Jan Hartman
Czy filozofia może nie być transcendentalna?
Transcendentalizm, nawet w wąskim rozumieniu, obejmuje bardzo
różne i często niezgodne ze sobą koncepcje, takie jak spekulatywna teoria wiedzy
Fichtego i transcendentalna fenomenologia Husserla. Jest wszelako kilka rysów
wspólnych wszystkim tym projektom.
Po pierwsze, filozofia transcendentalna to taka, która
poddaje krytycznej refleksji (co nie znaczy, że obala!) naturalne przekonanie,
że świat składa się z przedmiotów, które są tym, czym są, niezależnie od
czynności poznawczych jakiegokolwiek podmiotu, zauważając, że „być jakimś
przedmiotem”, „być światem”, „być czymś rzeczywistym”, „istnieć obiektywnie”
itd. to są pewne treści, które aby mogły w ogóle istnieć (mieć sens, być
jakimś sensem), muszą, tak jak wszelkie inne treści (jakości zmysłowe, pojęcia),
istnieć w jakimś podmiocie - rozumiejącym je i ze względu na nie
organizującym swoje poznanie (na przykład uważającym swoje własne życie
poznawcze za „poznawanie niezależnych od świadomości przedmiotów” albo
„świata”). Inaczej mówiąc, obiektywność (przedmiotowość) ma podstawę w
subiektywności (podmiotowości), a mówienie o przedmiocie (i w ogóle o czymś
obiektywnym) nie ma sensu bez jednoczesnego pomyślenia o podmiocie, dla którego
czy „wobec którego” ten przedmiot jest przedmiotem. Być przedmiotem znaczy być
ukonstytuowanym mocą myślącego ja - i odwrotnie, być podmiotem znaczy
przedstawiać sobie jakiś przedmiot.
Po drugie, w filozofii transcendentalnej zauważa się, że
podmiot (ja, jaźń), który powołuje do istnienia sens, podmiot, który określa czy
konstytuuje treści przedmiotowe (przyrodę i świat duchowy), nie jest znanym nam
z doświadczenia wewnętrznego psychologicznym ja, czyli empirycznym bytem
psychicznym, lecz ostateczną, absolutną rzeczywistością podmiotową, która
sama jest swym własnym myśleniem, ustanawiającym wszelką rzeczywistość
wewnętrzną (samą siebie) i zewnętrzną w jej bycie i jej treści. Taką
rzeczywistość podmiotową zwie się czystym ja, ja absolutnym lub ja
transcendentalnym. Nie możemy go bezpośrednio zrozumieć czy doświadczyć, ale w
pewnym stopniu odsłania się ono przed nami, gdy zauważymy, że mówiąc „ja” (na
przykład „jest dla mnie oczywiste, że dwa i dwa jest cztery”), mamy na
myśli coś ogólnego, jakieś „ja w ogóle”, skryte jakby głęboko poniżej
powierzchni naszego osobistego doświadczenia, do którego odwołujemy się, mówiąc
„o sobie”, czyli o swym ja empirycznym. O takiej ostatecznej podmiotowej
rzeczywistości, z której wszystko się wywodzi, która powołuje do bytu i do
znaczenia nawet takie ogólne warunki rzeczywistości, jak czas, przestrzeń, formę
„bycia rzeczą” oraz wszelkie prawidła (na przykład logiczne), mówiło się zawsze
w tradycyjnej metafizyce i teologii. Mówiło się bowiem o Bogu.
Przełom, jaki przynosi filozofia transcendentalna, polega
jednak na tym, że po trzecie, usiłuje ona rozpoznać bieg tej sensotwórczej
czynności czystego ja, poznać świat w jego ostatecznych podstawach, a więc w
tym, jak został ukonstytuowany przez myślące ja. Filozofia transcendentalna chce
więc poznać ostateczne, nieprzekraczalne i nie mające już żadnej głębszej
podstawy, lecz przeciwnie: będące podstawą wszelkiej rzeczywistości
uwarunkowania świata i jego poznania. To, co warunkuje świat (byt) pod
względem tego, że w ogóle jest bytem, i to, co warunkuje poznanie pod względem
tego, że jest poznaniem, nazywa się transcendentalnym, czyli
wykraczającym poza (a raczej przed) normalny poznawczy stosunek
podmiotowo-przedmiotowy, ku temu, co go w ogóle umożliwia. Do tych
transcendentalnych warunków bytu i poznania należy na przykład to, że byt
przybiera postać przedmiotu, który staje „naprzeciw” podmiotu, jako coś, co
podmiot może poznać. Należy do nich i to, że świat przedstawia się jako jedność
w wielości, jako powiązany relacjami i prawami, a jednocześnie jako obiektywna,
niezależna od podmiotu rzeczywistość. Należy do nich wreszcie i to, że poznanie
narzuca swemu przedmiotowi (światu) formę adekwatną do formy sądu, w jakiej
poznanie musi być ujęte; skoro sąd ma strukturę podmiotowo-orzecznikową, to i
byt, o ile jest rozumiany, a więc o ile wzięty zostaje jako możliwy przedmiot
poznania, musi mieć strukturę: podmiot własności - własności. Takich warunków
jest o wiele więcej. Ich analiza to analiza transcendentalna.
Po czwarte wreszcie, filozofia transcendenatlna, sięgając do
samych warunków tego, że poznanie jest poznaniem, a rzeczywistość jest w ogóle
rzeczywistością, wykazuje się doskonałą, pełną samowiedzą i krytycyzmem.
Jest to więc filozofia w założeniu absolutnie krytyczna, czyli znająca do końca
podstawy swych roszczeń do prawdy (prawomocności) i dlatego zupełnie
apodyktyczna i ostateczna.
Czy w takim razie można w ogóle mówić „o” filozofii
transcendentalnej, a więc uczynić ją przedmiotem analizy, uchylając się lub
choćby zachowując neutralność wobec samej idei „transcendentalnego sposobu
rozważania zagadnień”? Z pewnością byłoby to sprzeniewierzenie się najgłębszej
istocie i najbardziej stanowczym żądaniom, jakie stawia filozofom
transcendentalizm: nie można „nietranscendentalnie” rozważać filozofii
transcendentalnej, choćby dlatego tylko, że wszystko, co „nietranscendentalne”,
jest w jej pojęciu myśleniem jeszcze nie transcendentalnym, jakby
niewtajemniczonym, a więc: przedkrytycznym, naiwnym.
Filozofia transcendentalna początkowo zaleca się nadaniem
nowej rangi i nowego znaczenia zagadnieniu prawomocności poznania, zwłaszcza w
świetle zagrożenia sceptycyzmem (sceptycyzmem wynikającym z pytania o „stosunek
zjawiska do rzeczy samej” lub o możliwość przełamania granic czystej immanencji
jako jedynego residuum absolutnej pewności poznawczej). W tym zakresie
problemowym transcendentalizm jest refleksją nad warunkami możliwości
doświadczenia, a zwłaszcza nad podmiotowym konstytuowaniem się warunków
poznawczości w ogóle, takich jak oś podmiot - wrażenia - zjawisko - rzecz,
struktura sądu czy sama idea poznawania czegoś oraz prawdy. Obowiązujący tu
schemat heurystyczny ma postać redukcyjną: fakt poznania i jego warunki, takie
jak samorozumienie umysłu poznającego jako więzi podmiotu z przedmiotem,
postulat racjonalności bytu czy postulat ontycznej relewancji struktury sądu
jako warunki samej poznawczości jako takiej, transcendentalne warunki
doświadczenia, czyli wyznaczniki samej możliwości poznawania czegokolwiek,
twierdzenia czegokolwiek i podawania czegokolwiek w wątpliwość, są
strukturalnie (logicznie) niepodawalne w wątpliwość. Zarazem też
wszystko to, co jest koniecznym następstwem transcendentalnych warunków poznania
(na przykład w przekonaniu Kanta - twierdzenia matematyczne) dziedziczy od nich
samych apodyktyczną konieczność, będącą w tym wypadku koniecznością polegającą
na apriorycznej prawdziwości.
Niezamierzoną konsekwencją stanowiska transcendentalnego jest
jednak wytwarzanie nieusuwalnego napięcia pomiędzy „naiwnym” traktowaniem
problematyki epistemologicznej jako problematyki analizy wiarygodności różnych
aktów i czynności poznawczych (w zamiarze ugruntowania krytycznego poznania
naukowego) oraz „wyższym” stanowiskiem transcendentalnym, które bada same
warunki możliwości postawienia zadania krytyki poznania. Wygląda jednak na to,
że bez nieustannego (krytycznego) przywoływania owego stanowiska „naiwnego” czy
„przedkrytycznego”, samego stanowiska transcendentalnego w ogóle nie da się
sformułować. Z tego powodu pojęcie transcendentalności obarczone jest bagażem
retorycznym i polemicznym, co pozostaje w bezpośredniej sprzeczności z logiczną
apodyktycznością tego, co się za pomocą tego pojęcia w dziedzinie teoretycznej
implantuje. Inaczej mówiąc, transcendentalizm żyje z nieustannego ponawiania
gestu radykalnego odcinania się od domeny „przedkrytycznej naiwności”, na
przykład od idealizmu i subiektywizmu czy równorzędnego im w swej „przedkrytyczności”
„dogmatycznego realizmu”. To dekretywne odcinanie się ponosi jednak porażkę, bo
nie jest nigdy dość wiarygodne, aby nie trzeba było wciąż od nowa dokonywać tego
aktu. Z tego powodu transcendentalizm paradoksalnie zależy od tej
problematyzacji zagadnienia poznania, od której chce się odciąć, którą chce
przezwyciężyć, a więc na przykład od idei teorii poznania jako krytyki poznania,
metodologii i obalenia sceptycyzmu, albo od męczącego uwikłania w paradoksy
wyobrażenia rozdzielającego ja od treści przeżyć, a te od zjawiska i
rzeczy samych w sobie.
Żaden termin filozoficzny nie jest bardziej niż „transcedentalność”
obliczony na ścisłą, całkiem „ahistoryczną” teoretyczność. W istocie zawiera on
siłę perswazyjną, która ma przekonywać nas do tego, że ci, którzy określają swój
namysł filozoficzny jako transcendentalny, wykazują się w nieprzewyższalnym
stopniu ponadhistorycznymi cnotami i atrybutami filozoficzności jako takiej:
refleksyjnością, krytycyzmem, niedogmatycznością, uniwersalnością i istotnością
dokonywanych ujęć etc. W tym sensie każdy, kto miałby pretendować do
miana prawdziwego filozofa, w myśl tego perswazyjnego dyskursu powinien być
filozofem transcendentalnym; nie ma więc mowy o dezaktualizacji
transcendentalizmu ani nawet o „nietranscendentalnej filozofii”, godnej jeszcze
miana filozofii w ogóle. Tymczasem faktem jest, że filozofia transcedentalna
jest zależna od retoryki samodekretującej się apodyktyczności, a w dodatku
przepojona duchem konserwatywnym i formalistycznym, który został poddany krytyce
już przez Hegla, którego z kolei najmniej można by posądzać o niedostatek
samowiednej refleksyjności, krytycyzmu i intelektualnego holizmu. Co więcej, XX
wiek dołożył do krytyki transcendentalizmu serię zarzutów, które trafiają weń
jako postać, mimo wszystko, metafizyki, a mianowicie zarzutów parapolitycznych,
przypisujących tej tradycji skłonność do apodyktyczności w swej istocie
politycznej, a wręcz do perswazyjnej przemocy. Niby więc nie ma „nietranscendentalnej”
krytycznej samowiedzy filozofującego ja, ale z drugiej strony, najwyraźniej są
do takowej pretendenci. Obywają się oni bez słowa „transcendentalność”. Ale czy
faktycznie obywają się bez transcendentalnego namysłu? Sądzę, że nie, jakkolwiek
mam wątpliwości, czy naprawdę nie możemy zrezygnować z retorycznej siły
zamkniętej w terminie „transcendentalny”. Takie wyrażenia, jak „krytyczny”,
„fundamentalny”, „radykalny”, „odnoszący się do pierwszych i konstytutywnych
zasad”, „określający aprioryczne warunki możliwości doświadczenia w pewnym
obszarze” i inne tego rodzaju, nie mają już tej perswazyjnej i uwodzicielskiej
mocy, jaką od czasów średniowiecza ma słowo „transcendentalny”. Wydaje się, że
słowo to jednak wyrzuciliśmy za burtę, wraz ze słowem „metafizyczny” i
„absolut”, z którymi z różnych powodów epistemologiczny pierwotnie termin
„transcendentalny” został powiązany.
Nie wierzę więc, że można zrezygnować z projektu źródłowej
samowiedzy i krytycznego samougruntowania myślenia oraz z projektu
rekonstruowania podmiotowej genealogii wszelkiego sensu poznawczego i
symbolicznego, zarówno w zakresie jego formy, jak i treści. Ale nie wierzę też,
że nadal my, wychowani na tradycji niemieckiej, będziemy nazywać taki namysł
słowem „transcendentalny” i uważać go za równoznaczny z uprawianiem filozofii
jako takim. Po prostu przejdzie nam to. Będziemy musieli kiedyś wyjść z okopów
św. Trójcy albo raczej zejść z górnego kręgu filozoficznego nieba, gdzie na
tronach zasiadają Kant, Fichte, Hegel i Husserl (mimo jak najgorszych ich
wzajemnych stosunków). Przegraliśmy grę, w której chcieliśmy przekonać
publiczność, że jest coś takiego jak autonomiczna sfera czystej teoretyczności,
będącej absolutną refleksyjną samowiedzą, i że sfera ta jest jednocześnie
zwieńczeniem i fundamentem wszelkiej działalności racjonalnej, na imię jej zaś
„filozofia” (in brevi) lub „filozofia transcendentalna” (pleno
titulo). Nikt już w to nie uwierzy i nawet nie chce tego słuchać.
O tym, jak bardzo nasz patetyczny projekt jest już
przebrzmiały, świadczy sposób, w jaki się go dziś wykonuje. Otóż większość
tekstów afirmatywnie odnoszących się do tej tradycji służy wyjaśnianiu po raz
kolejny wciąż tych samych spraw, usuwaniu tych samych wciąż nieporozumień i
wzbudzaniu wciąż na nowo tych samych, elementarnych intucji, konstytutywnych dla
uprawiania filozofii jako samowiedzy rozumu. Oznacza to ni mniej, ni więcej,
tylko wtórność i defensywność. Ciągle tłumaczymy, co miał do powiedzenia Kant,
ale nasze tłumaczenia są nam samym niepotrzebne (bo wiemy), a inni ich nie
czytają. Z drugiej strony, mamy nie mniej irytujące zjawisko. Oto znaczna część
produkcji filozoficznej poświęcona jest wielkim odkryciom, że ten czy inny
autor, mało znający tradycję transcendentalną, okazuje się „kantystą”. Nie
trzeba być oczywiście żadnym świadomym uczniem Kanta, aby tu czy tam powiedzieć
coś z zakresu najpopularniejszych intuicji filozofii transcendentalnej (jak to
się często zdarzało na przykład Wittgensteinowi), a wręcz przeciwnie - trzeba
dostatecznie mało znać tradycję, aby z poczuciem, że mówi się coś istotnego i
odkrywczego, wypowiedzieć retoryczną sentencję o treści, która ma od dwustu lat
precyzyjne i techniczne ujęcie w akademickiej filozofii. Wypowiadając taką
sentencję lub w inny sposób dając świadectwo temu, że pomyślało się którąś z
myśli, jakie zawierają się w pismach Kanta czy Fichtego, oczywiście nie ponosi
się żadnej zasługi. Tym bardziej żałosne jest praktykowanie owych radosnych
odkryć, że ten czy tamten powiedział coś podobnego do czegoś, co powiedział był
(lub rzekomo powiedział był) Kant. Zajęciu temu oddają się z upodobaniem ludzie,
dla których tradycja filozofii transcendentalnej to zdecydowanie „język obcy”,
którego z trudem i mało pilnie się uczą. Prawdę mówiąc, trudności w utrzymywaniu
dobrej kondycji „językowej” w zakresie dziewiętnastowiecznych idiomów
filozoficznych mają prawie wszyscy wykładowcy filozofii, przez co teksty
współczesnej „filozofii nieanalitycznej” bardzo często przypominają wprawki
językowe, w których chodzi o to, by w kilku miejscach artykułu osiągnąć zgrabne
wyrażenia swoistości tej postawy teoretycznej, którą nazywa się transcendentalną
(lub odpowiednio: fenomenologiczną czy hermeneutyczną) i na tym już poprzestać.
Jeśli deklaratywizm i retoryczność filozofii transcendentalnej w XIX i na
początku XX w. mogły uchodzić za wady „wczesnego stadium”, to dziś nasze
ćwiczenia polegające na „przepowiadaniu sobie”, o co w tym wszystkim w ogóle
chodzi, są dowodem całkowitej dekadencji.
Odpowiadam więc na postawione przez siebie pytanie
następująco. Filozofia osiągnęła kiedyś, w XIX w., stadium skondensowanej,
skupionej samowiedzy i wykształciła środki, językowe i pojęciowe, radykalnego,
spekulatywnego samougruntowania. Stała się więc czystym samomyśleniem. Jest to
dokonanie filozofii transcendentalnej, udoskonalone przez Hegla, czego warunkiem
było rozstanie się z formalizmem i retorycznością oryginalnego
transcendentalizmu. Jest to coś, co się wydarzyło i do czego możemy powracać,
ale czego nie możemy już nic dodać. Ze szczytu, na który się weszło, można już
tylko zejść. Tradycja transcendentalna i spekulatywna jest tym samym depozytem
przeszłości. Jest też, ze względu na stawiane przez siebie wymagania
intelektualne, czymś ekskluzywnym i niedostępnym szerszej publiczności
filozoficznej. Podobnie jak wysokie góry: ktoś już je zdobył, ten i ów może ten
wyczyn powtórzyć, ale wyżej wejść się nie da, a ci, którzy dokonanie
poprzedników powtarzają, zawsze będą nieliczni. Mądrzy filozofowie nie powinni
dążyć do kolejnych powtórzeń wejść na niedostępne szczyty spekulatywnej
samowiedzy, utrzymując elitarny klub wtajemniczonych transcendentalistów czy
heglistów. Lepiej zawiesić elitarne insygnia na kołku i przyjąć do wiadomości
potoczne pojęcie filozofii, które ze spekulatywnym samougruntowaniem i
transcendentalnym namysłem nie ma nic wspólnego. Filozofia w elitarnym znaczeniu
jest dokładnie tym, co spełniło się w czystej samowiedzy filozofującego ja. To
już się raz stało i nikt nam tego nie zabierze. Ale też mało kogo to naprawdę
obchodzi. Trzeba więc zabrać się do ogólnie zrozumiałych, całkowicie
przedkrytycznie wytaczanych zagadnień i starać się coś do nich wnieść, nawet
zmieniając i ukrytyczniając ich sformułowanie, ale w taki sposób, by nie stracić
łączności intelektualnej z tymi, którzy nic nie wiedzą i nic nie chcą wiedzieć o
„transcendentalnym trybie rozważania”. Mówiąc skrótem: trzeba nauczyć się
rozmawiać z Amerykanami. To jest sztuka znacznie trudniejsza niż nieustanne
przypominanie, co miał nam do powiedzenia Kant lub Hegel, ale też znacznie
pożyteczniejsza niż pielęgnowanie elitarnego pojęcia filozofii jako
transcendentalnej lub spekulatywnej samowiedzy rozumu.
|