też zaufania do krytycyzmu innych uczestników
nauki, a mianowicie do ich zdolności odróżniania autorytatywnych od nieprawych
źródeł wiedzy.
Nie można sobie wyobrazić nauki bez tej racjonalnej struktury
zaufania. Gdyby nie ona, gdyby nie autorytet, uznanie powagi intelektualnej
innych uczonych, każda wypowiedź musiałaby być poparta uzasadnieniem
źródłowym, a takie uzasadnienia uczeni, jeśli w ogóle kiedykolwiek mogą
dostarczać, to jedynie w odniesieniu do bardzo niewielkich fragmentów posiadanej
przez siebie wiedzy. Ilu historyków wie na podstawie źródeł, że miała miejsce
rewolucja francuska; ilu astronomów wie źródłowo, że Ziemia krąży wokół Słońca?
Wykluczanie autorytetu z nauki w imię jakiegoś naiwnego
pojęcia naukowości przypomina irytujące zachowanie kogoś, kto zgadza się
dyskutować z kimś innym, lecz tak dalece pogardza jego kompetencjami
intelektualnymi i moralnymi, że ilekroć ten coś twierdzi, pytać go będzie „a
skąd to wiesz?”. I w życiu codziennym, i w dyskusji naukowej radzę
odpowiadać na to: „nie pamiętam, lecz zapewne, skoro to wiem z całą
pewnością, musiałem się tego dowiedzieć z równie pewnego źródła jak to, z
którego wiadomo mi z wielką przecież pewnością, jak się nazywam; a to ostatnie
wiem bodajże od mamy”. Inaczej mówiąc - na to uczeni są mądrzy, abyśmy ufali im,
że jak coś wiedzą, to swego czasu umieli ocenić wiarygodność źródła swej wiedzy.
A prawie zawsze wiarygodność źródła wiedzy opiera się na autorytecie (na
przykład wykładowcy czy autora podręcznika).
Logika odrzucania autorytetu jest analogiczna do logiki
odrzucania tzw. przesądu. Przesąd bowiem to jakby przekonanie autorytatywne, z
zasady - właśnie jako autorytatywne - pozbawione prawdziwej racjonalnej
legitymacji. Dlatego przesąd trzeba poddać procesowi racjonalizacji,
przeprowadzić ze stanu bezkrytycznie powtarzanego mniemania do stanu świadomie i
krytycznie przyjętej tezy naukowej. Oczywiście, ta ostatnia zazwyczaj będzie
bardzo różnić się od mniemania wyjściowego. Wielbiciele oświeceniowej baśni o
przesądnym starym świecie i wolnym od przesądów nowym świecie (wyzwolonym,
naukowym, racjonalnym) wiedzą zazwyczaj, że baśnie mają to do siebie, iż nie
mówią o naszym świecie, zadbali więc dziś o to, żeby wstawiając kreskę w
słowie Vorurteil, ze złego przesądu uczynić dobry,
niezbywalny, strukturalnie konieczny przed-sąd, którego ani nie możemy, ani nie
chcemy już się pozbyć. Dialektyka prze(d)-sądów, zastępujących je sądów będących
prze(d)-sądami dla kolejnych sądów itd., dialektyka, w której zakapturzony
średniowieczny mnich i zblazowany modernista mają zagwarantowane prawo do
szacunku jako niezbywalne jej człony, ma zastąpić niesmacznie triumfalistyczny
pochód naszych przodków sprzed stu lat ku pełnemu oświeceniu, idący po trupach
wszelkiej ciemnoty i zabobonu.
Te złośliwości w stosunku do hermeneutyki, na które (tytułem
dygresji) sobie tu pozwoliłem, w istocie eksponują nie co innego jak to, że myśl
hermeneutyczna stara się coś robić z przesądem o przesądnych przesądach i
przesądnie uznawanych autorytetach. Tym samym jest mi, na tym odcinku
przynajmniej, z hermeneutykami po drodze.
2. Każdy ma prawo do własnego zdania
Chyba nie ma bardziej uprzykrzonego wypaczenia szlachetnej
zasady życia intelektualnego niż to, co kryje się za tą bałamutną sentencją. Jej
prawda (stłamszona przez jakże nieporadne sformułowanie) jest wzniosła: do
poznania prawdy powołany jest pospołu i z osobna każdy ludzki umysł i każdy,
najskromniejszy nawet człowiek, który prawdę zna i zna jej uzasadnienie, jest
upoważniony, aby prawdę tę i to uzasadnienie ogłosić. Sentencja wszelako używana
jest w znaczeniu niemalże przeciwnym: każdy może się mylić, każdy powiada
właściwe tylko to, co sądzi, co mu się wydaje, co mu się podoba, co udało mu się
wymyślić; i tezy, i ich uzasadnienia to tylko pewne mniej czy bardziej zborne
wymysły; takie wymysły tworzyć może każdy i każdy ma do tego pełne prawo;
dlatego wszystkie opinie są w gruncie rzeczy równouprawnione, a kto i dlaczego
którą z nich uzna, to jest jego sprawa.
Tragiczny rozstrój pojęć racjonalnych, jaki kryje się za
takimi wyobrażeniami, domaga się interwencji, która nie może być po prostu
perswazją, lecz także oddziaływaniem wychowawczym. „Gadaj zdrów, ja swoje wiem”
to bowiem nie tylko przejaw słabej kondycji racjonalnej, ale coś więcej - wyraz
pogardy dla osoby ludzkiej i jej roszczeń do prawdy i sprawiedliwości. Dlatego
opisane tu nadużycie ma charakter występku i musi być zwalczane tak jak inne
formy występnej mowy - kłamstwo, oszczerstwo, pomówienie, obmowa.
Ze sławetnym „prawem do własnego zdania” wiąże się uporczywy
nihilizm, a co najmniej dezynwoltura. To dziewiętnastowieczne maniery filologów
i historyków, którzy poprawiali sobie samopoczucie, strojąc się w piórka
dziejowych koneserów, recenzentów, a w najlepszym razie kolekcjonerów
osobliwości: tych rozlicznych dziwacznych mniemań i wyobrażeń, które przytrafiło
się ludziom z różnych (jakże godnych wyjaśnienia względami klimatu itp.!)
powodów nabyć, odpowiadają za kwietyzm, nihilizm i zwykłą przemądrzałość
wielkich obszarów humanistyki. Do dziś nie brakuje takich, którzy wyobrażają
sobie, że historia filozofii to galeria dowolnych pog1ądów, jakie w
przeszłości żywiono, że psychologia to nauka tłumacząca, co tak
naprawdę powoduje ludźmi (wbrew temu, co deklarują), a - dajmy na to -
socjologia to ekspercja w zakresie mechanizmów rządzących zachowaniami masowymi.
Postoświeceniowy i postpozytywistyczny nastrój przemądrzałości lub (w innej
wersji) nihilizmu pokutuje jeszcze na uniwersytetach, choć i tutaj w sukurs
idzie łagodzący te nieprzyjemne efekty dyskurs hermeneutyczny, przetwarzający
zarozumiałą taksonomię idei w pełne pietyzmu dla przeszłości misterium
rozumienia.
Z uczuciem zażenowania uświadamiam sobie nieustanną potrzebę
przypominania czysto spekulatywnych, apriorycznych okoliczności, których
oczywistość gubi się w modernistycznej mentalności rzekomej emancypacji rozumu
na drodze nihilizmu, sceptycyzmu, ironizmu i innych manier umysłowości leniwej i
zepsutej.
Rozum żyje myśleniem. Myślenie jest jego substancją, w której
się urzeczywistnia, staje się sobą. Staje się sobą jako świadomość, a więc jako
samoposiadanie siebie w refleksji. To postępujące urzeczywistnienie i
samoposiadanie nazywa się - jako proces, jako życie rozumu - myś1eniem,
jako rezultat zaś nazywa się nauką, a ściślej: filozofią. Tak posługujemy
się tą nazwą: filozofia to określenie myślenia jako takiego, myślenia czystego,
w którym rozum spełnia swą istotę. Rzeczywistość tego myślenia, jego legitymacja
w sobie, we własnej substancji nazywa się prawdą. Jako taka, prawda jest
koniecznie prawdą jaźni, prawdą rozumu, a zarazem nie ma w sobie nic z
dowolności, którą znamionuje przypadkowość sądu, zaprzeczająca samoposiadaniu
się rozumu. Dlatego filozofia nie składa się z żadnych poglądów, opinii i
mniemań, lecz ze świadectw myślenia, prawd, które urzeczywistniają rozum w tej
mierze, w jakiej jest to w danym czasie możliwe. Tak sprawy się mają całkiem
apodyktycznie, choć może to się komuś nie podobać. Żadna ironia ani żadne
wzruszanie ramionami nie zmieni czystego pojęcia filozofii, pojęcia rozumu,
pojęcia istoty rozumnej i jej powołania do prawdy i cnoty. Można po prostu nie
być filozofem, a nawet więcej niż można: na ogół się nim nie jest. Wszelako gdy
ktoś nim już jest, wyrzeka się swych opinii, swego zdania, swych skłonności,
oddając swe siły umysłowe w służbie czystej spekulacji, czystego myślenia, w
którym dojrzewa kształt pojęcia, kształt prawdy. Jeśli korzysta - jako filozof -
z wolności dyskusji i równych praw należnych jej uczestnikom, to nie po to, aby
wyegzekwować uprawnienia do obrony osobistych interesów czy „własnej opinii”
(jak w przypadku demokratycznych uprawnień obywatelskich), lecz po to jedynie,
aby proste i naturalne środki bezpośredniej i równej wymiany myśli ułatwiły
uwidocznienie się błędów - z jednej, i samej prawdy - z drugiej strony.
Nie będąc zwolennikiem takiego jak tu patosu, z tym większym
zażenowaniem stwierdzam, że lepszej formy stanowczego wyrażania tych banałów w
ciągu ostatnich dwustu lat nie dopracowaliśmy się, co najlepiej świadczy o tym,
jak głęboki jest dziś regres ideałów i języka służącego do ich komunikowania.
Śmieszność patosu (i groza patosu!) stała się pretekstem do żerowania na
filozofii, polegającego na tym, że przytwierdzając się do jednego (możliwie
łatwo zrozumiałego dla szerszej publiczności) ideału - na przykład praw
człowieka czy niedyskryminacyjności - wyszydza się, mąci i koroduje wszystko
wokół. Nie jest trudno nauczyć się obywać bez większości ważnych pojęć (jak
prawda, rozumność, cnota, absolut) i zredukować swe zdolności rozumienia do
jednego z nich (na przykład wolności, solidarności czy czegokolwiek równie
przyjemnego). Co więcej, każdy ma do tego zredukowania prawo (prawo do
samoograniczenia umysłowego). Gorzej, gdy próbuje się, stojąc na takim
stanowisku, uzurpować sobie jakieś prawa akademickie i przywileje zastrzeżone
dla sług Prawdy (Jedynej i Absolutnej - żeby nie było wątpliwości co do
zawartości tego pojęcia i paradygmatycznych sposobów posługiwania się nim), do
czego na razie jeszcze zobowiązują się pracownicy uniwersytetu przysięgą
doktorską. Jeszcze gorzej, gdy lenistwo myślowe i nihilizm prowadzi do
zanieczyszczania forum filozoficznego plebejską butą i samowolą, wyrażającą się
w ostentacyjnym manifestowaniu swego widzimisię („własnego zdania”, „własnych
poglądów”, „własnych zwyczajów”). Po dnie tej degrengolady ścielą się
narkotyczne opary, w których błądzą nieszczęśnicy, wyobrażający sobie, że
wszystko, co człowiek stworzył lub stworzy, jest jednak owo mądre, dobre,
słuszne i godne szacunku (no, może z wyjątkiem nazizmu oraz tego artykułu).
3. Nie wolno uogólniać!
To tylko drobny przykład komunału, mającego służyć utrwalaniu
uczciwości intelektualnej, wrażliwości na odstępstwa rzeczywistości od
stereotypów, a służącego zazwyczaj napiętnowaniu niewygodnych i
niestereotypowych wypowiedzi.
Prawie nie zdarzają się sytuacje, w których dziwaczny zakaz
uogólniania byłby usprawiedliwiony. W grę wchodzą co najwyżej jakieś
eksperymenty myślowe, w których oddalamy syntezy pojęciowe dla jak
najpełniejszego uprzytomnienia sobie złożoności empirycznych względów, które
winniśmy możliwie najszerzej w naszej pracy teoretycznej wziąć pod uwagę. Ale i
wtedy mówimy raczej „nie śpieszmy się z uogólnieniami”. Nie śpieszmy się, ale i
nie zapominajmy że nic, ale to nic innego nie jest naszym celem poznawczym, jak
pojęcie, ogólne pojęcie, teoretyczne ujęcie, zawsze ogólne i tylko dzięki temu
będące czymś intelektualnym w ogóle, a więc i mogącym być prawdą (lub fałszem).
Nie ma potrzeby zatrzymywania się dłużej nad głupotą zakazu
uogólniania, warto jednak uprzytomnić sobie przyczyny jego popularności. Jedną
jest powszechna zła wiara - skłonność do udawania przed sobą i innymi, że nie
rozumie się, że takie czy inne (nie odpowiadające nam) sądy, pomimo całkiem
ogólnego i apodyktycznego sformułowania, z całą oczywistością dopuszczają
wyjątki. Któż jest tak głupi, żeby sądzić, iż ten, kto powiada: „Niemcy są
narodem piwoszy”, wyobraża sobie, że nie ma ani jednego Niemca, który wcale nie
pije piwa? Ze złą wiarą nie ma co dyskutować - można nad nią ubolewać i
piętnować ją. Filozofa alarmować powinna natomiast druga przyczyna popularności
owego dictum „nie wolno uogólniać”. Jest nią prosty brak wiedzy o tym,
czym jest wiedza i czym jest pojęcie - że mianowicie wiedza jest teorią
zbudowaną z pojęć i sądów ogólnych, pretendujących do ważności. Cóż, żyjemy w
czasach, w których mądrość oznacza przymioty starca opowiadającego zajmujące
historie z przeszłości, cnota - integralność krocza jego wnuczki, a na przykład
„uogólnianie” - bezczelność jego wnuka, narzucającego innym swoje zdanie.
4. Nikt nie ma monopolu na prawdę
Do tego dodać można jeszcze wyszydzanie Jednej Prawdy - takie
są dziś sposoby piętnowania nieskromności, nieliczenia się ze zdaniem innych czy
ślepego dogmatyzmu. Aż dziw bierze, jak bezkarnie uchodzi powtarzanie podobnych
sformułowań nawet w życiu uniwersyteckim i nawet wtedy, gdy nie ulega kwestii,
iż chodzi o powiedzenie czegoś w rodzaju: „nie myśl, że tylko ty masz rację, ja
też mam prawo mieć trochę racji”.
Oto nikt nie ma monopolu na prawdę. Właśnie tak. Prawda jest
dobrem wspólnym wszystkich, którzy zdołali ją posiąść, a co więcej - winniśmy
się nią dzielić z tymi, którzy jej jeszcze nie znają. Wszelako kolektyw tych,
którzy prawdę poznali, dzierży absolutną i dyktatorską władzę, nic a nic ze
słuszności nie pozostawiając tym, którzy sądzą fałszywie. W tym sensie znający
prawdę mają na nią straszliwy, niewzruszony monopol, monopol gwarantowany przez
zasady sprzeczności i wyłączonego środka, których nie da się zaszczekać,
wyklaskać ani wygwizdać.
Wokół pojęcia prawdy narosło w ostatnim stuleciu chyba więcej
nieporozumień niż w przeciągu całej dawniejszej historii filozofii. Owo
nieszczęsne „nikt nie ma monopolu na prawdę” odzwierciedla niektóre z nich. Otóż
bardzo słusznie zwraca się uwagę na to, że twierdzący coś uczeni oddają się
pewnej praktyce społecznej i językowej, która rządzi się swoimi regułami i w
którą pewne osoby angażują się, a inne nie. Podobnie i inne formy społecznej
aktywności - na przykład religia czy produkowanie czegoś - mają swoje zasady
oraz właściwe im kręgi zainteresowanych osób. Gra na fortepianie ma swoje
reguły, handel fortepianami ma swoje reguły, muzykologia ma swoje reguły.
Producent opłatków inaczej się o nich wypowiada niż ksiądz, a sprzedawca jeszcze
inaczej. I wszyscy mają swoje racje - i niech będzie, że w tym sensie „nikt z
nich nie ma monopolu na prawdę”. Ale to wszystko nie ma nic wspólnego z
uzasadnieniem wypowiedzi w rodzaju „nie ma jednej prawdy”, „co dla jednego jest
prawdą, dla kogoś innego nią być nie musi”, „prawda nie jest ta sama dla
wszystkich” itp. Te tezy są po prostu fałszywe, a słuszne (choć banalne) uwagi w
rodzaju właśnie przytoczonych nie pozostają z nimi w żadnym logicznym (a co
najwyżej emocjonalnym) związku.
Inne pospolite nieporozumienie dotyczy kwestii trwałości
sformułowań językowych sądów prawdziwych. Jest oczywiste, że prawda metafizyki
Arystotelesa znalazła sobie dojrzalsze, bardziej trafne i pojemne sformułowanie
w znacznie doskonalszym języku systemu Hegla. Jest też oczywiste, że ten ostatni
nie ma już żadnych szans na to, że stanie się własnością publiczną nauki, a nie
tylko żargonem nielicznych specjalistów. Bynajmniej nie znaczy to jednak, że
Hegel odkrywa, iż to, co uchodziło za prawdę o naturze bytu, wyrażaną w
Arystotelesowskiej teorii substancji, przestało być prawdą albo nigdy nią nie
było. Prawda ta została zachowana i przedstawiona wespół z inną, nie znaną
Arystotelesowi, prawdą w logice Heglowskiej. Fakt, że żadne sformułowanie
Arystotelesa nie jest już Heglowi w dosłownym brzmieniu potrzebne, nie oznacza,
że ma on „swój system, sprzeczny z Arystotelesowskim”. Sformułowania prawdy -
nie tylko słowa, lecz i same pojęcia - zmieniają się, ale bez szkody dla prawdy.
Gdy mówimy, że dwa razy dwa zawsze będzie cztery, to wcale nie chodzi nam o to,
że z pewnością zawsze wyrażenie to będzie poprawne i prawdziwe. Dwa razy dwa
zawsze będzie cztery, nawet wtedy gdy język polski nie będzie istniał lub zmieni
się w ten sposób, że słowo „dwa” zacznie znaczyć to, co teraz „trzy”, a „cztery”
to, co teraz „jeden”. Dwa razy dwa zawsze będzie cztery, bo prawda jest prawdą i
niczym więcej ani mniej - przejrzystością dla siebie samowiednego rozumu, który
kiedykolwiek będzie liczył, będzie też wiedział, że liczy i że liczy poprawnie.
Oczywiście, rezerwa w stosunku do własnych przypuszczeń,
hipotetyczny tryb wypowiedzi w nauce, skromność i ostrożność to wielkie zalety
moralne uczonego i godne pochwały przejawy roztropności. Nie można jednak
zapominać, że hipoteza to taki sąd, o którym przypuszcza się (wszelako nie mając
pewności), że jest Absolutnie Prawdziwą Jedyną Prawdą. Hipoteza w znaczeniu
„proponowanego ze świadomością tymczasowości najbliższego w danych warunkach
prawdzie stanowiska” jest raczej „hipotezą hipotezy”, ale i tu zawarty je
przecież apel do Prawdy Ostatecznej. A to, że uprawia się naukę często bez wiary
w trwały rezultat, w definitywną prawdę, to już zmartwienie uczonych, a nie
moje.
5. De gustibus...
Prawda! Ale dlaczego prawda? Bo nie ma o czym dyskutować,
skoro „gust” miałby znaczyć byle jaki sąd nie wyrobionego smaku. Gdyby miał
znaczyć przeciwnie - sąd smaku autentycznego, wyrobionego, to tematów do
dyskusji przy każdej okazji oceny estetycznej byłoby aż nadto. Wie to dobrze
ten, kto choć raz miał okazję przysłuchiwać się, jak o swych „gustach” dyskutują
znawcy przedmiotu.
Gdy ktoś nie wie, że sądy estetyczne bywają apodyktyczne i
oparte na doświadczeniowej i rozumowej konieczności uznania tego, co
piękne, za piękne właśnie, to nie ma w tym wielkiego niebezpieczeństwa. Naraża
się co najwyżej na śmieszność, broniąc za pomocą tytułowego dictum swej
ignorancji lub złego smaku („mnie się podoba taka muzyka, tobie inna, ja nic nie
mam do ciebie, więc i ty zostaw mnie w spokoju”). Wszelako od anomii estetycznej
tylko krok do rzeczywistej anomii lub agresywnej rewolty w zakresie uznania
swych obowiązków i powinności. „Ja mam swoją moralność, ty masz swoją” albo „ja
cię nie uczę, jak żyć, więc i ty mnie nie ucz”, albo „moralność jest wymysłem
władzy, służącym narzuceniu ludziom poczucia winy, gdy sprzeciwiają się
narzuconemu przez nią porządkowi” itd. Wspólny mianownik tych buntowniczych
sformułowań jest taki: „pilnuj swojego nosa!” Arogancja i agresja czai się za
pozornie cywilizowanymi (usłużnie legitymizowanymi) roszczeniami do poszanowania
wszelkich osobistych celów i przekonań jednostek oraz kultur i tradycji
społeczności, jeśli tylko nie zagrażają one wojną. Rzeczywiste obowiązki,
powszechne prawa moralne to w świecie pilnujących-każdy-swego-nosa zasługujące
na bezwzględne zwalczanie uzurpacje, no, może z wyjątkiem tych paru zasad
moralnych, które trzeba zachować, aby podtrzymać pokój i niedyskryminacyjność
niezbędną do cieszenia się przez każdego swoją „kulturą”, „stylem życia”,
„preferencjami seksualnymi” i innymi „wyobrażeniami o dobru”, jak to się bodajże
nazywa. Trzeba przecież aksjologicznie uzasadnionych swobód demokratycznych, aby
każdy mógł robić, co chce, źle czy dobrze. Jeszcze bardziej trzeba jednak do
tego pieniędzy. Bo świat, w którym wszystko jest przyjemne - szpital, więzienie,
klasztor, uniwersytet - świat, w którym każdy styl, każde miejsce, każdy wybór
jest OK, w pewnej mierze da się ziścić, ale jedynie w warunkach wielkiego
bogactwa materialnego. Drobny kryzys spowodowałby nagłe i zupełne załamanie
owego anything-goes-world, filmowej atrapy zbudowanej za prawdziwe
pieniądze.
***
Gdy ktoś nieustannie mówi „wydaje mi się”, „sądzę, że”, to
niekoniecznie daje wyraz swej skromności, lecz czasem też chce dostarczyć sobie
alibi, pozwalającego mu łatwo wycofać się z zajętego stanowiska (gdyby okazało
się ono fałszywe albo z innego względu niekorzystne), a co gorsze, czasem
kamufluje w ten sposób swą skłonność do arbitralności. Bywa bowiem i tak, że
konformizm idzie w parze z agresją - dotyczy to w szczególności takich
przypadków, gdy ktoś zagraża całej społeczności konformistów, chcąc pokazać tej
społeczności całe jej zakłamanie. Wtedy łagodni i dobrotliwi, skromni i niepewni
siebie oportuniści stają ramię w ramię do solidarnej obrony swego świata.
Świata, w którym nie ma żadnej prawdy (gdyż wtedy ktoś nie miałby racji), w
którym nie ma też żadnego fałszu (bo znów - ktoś, kto by go głosił, mógłby
poczuć się dyskryminowany lub wykluczony). W tym świecie szczere pragnienie
poznania najprawdziwszej prawdy, prawdy jak ją Pan Bóg stworzył, zastąpione jest
przez „umiejętność nawiązywania kontaktów z innymi”, „umiejętność słuchania”,
umiejętność wyrozumiałego kiwania głową i mówienia „I see”, „I like your point”,
„I’m with you”, „Yeah”. Gdyby jednakże ktoś okazał się tak bezczelny, żeby
powołać się na jakieś kompetencje albo - co gorsze - twierdzić, że tylko on ma
tu rację, to może spotkać go przykra niespodzianka.
Przed kilkoma laty prof. Józef Niżnik poprosił mnie, bym
zajął się znanym filozofem amerykańskim Richardem Rorty’m podczas jego pobytu w
Krakowie. Tak naprawdę ludzie zwykle nie przyjeżdżają wcale do Krakowa (choć
wielu krakowian ma takie złudzenia), lecz do Auschwitz - najbardziej znanego
miejsca w naszym kraju. Gdy więc szliśmy przez obóz-muzeum, Richard Rorty
podzielił się ze mną i moim przyjacielem, Krzysztofem Guczalskim, będącym tam z
nami, mądrą refleksją, którą chciałbym tu na koniec przytoczyć. Otóż Rorty dał
wyraz pewnego rodzaju ubolewaniu czy skonfundowaniu, że nigdy nie było mu dane
otrzeć się o traumę wojny, terroru czy nędzy. Zauważył, że „dorasta” dziś, także
poza USA, pierwsze pokolenie ludzi, którzy jako starcy nie są w stanie podzielić
się z młodymi doświadczeniem wojny i przestrzec ich przed jej okropieństwami.
Nie są w stanie, bo wojny i jej następstw nie widzieli. Ten brak tak istotnego
czynnika doświadczenia zbiorowego i zbiorowej pamięci utrwala i tak silną w
naszych społeczeństwach tendencję do zatracania się poczucia rzeczywistości i
ważności życia. Odniosłem wrażenie, że Richard Rorty z powodu tej „nienamacalności”
naszego życia osobiście cierpi.
Po intelektualnej wojnie niemiecko-amerykańskiej, wojnie
kantystów i heglistów z utylitarystami i pragmatystami, tak jak po wojnach
światowych, między tymi krajami zapanowała zgoda; Habermas i Rorty są tak do
siebie podobni, że nawet nie mogą się ze sobą spierać. A jednak ten
transoceaniczny pokój opiera się na wyrzeczeniach - wyrzeczeniach, które
dobrowolnie podjęli Amerykanie, a Niemcom narzucili jako warunki owego pokoju.
Pospołu jednak stary pragmatysta ze starym hermeneutą - jeden dyskretnie, drugi
bardziej jawnie - wzdychać będą do czasów, w których za prawdę chciało się
umierać, wiara była wiarą na śmierć i życie, cnota niezłomną, a filozofia była
żarliwą miłością wiedzy. I ja sobie westchnę:
mais où sont les neiges d’antan?
|