Jan Hartman
Nieproszony moderator, czyli filozofowie i humaniści
[Zagadnienia Naukoznawstwa 2006]
Począwszy od XVIII wieku wśród filozofów utrwalił się
nieładny zwyczaj grodzenia na własny użytek takich czy innych „pól badawczych”,
którym to, niczym nowym farmom wytyczonym na indiańskim bezkresie, nadawali oni
nowe, atrakcyjnie brzmiące nazwy: „socjologia”, „psychologia”, „antropologia”,
„etnologia”, „ekonomia polityczna”. Wszystkie te „logie” z początku miały być
częściami filozofii, przynajmniej w tej mierze, w jakiej afiliacja taka mogła
przydać książętom „nowych nauk” jakiegoś splendoru i gwarantować dostęp do
wszelkich możliwości metodologicznych, lecz jednocześnie miały być prowincjami
autonomicznymi, nie znoszącymi konkurencji i kontroli z zewnątrz. Żeby rozwiązać
sprzeczność tkwiącą w idei „udzielnego księstwa” (które wszak nie jest równe
królestwu ani cesarstwu), najlepiej było ogłosić, że „stolica jest u nas”, czyli
że w gruncie rzeczy filozofia to jest psychologia czy też socjologia.
Wtórne zawłaszczenie terytorium filozofii, z którego się wcześniej w
poszukiwaniu wolności i władzy ewakuowano, wyszydzając starych scholastyków,
metafizyków i wszelkich zacofańców, miało więc polegać na przeistoczeniu
filozofii w socjologię, psychologię czy w ogóle jakąś „humanistykę”. W
zależności od upodobań mogło chodzić albo o redukcję wszelkiej problematyki
metafizycznej, epistemologicznej, etycznej i politycznej do psychologii lub
socjologii, albo o uczynienie z dysycyplin „humanistycznych” nowych „filozofii
pierwszych”, fundatorskich dla pozostałych nauk. Zawsze był to jednak proces
bardziej retoryczny i społeczny (administracyjny, z podziałem stanowisk i
funduszy uniwersyteckich związany) niż teoretyczny, gdyż poziom dyskusji
„redukcjonistycznych” między psychologistami i socjologistami z jednej strony, a
hermeneutami, neokantystami i fenomenologami z drugiej bynajmniej nie był
kongenialny z zaawansowaną samowiedzą filozofii XIX-wiecznej. Tak czy inaczej,
skoro stawką w grze o akademicki sukces była reputacja słowa „filozofia”, które
jako konserwatywny szyld mogło dawać pewne korzyści, ale być może mniejsze i
ryzykowne w porównaniu z nowiutkimi szyldami, takimi jak „psychologia” czy
„socjologia”, to w rezulatcie zmagań akademików stało się ono wyświechtane i
znaczeniowo wykoślawione.
Destrukcja prestiżu i znaczeń przypisywanych słowu
„filozofia”, przekładająca się na realną przemianę etosu
intelektualisty-filozofa w XX wieku, była powtórką wcześniejszej batalii, której
ofiarą padła scholastyka, a właściwie katolicki uniwersytet. Odbyła się ona w
XVII wieku i była częścią wojny reformacji z kontrreformacją. Echem tamtych
sporów, w gruncie rzeczy teologicznych, był ów dziwny paroksyzm
neopozytywistycznej agresji w stosunku do słowa „metafizyka” i niektórych jego
konotacji – o tyle ekscentryczny, o ile na początku XX wieku słowo to używane
było głównie ceremonialnie i honorowo, np. jako tytuł wykładu czy nazwa katedry,
na gruncie teoretycznym funkcjonowało zaś w kadłubowym znaczeniu, jakie nadano
mu w oświeceniu i, zgodnie z zaleceniem Kanta, kojarzone było bardziej z religią
i moralnością niż z poznaniem naukowym.
Tak naprawdę opisany wyżej mechanizm secesji i powtórnego
zawłaszczenia bywał bardziej skomplikowany i towarzyszyły mu inne jeszcze
zjawiska. Nowi „humaniści” nie mogli się zdecydować, czy ascetycznie redukować
zagadnienia wszelkie do swojej nowej dyscypliny (a czego zredukować by się nie
dało, to ogłosić bezsensownym, używając „ostatecznego argumentu” scjentysty),
czy też może „zuniwersalizować” nowe nauki i podbić za pomocą ich oręża całe
pole możliwej teoretyczności. Podobnie i filozofowie, jeśli nie mieli jeszcze
przydziału akademickiego do „psychologii” czy „socjologii”, pozostając
„filozofami w ogóle i po prostu”, musieli odpowiedzieć sobie na pytanie, czy
będą kolegów-humanistów i „przedstawicieli nauk społecznych” traktować jako
„specjalistów”, wymagających dostarczenia im „podstaw ogólnych” przez filozofów,
czy też też może sami mają nazwać się psychologami czy socjologami tout court,
obejmując mentorską władzę nad filozoficznie nieuświadomionymi, naiwnymi
przedstawiecielami dyscyplin młodocianych i szczegółowych. Wychodzi niby na to
samo, ale różnica psycholgiczna jest duża. Taki np. Husserl wpierw chciał być
fundamentalnym psychologiem, jak jego mistrz Brentano, a potem został liderem
„antypsychologizmu”, decydując, że jego nowa fenomenologia nie będzie zwać się
najradykalniejszą i najbardziej fundamentalną psychologią, lecz właśnie
filozofią (i oczywiście będzie filozofią tout court). Była jeszcze
trzecia możliwość: ignorowania lub wyśmiewania nowych nauk humanistycznych, ale
z niej korzystano najrzadziej.
Dzieje różnych sporów naturalistów z antynaturalistami,
scjentystów z obrońcami swoistości nauk humanistycznych, dzieje wielkich
projektów neokartezjańskich i neokantowskich budowy totalnej nauko-filozofii
(pod wezwaniem filozofa-fundatora) są bardzo ciekawe, ale też dość dobrze znane.
Nas interesuje tutaj wszelako nie przebieg, lecz rezultat dzisiejszy tych
procesów. Najogólniej mówiąc, rezulatat ten jest taki, że humaniści jadą z
filozofami na tym samym wózku, bocznym torem życia społecznego. Wózek porusza
się dzięki wydawcom książek i prasy oraz dzięki państwowym systemom edukacji,
które mają jeszcze dość inercji, by finansować humanistykę, a nawet filozofię.
Poza tym dyskurs publiczny oraz dyskurs władzy potrzebuje pewnych standardowych
„wypowiedzi eksperckich”, a biznes potrzebuje slajdowych teoryjek dla
uświetnienia swych poczynań. Dlatego w pierwszej klasie wózkiem jadą
psychologowie i socjologowie, ekonomiści-humaniści, prawnicy i politolodzy, w
drugiej historycy (zapewniający państwowtwórczą świadomość historyczną), w
trzeciej zaś filologowie i filozofowie.
Gnieżdżenie się w trzeciej klasie jest bardzo frustrujące i
właśnie frustracja jest tembrem stosunków między filozofami a humanistami.
Przychodzi czasem nawet i do tego, że filozofię umieszcza się na „Wydziałach
Nauk Humanistycznych”, odwracając nominalną relację heurystyczną między całością
(filozofią) i częściami (naukami humanistycznymi), a jednocześnie ignorując
ontologię i logikę, które to działy filozofii z pewnością humanistyczne nie są.
Jest to krok w stronę zepchnięcia filozofii do roli zakładu usługowego,
prowadzącego ogólnokształcące zajęcia dla niedouczonych początkujących
studentów. I tak w istocie się dzieje. Filozofów miernych, którzy znaleźli się w
tej sytuacji żałować nie będziemy. Dobrzy filozofowie powinni zaś sami sobie
poradzić, skoro są dobrzy...
Wyobcowanie intelektualisty, rozdarcie między elitarną
postawą społecznego mentora i marginalną pozycją skromnego nauczyciela, jest
doświadczeniem zaskakująco dawnym. Za Wolffem, gdy wjeżdżał do kolejnego
niemieckiego miasta, w którym miał wykładać, szła orkiestra, a na poboczach
wystawał zadziwiony lud. Dwa pokolenia młodszy od niego Kant pisał już Spór
fakultetów, mający zagwarantować wieczystą wolność wypowiedzi dla filozofów,
pomimo a nawet z uwagi na posłannictwo państwotwórcze uniwersytetu i autorytet
wydziału teologicznego, czym dał wyraz swemu zaniepokojeniu dokonującą się
przemianą społecznej pozycji profesora filozofii. Pod koniec życia napisał zaś
zadziwiające swym stylem i formą dziełko O wiecznym pokoju, zawierające
hipotetyczny traktat międzynarodowy, fundujący światowy pokój na podstawie
prawnej i moralnej jednocześnie; znalazł się w nim oto „Tajny artykuł do
wiecznego pokoju”, który brzmi: „Maksymy filozofów należące do warunków
możliwości publicznego pokoju winny być brane pod uwagę przez państwa zbrojące
się do wojny”. Tajność tej klauzuli jest sama przez się śmieszna i nadaje
krótkiemu rozdzialikowi, będącemu jego objaśnieniem, charakter autoironicznej
satyry. Byłoby śmieszne, gdyby władza oficjalnie przynała filozofom autorytet,
któremu winna byłaby posłuch. Ale też filozof lepiej niż prawnicy i
funkcjonariusze państwa może wysłowić jego rzeczywisty „moralny interes”, a kto
wie (jak się domyślamy) – nawet zatrzymać logikę wojny. Dlatego też chciałby
Kant, aby władza „milcząco zachęcała” filozofów do wypowiedzi i gwarantowała
wypowiedzi tej swobodę; tak milcząco, że artykuł mówiący, iż warto, by ta
wolność intelektualna panowała, musi być tajny. Otwarta aprecjacja filozofów
byłaby przecież poniżej godności władzy, a i dla samych filozofów niewygodna.
Być może w tym miejscu zaczyna się historia „poszukiwania
miejsca”, czyli określania stosownej roli społecznej filozofa (intelektualisty),
zarówno w samej akademii, jak i na terenie politycznym. Pisze Kant: „Nie należy
się spodziewać, by królowie stali się filozofami, ani też aby filozofowie stali
się królami, nie należy też sobie tego życzyć: ponieważ każde posiadanie władzy
nieuchronnie psuje osąd rozumu i jego swobodę nadweręża – a więc ci, którzy
rządzą się sami według równych praw – zatem królowie i królewskie narody –
niechby nie dopuściły, żeby zanikła klasa filozofów, niech nie nakazują im też
milczenia, lecz wprost przeciwnie, niech im pozwolą głosić swobodnie swe
poglądy, co dla obu stron jest nieodzowne, żeby oświetlić we właściwy sposób ich
własne interesy” (ibidem). Zresztą, dodaje Kant, filozofowie są niegroźni, bo do
spisku niezdolni (czyżby „poeta pamiętał”, a filozof nie?).
Od czasów Kanta padły już wszystkie możliwe propozycje mniej
czy bardziej ambitnego, jakkolwiek zawsze honorowego usytuowania filozofa w
krajobrazie duchowym i społecznym. Neokantyści i pozytywiści chcieliby, żeby
filozof był pomocnikiem uczonych, badaczem granic samej nauki, a jak trzeba to i
terapeutą, leczącym swoich kolegów z uzurpatorskich mrzonek, gdyby chcieli się
stać kimś ponadto. Postawę tę streszcza Windelband: „Filozofia może rozpoznać
granice wiedzy każdej poszczególnej dyscypliny. Jednak poza tymi granicami sama
filozofia nie może już ustalać merytorycznych wniosków”. Husserlowi marzy się
jeszcze filozof-lider, który przeprowadzi ludzkość pragnącą „zrozumieć samą
siebie” oraz „odkryć autentyczną zagadkę świata” przez rafy sceptycyzmu i bagna
naiwności: nowożytna filozofia „uważa się za powołaną do tego, by zapoczątkować
nową epokę, całkowicie pewną swej idei filozofii i prawdziwej metody oraz tego,
że przez swój radykalizm nowego początku przezwycięży wszelką dotychczasową
naiwność i wszelki sceptycyzm”. Wittgenstein utrzymuje się w dyskursie typowym
dla pozytywizmu, gdy powiada w Traktacie, że „celem filozofii jest
logiczne rozjaśnianie myśli. Filozofia nie jest teorią, lecz działalnością.
[...] Wynikiem filozofii nie są żadne `tezy filozoficzne’, lecz jasność tez”
(teza 4.112, tłum. B. Wolniewicza). Jednak teza o numer wcześniejsza (4.111)
odsłania alternatywę, która dla filozofów jego pokolenia była kłopotliwa,
nieledwie wstydliwa: „Filozofia nie jest żadną z nauk. (Słowo `filozofia’ musi
oznaczać coś ponad naukami albo poniżej ich, nie obok)”. Cóż, „poniżej” to za
mało, „ponad to” jakoś niezręcznie i świat się na to nie zgodzi, a „obok”, to
nie dość, że nie wiadomo, co to miałoby znaczyć, to w każdym wypadku oznaczałoby
porażkę i alienację.
Druga połowa XX wielku przynosi szereg propozycji
„antyfundacjonalistycznych”, choć wciąż jeszcze pojawiały się „silne programy”
uprawiania filozofii. Przykładem tych ostatnich jest K.-O. Apla idea filozofii
jako transcendentalnej pragmatyki. I tu jednak filozof jest kimś, kto
przygotowuje grunt pod coś, co filozofią już nie jest: nauki i racjonalne życie
publiczne. Liderem ruchu „antyfundacjonalistycznego” jest natomiast R. Rorty,
który bez zbędnej francuskiej emfazy krytykuje zbyt daleko idące poznawcze i
społeczne zakusy filozofów, przypisując im rolę organizatorów „rozmowy”. Nie
chodzi mu jednak o żadną „teorię dialogu” ani nawet „teorię komunikacji”, lecz
po prostu o realną, acz skromną, posługę publiczną, pełnioną przez filozofa w
stosunku do humanisty, naukowca i w ogóle każdej osoby pragnącej racjonalnie i w
sposób intelektualnie uczciwy wypowiadać się na forum publicznym. Filozof nie
jest wprawdzie kimś, kto z natury swej wie coś, czego nie wiedzą inni, kto
dysponuje unikalną metodą czy techniką, lecz przydaje się mimo to ze swą wiedzą
historyczną i ze swą sprawnością argumentacyjną, jeśli tylko je posiada (a
powinien). Inaczej mówiąc, filozof jest kimś dobrze obeznanym ze starymi
argumentami, które innym mogłyby się wydawać nowe i oryginalne, przez co być
może zbyt łatwo przyjmowaliby je za dobrą monetę.
Pogląd Rorty’ego dobrze oddaje rzeczywistą sytuację filozofa
w demokratycznej Ameryce. W Europie jednak wciąż jest jeszcze miejsce dla
filozofów-retorów, od których oczekuje się pięknej i refleksyjnej mowy,
zwłaszcza w sytuacjach odświętnych. Mowie tej nie przypisuje się waloru i
autorytetu poznania (nauki), ale w każdym razie uważa się ją za mądrą i
publicznie pożyteczną. Być może nawet moralnie szlachetną i politycznie
cywilizującą. W takim razie jednak nie do końca wiadomo, co to miałoby znaczyć,
gdyby filozof „miał słuszność” mówiąc to, co mówi. Czego brakuje jego prawdzie,
by potraktować ją całkiem serio, tak jak doniesienie uczonego? Być może brakuje
ścisłości? Trudno powiedzieć.
Przywódcze aspiracje filozofów przeistoczyły się w aspiracje
do moderowania debaty publicznej, pośredniczenia i podsumowywania, z zachowaniem
jakichś skromnych pól refleksji swoiście filozoficznej. Miałaby to być refleksja
zwrócona ku dziejom samej filozofii, ale również mająca zamierzenia syntetyczne,
nawet za cenę pewnej ogólnikowości. Oznacza to, że zaciera się granica pomiędzy
filozofią uprawianą teoretycznie a eseistyką „na tematy ogólne”, a nawet
użytkową retoryką publiczną. Mówi się nam wszelako, że powinno nam być z tym
dobrze, że jest to miejsce i godne, i realistycznie wyznaczone, i pożyteczne.
Mówi się nam również, że autorytet eksperta, który podkradła nam socjologia,
psychologia i inne nauki humanistyczne, posiadające stosowny warsztat i materiał
badawczy, a także konkretne wyniki, na które można się powoływać, jest dość
iluzoryczny i nietrwały. Odpowiedzialność filozofa jest zaś taka, na jaką sam
się zdobędzie – nikt przecież nie polega zbytnio na jego opinii, a wręcz może
się on od wszelkich jasnych deklaracji powstrzymać. Będąc sceptykiem wcale nie
przestanie uchodzić za filozofa. Krótko mówiąc, obniżenie lotów i obniżenie
prestiżu ma wyjść filozofom na dobre, służyć ich wolności, a także zapewniać
pewną unikalną jakość „połowicznego outsiderstwa”, kontrolowanej niezależności.
Sądzę, że takie jest najpopularniejsze wśród filozofów postrzeganie tych spraw,
choć w USA padają sformułowania bardziej demokratyczne, w Europie zaś więcej
jest pozostałości konserwatywnych, „etosowych” w mówieniu o roli filozofów.
Jednak tu i tam pozycja publiczna filozofów akadmickich jest podobna i podobna
jest frustracja, zwłaszcza gdy chodzi o znaczenie profesorów filozofii na
uniwersytetach, na których są zatrudnieni.
Pod wieloma względami charakterystyczna i wzorowa jest postać
J. Habermasa. Zostal on „zawłaszczony” na potrzeby odgrywania roli „żyjącego
klasyka” przez dwa środowiska – socjologiczne i filozoficzne, co znakomicie
obrazuje fakt utrzymywania się ich rywalizacji (bez szans dla filozofów) a
jednocześnie nieuchronności zacierania się między nimi granic, na ogół zresztą
przez obie strony pożądanego. Jednocześnie Habermas wyznacza standard
europejskiego pojmowania społecznej funkcji filozofa i intelektualisty w ogóle.
Nie czyni tego w sposób oryginalny (raczej już „w stylu epoki”), a więc tym
bardziej akceptowany i popularny. Habermas określił
ów standard m. in. w tekście „Philosophy as Stand-In and Interpreter”.
Filozofowie są więc „strażnikami i interpetretatorami”, powołanymi do tego, by
mediować między coraz bardziej wyspecjalizowanymi naukami a publicznością,
stanowiącą wspólnotę posługującą się językiem potocznym. Ma powracać wciąż i
innych namawiać do namysłu nad warunkami racjonalości w ogóle, nad tym, co
nieuwarunkowane, lecz warunkujące. W gruncie rzeczy ma więc być kapłanem sfery
transcendentalnej, choć z pewnością nie jest to wyrażenie habermasowskie. Jego
powaga i autorytet nie bierze się jednak z pouczeń ani znawstwa, lecz z
konsekwencji i mądrości przejawianej w krytycznym dyskursie. Zapewne więc
filozofowie mają dawać przykład. Poza tym wytwarzają przecież pewne koncepcje,
jak teoria aktów mowy albo teoria nieformalnej argumentacji, które doskonale
dają się łączyć z koncepcjami powstającymi na gruncie nauk społecznych i
humanistycznych.
Wszystko to w jakiejś mierze odpowiada rzeczywistości i daje
się zrealizować. Dotyczy to jednak wyłącznie eminentnych przedstawicieli
środowiska filozoficznego. Jest to program, pomimo swego umiarkowania i
skromności (przynajmniej w wersjach zbliżonych do propozycji Rorty’ego), dość
arystokratyczny. Żeby pełnić rolę moderatora, pośrednika w debacie naukowej i w
sferze publicznej, trzeba wykazywać się odpowiednimi umiejętnościami
retorycznymi, a nazwisko pretendenta do tej roli musi być jakoś już utrwalone w
świadomości elit dzięki mediom i wydawcom. Ogromna większość filozofów nie może
jednak do tej pozycji rościć sobie pretensji, w tej liczbie również znaczna
większość tych, którzy zasługują na wysoką ocenę, z uwagi na swe dokonania i
erudycję. Zajmują się ono bowiem pisaniem prac monograficznych i przyczynków
odnoszących się do dziejów myśli i dziejów kultury, a zwłaszcza do dzieł
najbardziej znanych i uznanych twórców, dawnych i współczesnych. Są więc z
zasady epigonami i specjalistami od pewnego wycinka literatury filozoficznej.
Sama ta literatura jest nieporównanie mniej poczytna niż teksty literackie, więc
łatwo zrozumieć, że produkcje filozofów-epigonów nie znajdują czytelników prawie
wcale. Co więcej, również filozofowie nie czytają się wzajemnie, przynajmniej ci
przeciętni, bo całą swą energię i czas kierują na lektury ważnych i uznanych
dzieł. O tym, które to są, decydują zresztą na ogół nie oni sami, lecz szersza
nieco publiczność i oczywiście wydawcy. Swoją drogą, „wyrobione nazwisko” ma
wielu spośród najlepszych filozofów, choć z pewnością nie większość z nich, zaś
bodaj nie często bywa tak, na szczęście, że sławą i prestiżem cieszy się ktoś,
kto nie odstaje pozytywnie od przeciętnej.
Tak czy inaczej, o sławę i znaczenie łatwiej ubiegać się z
pozycji socjologa, psychologa, a nawet filologa, zwłaszcza że spopularyzowane
produkcje tych cieszących się dużym prestiżem dyscyplin humanistycznych są po
prostu o wiele bardziej do wyobraźni przemawiające i bardziej interesujące dla
wykształconego ogółu niż eseje filozofów. Dlatego też najbardziej
rozpowszechnione są te treści filozoficzne, które zawierają się w pracach
powstających w innej niż czysto filozoficzna przestrzeni akademickiej. Zwykle
jest tak, że filozofowanie socjologów czy politologów, psychologów i
antropologów, historyków i ekonomistów odbiega trochę poziomem krytycyzmu i
wyrobieniem od dobrej produkcji „filozofów filozofów”. Ale to się powoli zmienia
i nadal będzie zmieniać. Po prostu coraz większa liczba filozofów przechodzi na
wydziały niefilozoficzne i pracuje w niefilozoficznym środowisku, nie przestając
uprawiać filozoficznej refleksji. To oni przełamali granicę między akademicką
filozofią a dyscyplinami humanistycznymi i sprowadzili dyskusję o tym, co
jeszcze jest, a co już nie jest filozofią, do wymiaru marginalnego sporu o
słowa. Po prostu formalne instytucje filozoficzne przestały wydawać certyfikaty
filozoficznej profesjonalności, dzięki czemu każdy uczony może się poczuć
filozofem i wystąpić w tej roli. Czasami jest to irytujące, zwłaszcza gdy
prowadzi do bałamuctwa i jawnej ignorancji, ale z reguły oznacza to, że
socjologowie etc. filozofują coraz sprawniej, coraz lepiej „mówią prozą” wcale o
tym nie wiedząc (albo i wiedząc).
W tej sytuacji filozof bez przydziału do którejś z nauk
humanistycznych, np. socjologii czy teorii literatury, czuje się wyobcowany i
zagrożony, a zwłaszcza niedoceniony. Rada na to jest jednak prosta – przyłączyć
się do jakiegoś bardziej żywotnego środowiska i wziąć udział w jego
intelektualnym życiu. Cena jest średnia – ani za wysoka, ani za niska. Trzeba
przestać pisać tysięczny artykuł o czymś tam u Kanta czy Wittgensteina, a więc
rozstać się z filozoficznym ipsacyzmem i prowincjonalnością, oddać się natomiast
innym nieco lekturom i zajęciom. Świątynie filozofów wypełnione są wotami po
brzegi i doprawdy nie ma już niczego w tradycji filozoficznej, czemu nie
poświęcono by wielu badań i mografii. Zresztą można się tym zajmować nadal, byle
nie wyłącznie.
Będąc przywiązanym do filozoficznego kanonu i naszych
wyobrażeń o tym, co to jest „wielka klasyka” ubolewam, że sentymentów tych (a
poniekąd jednak i wiedzy) nie podzielają koledzy humaniści, nie mający
specjalnego nabożeństwa dla Hegla czy Husserla. Cóż, trzeba się pogodzić z tym,
że wielcy filozofowie nie będą tak obficie czytani przez intektualistów innej
niż filozoficzna proweniencji, z taką żarliwością i determinacją, jak przez
filozofów de nomine. Wszystko jednak ma swój koniec... A poza tym... nie
ma ludzi niezastąpionych. Czas zabrany lekturze dzieł Heideggera można
wykorzystać równie pożytecznie na czytanie innych prac.
Czy poza kanonem „klasyki filozofii”, a więc pewnym bytem
symbolicznym, do którego filozofowie mają stosunek emocjonalny, gdyż stanowi on
o ich tożsamości, nie tracimy jednak czegoś merytorycznie, czy nie giną
nam z pola widzenia jakieś ważne tematy? Być może, ale moje doświadczenie tego
nie potwierdza. Filozofia jest pracą języka. Powstają w niej coraz to nowe
idiomy, w których bardzej lub mniej celnie formułuje się powtarzające się myśli.
Zdolność socjologów i innych humanistów do konstruowania takich idiomów, a więc
w gruncie rzeczy ich talent filozoficzny, jest nie mniejszy niż wśród filozofów.
Jeśli pozbędziemy się nadmiernego przywiązania do nazwy „filozofia”, jeśli
ponadto wyzbędziemy się zawiści i innych złych uczyć frustrata, to możemy dość
łatwo poczuć się wśród humanistów, jak wśród swoich i możemy zostać
zaakceptowani. Osobiście chętnie wyprowadzę się z państwa filozofii, zachowując
jedynie „etnos” filozofa, i zamieszkam w pluralistycznej republice
intelektualnej, nawet nie mającej nazwy.
Nas, filozofów zwykłych, nikt na moderatorów
multidycyplinarnego życia naukowego nie prosi. Musimy się zadowolić tymi
warunkami, jakie są nam stwarzane przez wykształconą po wielu historycznych
perturbacjach strukturę wyobrażeń o podziałach i funkcjach różnych instancji
świata akademickiego i życia publicznego. Dla filozofii i filozofów nie zrobiono
tu wiele miejsca. Mogą jednak zdobywać je sami, na własną rękę. A znajomość
pewnych egzotycznie czy ezoterycznie filozoficznych dyskursów, umiejętnie
wykorzystywana, może być nieraz atutem w konkurencji pretendentów do rządu dusz.
Jeśli zaś chodzi o wyższe pretensje do prawdy, to tym bardziej formalne
afiliacje i nomenklatura nie mają tu znaczenia.
|