Jan Hartman
Jan Hartman*
Filozofia umiera
Jeden z najsławniejszych niemieckich filozofów XX w. napisał:
„Już wiele razy ogłaszano śmierć filozofii, ale jej nie zaszkodziło to ani
trochę”. Faktycznie, o agonii filozofii mówiono już nieraz, a tymczasem zgon
wciąż nie następuje. Gadamer przeżył cały wiek XX – wiek, w którym napisano
większość powstałych do tej pory dzieł filozoficznych, a jednocześnie pierwszy,
w którym zapowiedziano, że nadchodzi kres filozofii. Biorąc pod uwagę wielkie
osiągnięcia filozofii minionego stulecia, którym nie przeszkodził trwający już
od pierwszej połowy wieku XIX chroniczny nastrój kryzysu intelektualnego i
kulturowego, zapowiedzi śmierci filozofii można by zlekceważyć, tak jak Gadamer
i większość filozofów. Uważam jednak, że byłoby to lekkomyślne i całkiem
niefilozoficzne stanowisko. Nikt przecież nie mówił, że kres filozofii to
kwestia najbliższych lat. Dzieje myślenia pyszniącego się udającą skromność
nazwą „umiłowania mądrości” to dwadzieścia sześć stuleci działalności pisarskiej
i nauczycielskiej. Zmierzch tak długiej i silnej tradycji kulturowej nie może
być nagły. Nie spodziewam się osobiście zobaczyć ostatnich promieni słońca
filozofii. Mimo to myślę, że weszliśmy w okres schyłku filozofii jako pewnej
swoistej, mniej czy bardziej spójnej wewnętrznie formy działalności
intelektualnej, występującej pod nazwą filozofii właśnie. Zanim przejdę do
argumentów subtelniejszej natury, chciałbym zwrócić uwagę na prosty fakt, że to,
co najlepsze i najbardziej nowatorskie w filozofii XX wieku, czyli filozofia
analityczna, psychoanaliza, strukturalizm i feminizm, nie tylko w rozwoju swym
wychodzi poza filozofię, ale i poza samą filozofią zostało poczęte, na gruncie
tzw. nauk szczegółowych. Wyjątek stanowi fenomenologia Husserla, będąca
projektem zrodzonym z łona filozofii, wszelako z nadzieją szerokich zastosowań w
naukach ścisłych, nadzieją, jak się okazało, płonną. Pozafilozoficzna
proweniencja dotyczy zarówno kierunków, jak osób. Nie da się nie zauważyć, że
kilku spośród najbardziej twórczych filozofów XX wieku działało głównie na polu
wyspecjalizowanych nauk, jak logika matematyczna, lingwistyka i psychologia.
Podobnie bywało już we wcześniejszych epokach, jednakże dopiero w XX wieku
zjawiają się postacie bezsprzecznie dla filozofii kluczowe, a jednak niechętnie
przyznające się do związków z filozofią (np. Freud) lub wręcz traktujące
filozofię jako anachronizm, z którym trzeba skończyć (np. Wittgenstein).
Wszystko to jest, jak sądzę, bardzo symptomatyczne.
Dzieje filozofii dobiegną końca nie w tym sensie, aby za sto
lat nie zadawano już pytań w rodzaju „co to znaczy istnieć?”, „co to znaczy, że
zdanie jest prawdziwe?” albo „co sprawia, że czyn jest moralnie dobry”, lecz w
tym sensie, że rozważanie podobnych kwestii na dobre utraci instytucjonalną
formę „filozofii akademickiej”. Już dziś przecież nie uważamy, że największej
mądrości w najważniejszych kwestiach, jakie potrafimy wytoczyć, należy
poszukiwać u profesorów filozofii. Nie udało im się utrzymać społecznego
autorytetu. Co więcej, piszący bez skrępowania teksty filozoficzne
nie-filozofowie (np. pisarze, uczeni, humaniści) w wielu wypadkach okazują się
całkiem „samowystarczalni” filozoficznie, a przy tym wielu z nich wcale nie
pragnie, by nazywano ich filozofami, gdyż nie pociąga ich splendor tytułu
„filozofa”, brzmiącego dla nich obco i anachronicznie. Autorzy ci nie mają
oporów przez wdawaniem się w rozważania, do których nie wydają się powołani
przez swój zawód, pisząc teksty, które akademicki filozof od pierwszej linijki
rozpozna jako „amatorskie”. Cóż, skoro do arsenału banałów powtarzanych przez
filozofów należy i ten, że „filozofować wolno każdemu”, to nie wolno nam teraz
narzekać. Tak więc filozofują – lekarze, muzycy, fizycy, artyści, filologowie –
zyskując zwykle więcej publiczności niż sami filozofowie. Filozofują lepiej lub
gorzej, ale z czasem bodaj coraz lepiej. A mają nad nami, filozofami
koncesjonowanymi, tę przewagę, że nie krępuje ich cześć dla „klasyków filozofii”
i cała masa uprzedzeń oraz przesądów, które tworzą naszą korporacyjną tożsamość.
Skoro tak się rzeczy mają, to słowo „filozofia”, mające
oznaczać jakąś dziedzinę wiedzy i fachowości, z wolna staje się zbędne.
Zdemokratyzowana i spospolitowana „filozofia” ma w sobie coraz mniej powagi, a
patetyczne i rytualne użycia tego słowa bardzo się zbanalizowały i zdewaluowały.
Opowiadając o „wiecznych filozoficznych pytaniach” i o tym, że „każdy jest po
trosze filozofem” itp. można zasłużyć sobie na opinię staromodnego nudziarza, a
wśród inteligentnych studentów nawet narazić się na śmieszność. Tracąc swe
prestiżowe i retoryczne funkcje, słowo „filozofia” przypuszczalnie z czasem
przestanie być używane w kontekście akademickim, a zwłaszcza w nomenklaturze
administracyjnej. Znikną „wydziały filozoficzne” i „instytuty filozofii”, tak
jak powoli znika filozofia z dyplomów doktorskich i profesorskich (sam jestem
profesorem „nauk humanistycznych”, chociaż nigdy żadną z nich się nie
zajmowałem) oraz z programów nauczania. Filozofowie rozpierzchną się po różnych
uczelniach i wydziałach, a z czasem przestaną się nawet mienić owym coraz
bardziej anachronicznym mianem filozofów. Już teraz dzieje się tak bardzo
często, również w Polsce. Nie ma zresztą żadnych merytorycznych powodów, aby
filozofów trzymać razem. Oni sami nie trzymają się razem i niewiele doprawdy ich
łączy, gdy zajmują się różnymi zagadnieniami. Przynależność tych najrozmaitszych
zagadnień – od literatury po kosmologię – do jakiejś hipotetycznej i
postulatywnej jedności, zwanej „filozofią”, nie jest niczym więcej niż marzeniem
bądź gołosłowną deklaracją, wynikłą z dogmatu o „jedności rozumu”. Ani pobieżna,
ani wnikliwa lektura słownika czy encyklopedii filozoficznej nie pozwala
dostrzec żadnej zasady, według której takie, a nie inne hasła pojawiają się w
takim wydawnictwie. Decydują o tym zawsze lokalne tradycje danego kraju, a nawet
tylko przekonania danej szkoły filozoficznej. Filozofowie są do tego nawykli,
lecz dla postronnego obserwatora encyklopedia filozofii to po prostu silva
rerum, przypadkowy zbiór zagadnień i nazwisk. Odnosi on wrażenie, jakby z
hasłami filozoficznymi było tak jak z psami – zwierzę nie pasujące do żadnego
gatunku, duże lub małe, najpewniej jest psem, a zagadnienie nie pasujące do
żadnej nauki pewnie jest filozoficzne (a podejmująca je osoba – filozofem).
Jeśli od wewnątrz, czyli dla nas, filozofów, wygląda to tak naturalnie, to
jedynie dlatego, że daliśmy się przekonać dziewiętnastowiecznej propagandzie
„kanonu dzieł klasyków filozofii”. Ma on wielkie znaczenie sentymentalne dla
filozofów, dostarczając im jednocześnie pretekstu do zgłaszania pewnych
pretensji do akademickiej tożsamości i posiadania wyodrębnionego pola badawczego
(że niby to te książki miałyby być „badane”), niemniej jednak dla świata
zewnętrznego ów kanon to zbiór książek na najrozmaitsze tematy, w większości
mających formę esejów, w niewielkim stopniu nawiązujących jedna do drugiej,
wszelako książek – trzeba przyznać – w których dość często pada magiczne słowo
„filozofia”.
Dewaluacja i eliminacja słowa „filozofia” z języka
akademickiego to jeszcze nie to samo, co śmierć filozofii. A jednak utrata
imienia ma dla losu rzeczy samej, czyli filozofii, znaczenie fundamentalne.
Decyduje o tym szczególna rola, jaką w filozofii odgrywają „gry językowe” z
udziałem słowa „filozofia”, czyli rozważania o istocie filozoficzności i
zaletach własnego projektu teoretycznego jako „filozoficznego” właśnie.
Filozofów mówienie o sobie, znane jako „filozoficzna samowiedza”, jest
nieustającą apologią i apoteozą jakiegoś rodzaju systemowego domknięcia
krytycznego, ogólnego i istotnego myślenia, domknięcia przez nie dającą się
przewyższyć pod względem godności i powagi „filozoficzność” właśnie. Koncepcja
tego czy owego ma być, owszem, prawdziwa, uzasadniona, ale i coś więcej:
krytyczna, ogólna, istotna i w ogóle... „prawdziwie filozoficzna”. Gdy słowo
„filozofia” straci swą perswazyjną siłę, to filozofom przepadnie przynajmniej
połowa zajęcia. Wszak obecnie to, co robią, sami chętnie nazywają „mówieniem o
filozofii” lub „zajmowaniem się filozofią”. Czym więc będą zajmować się, gdy
wszystkie tropy retorycznej gloryfikacji filozofii staną się nieskuteczne i
anachroniczne?
Dziś zajmują się „tekstami”, „klasykami” lub choćby bardziej
prominentnymi kolegami z zagranicy. Wypracowana w XIX w. maniera przemądrzałej
wtórności, coś na kształt hybrydy jałowej filologii z jałową historiografią
(czyż imitowania takiej przemądrzałości nie wymagamy dziś nawet od
gimnazjalistów?) zapewnia jakiś pozór przydatności i uczoności zajęciom i
książkom współczesnych filozofów, ale ta wsobna i egzotyczna subkultura
intelektualna nie ma już żadnej przyszłości. Jeśli filozof nadal ma być kimś,
kto pisze książki o innych filozofach, to doprawdy nie można wyobrazić sobie
bardziej wzorcowej dekadencji. Tym bardziej, że już wszystkie te książki po
wielokroć napisano... Nie muszę chyba dodawać, że książek tych nikt nie czyta. A
zresztą, może warto o tym wspomnieć. Otóż fakty są takie, że najważniejsze
dzieła tradycji filozoficznej znane są filozofom jedynie w niewielkich
fragmentach, a jeśli ktoś męczy się i czyta je w całości, to tylko po to, aby
napisać jakąś pracę na ten temat, np. habilitację. Powstałe w ten sposób kolejne
omówienie, nawet jeśli jest znakomite, służyć będzie wyłącznie obciążeniu
kolejnym obowiązkiem lekturowym kolejnego habilitanta. Stara kultura
filologiczna czy hermeneutyczna osiąga tu szczyty doskonałości i dno
wyobcowania, jeśli nie hipokryzji. Filologowie piszący o literaturze nawet nie
przeczuwają, co może dziać się na głębokiej filologicznej prowincji. Oni bowiem
piszą zwykle o książkach i autorach, którymi interesuje się wielu, gdy tymczasem
filozofowie piszą o książkach i autorach, którymi nie interesuje się nikt poza
garstką egzaltowanych studentów albo zgoła nikt.
Pozostają wszakże jeszcze ci, którzy nie zajmują się
„filozofią”, lecz „problemami”. Niestety, i oni prawie zawsze dodają:
filozoficznymi problemami, z trudem wyobrażając sobie, co by było, gdyby stały
się one problemami po prostu, nie zaś „wieczystymi aporiami”, nad którymi toczy
się tak ukochana przez filozofów, bo wszak zwalniająca ich z intelektualnej
odpowiedzialności, „nigdy nieustająca dyskusja”. Jeśli już jednak naprawdę
otrząsną się kiedyś z zaczarowania „filozoficznością”, to poruszane przez nich
kwestie będą musiały zostać postawione fachowo i konstruktywnie, w jakimś
uznanym publicznie kontekście badawczym, a następnie kolektywnie rozważone, w
dodatku z jakimś rezultatem. Marzenie pozytywistów, aby rozebrać filozofię na
kawałki i poddać jej zagadnienia obróbce metody naukowej, kiedyś równie naiwne
jak marzenie o lotach na księżyc, dziś staje się coraz bardziej realne i to –
wstyd przyznać – dzięki ogromnemu postępowi kultury abstrakcyjnego,
teoretycznego myślenia samych naukowców. Fizycy, psychologowie i inni sami z
czasem stają się filozofami, wcale do tego nie pretendując. Filozofowie będący
filozofami po prostu i wyłącznie filozofami, powoli stają się zaś po prostu
dziwadłami i ignorantami. Za kilkadziesiąt lat słowo „filozof” zupełnie straci
sens, podobnie jak angielskie słowo „philosophy”, które od dawna w języku
potocznym nie znaczy już nic określonego i może być użyte dla nazwania dowolnych
dywagacji.
Rozwój nauki powoli wchłania więc filozofię. Niby tak właśnie
życzyli sobie filozofowie analityczni. Cena, którą płacą, jest jednak bardzo
wysoka. Faktycznie, zgodnie z postulatami dawnych pozytywistów i współczesnych
filozofów analitycznych, większość zagadnień „filozoficznych” daje się dziś
postawić na gruncie pewnej nauki szczegółowej, której znawcy będą zresztą
niepomiernie lepiej niż jeszcze parędziesiąt lat temu przygotowani do ich
rozważania. W takich warunkach „filozof” ma jednakże co najwyżej głos doradczy,
jako ktoś w rodzaju inteligentnego amatora. Jeśli zaś w niektórych przypadkach
nie da się scedować kwestii filozoficznych na naukę i filozofowie, nawet
analityczni, wciąż mają podstawy, by czuć się grupką wyobcowanych i
niedocenianych dziwaków bądź właśnie elitarną społecznością „filozofów”, to do
zapłacenia jest cena jeszcze wyższa. Otóż programowe, daleko idące odcięcie się
od tradycji filozoficznej (metafizycznej) oraz szczególne wymogi jasności i
komunikatywności, jakie „analitycy” sobie stawiają, skazują ich na mówienie
rzeczy w większości dobrze już znanych, jeśli nie na dramatyczne uproszczenia.
Wspaniały projekt reformy filozofii, przez związanie jej z logiką, analizą
języka i postępami nauki nie powiódł się, gdyż nauka w końcu nie wyraziła chęci
na mariaż z tak odnowioną filozofią, zbyt jawnie pretendującą do roli „głowy
rodziny”, a tradycyjna filozofia w najlepszym wypadku gotowa jest przyjąć swą
marnotrawną córkę „filozofię analityczną” z powrotem na swe łono, pod warunkiem
pilnego studiowania „tradycji” i dostatecznie uniżonego deklarowania, że
„podział filozofii na analityczną i nieanalityczną jest anachronizmem”. Dosyć to
kapitulancka perspektywa. W efekcie, nawet „filozof analityczny” nie ma już
interesu, żeby uchodzić za filozofa. Woli być specjalistą od „kognitywizmu” albo
„teorii nauki”.
Jak to się stało, że Sokrates obudził się dziś z ręką w
nocniku? Kto jest winien temu, że wstyd powiedzieć publicznie „jestem
filozofem”, bo brzmi to tyleż ekstrawagancko i zarozumiale, co dziwacznie i
bezradnie? Jak to się stało, że filozofia wyleciała ze szkoły i tak trudno
umieścić ją tam z powrotem? W wielkim uproszczeniu i skrócie było to tak.
W starożytnej Grecji filozofami zaczęli się mienić
przedstawiciele konserwatywnych i arystokratycznych nurtów intelektualnych i
politycznych, tacy jak Pitagoras i Platon. Słowo to oznaczało oddanie danej
osoby bezinteresownemu poszukiwaniu prawdy i ćwiczeniu się w cnocie oraz
umiejętności apodyktycznego rządzenia państwem. Przeciwieństwem filozofa był
sofista, czyli płatny nauczyciel o wywrotowych nieraz poglądach (np. zwolennik
demokracji i zniesienia niewolnictwa). Era chrześcijańska z niejakimi oporami
przyjęła grecki etos filozofa, nadając mu wszelako na kilka stuleci rysy
wybitnie klerykalne, jakkolwiek bigoterii wśród filozofów nie brakowało w żadnej
epoce. Ostatecznie w późnym średniowieczu słowo „filozof” zaczęło oznaczać
kogoś, kto zajmuje się fizyką (czyli głównie komentowaniem dzieła „Fizyka”
Arystotelesa), logiką czy etyką, a więc naukami przygotowawczymi do studium
teologii. Ranga słowa „filozofia” i samej filozofii zaczęła znowu rosnąć
począwszy od XVI wieku, ale już w wieku XVIII stało się jasne, że fizycy nie
pozwolą, by dyrygowały ich poczynaniami ekscentryczne nieraz koncepcje
metafizyczne filozofów. Jeszcze Newton uważał się za filozofa, ale w kolejnym
pokoleniu nastąpił już nieodwołalny rozdział nauk od filozofii. Proces ten
zbiegł się z potężna krytyką tradycji metafizycznej (głównie arystotelizmu) na
gruncie samej filozofii. Krytyka ta była zresztą jednym z wątków intelektualnej
walki katolicyzmu z protestantyzmem. W wieku XIX filozofia bardzo rozbudowała
propagandę i retorykę własnej wielkości, sugerując, że jest nieodzowna jako
podstawa kultury humanistycznej i silnego, praworządnego państwa. Ubocznym
produktem tej „filozofii ducha” stały się nauki humanistyczne, wymyślone po
części przez samych filozofów. Później, począwszy od Saint-Simona i Marksa,
nastąpił okres filozofii krytycznej i wywrotowej, radykalnie odrzucającej
polityczny i religijny serwilizm filozoficznych konserwatystów wszystkich
czasów. Burzyciele wyrastali jeden po drugim, i tak zostało do dziś. Wszyscy
(może z wyjątkiem Nietzschego) czuli się w obowiązku wspierać demokratyczne i
egalitarne reformy społeczne i byli zdecydowanie postępowi. Nie szczędzili też
gorzkich słów egzaltowanym i bombastycznym czcicielom „wielkich klasyków”,
wielkiej Grecji, a nierzadko i wielkich Niemiec. Zdaniem wielu z nich, cała
tradycja metafizyczna miała podłoże polityczne i służyła utwierdzeniu
autorytarnej władzy (feudalnej czy mieszczańskiej). Obalenie metafizyki (a to
już prawie to samo, co uśmiercenie filozofii, skoro praktycznie cała filozofia
jest „metafizyczna”!) musi stać się etapem w procesie emancypacji i postępu –
taki pogląd głoszono już w połowie XIX wieku. Wtórowali mu scjentyści, głoszący,
że problemy filozoficzne pozbawione są sensu. Na to wszystko przyszedł
pozytywizm (właściwie neopozytywizm, bo jesteśmy już w latach 20 XX wieku) oraz
neokantyzm. Oba te nurty stawiały sobie za cel integrację filozofii z nauką,
przy czym pozytywiści szli drogą maksymalnego upraszczania zagadnień i
metodologicznej unifikacji nauki, a neokantyści próbowali tworzyć filozofię
stylem i organizacją podobną do nauki. Podobny cel przyświecał twórcy
fenomenologii, E. Husserlowi. Niestety, nic nie wyszło z prób kolektywnego
uprawiania filozofii ścisłymi metodami. Zarówno projekty kantystów, jak Husserla
pozostały solowymi popisami ambitnych profesorów, a taki na przykład „nurt
fenomenologiczny w filozofii” zamiast być ciągiem systematycznych opracowań
różnych dziedzin poznania, stał się w większości szeregiem epigońskich książek o
Husserlu i jego uczniach. Projekt pozytywistyczny nie powiódł się, bo był
przedwczesny, a protagoniści tego nurtu rażąco upraszczali tradycyjne kwestie
filozoficzne, zbyt pośpiesznie eliminując je jako rzekomo bezsensowne.
Neokantyzm i fenomenologię pogrążyła ambicja uczniów, którym nie wystarczała
mrówcza praca jedynie słuszną metodą mistrzów, gdyż chcieli, jak Husserl albo
Kartezjusz sami zaczynać wszystko od nowa, a co najmniej mieć w każdej sprawie
własne zdanie. Metafizyka wybujała w egzaltowane i narcystyczne kształty
(zwłaszcza Heidegger), choć nie zanikła, a rewolucjoniści zakopali się w
filologicznych studiach i zwiędli z wyrafinowania (na przykład Derrida). Jednym
słowem, filozofowie, gromiąc wielkimi słowy tradycję i ogłaszając raz po raz
nową (i ostatnią) epokę w dziejach myśli, skompromitowali filozofię w oczach
publiczności. Nikt już nie daje im wiary ani nie weźmie na poważanie wielkich
aspiracji systemowych kolejnych Heglów i Husserlów, gdyby nawet mieli się
pojawić. Poważne potraktowanie jakiejkolwiek rozbudowanej teorii filozoficznej,
zaproponowanej przez pojedynczego autora, jako jego osobiste, indywidualne
dokonanie, współcześnie jest czymś całkowicie niemożliwym. Nikogo to już nie
obchodzi. Dorobku myślowego mamy bowiem nie za mało, lecz za dużo – znacznie
więcej niż potrzebujemy. Zresztą doświadczenie intelektualne dwóch i pół tysiąca
lat nauczyło nas, że głowa ludzka myśli w kółko te same dwie czy trzy setki
myśli i od dawna nic tu się, z wyjątkiem doskonalącego się języka, nie zmienia.
Gdy znasz te wszystkie myśli, nic cię już nie zaskoczy a mądrość (cudza lub
własna) nie robi już na tobie wielkiego znaczenia. Taki jest efekt filozofii:
jestem mądrzejszy, ale co z tego?
Z owych walk z metafizyką i sporów o kształt filozofii
szersza publiczność zrozumiała tyle: filozofia nie jest nauką, nie jest
literaturą, lecz czymś pośrednim i nieokreślonym. Filozofowie są skłóceni i
generalnie źle się wyrażają o dotychczasowych dokonaniach filozofii, wyjątki
czyniąc dla własnej szkoły i tych, których uważają za jej poprzedników. Skoro
tak, to nie ma powodu, by traktować ich zbyt poważnie. I w ten oto sposób, jakby
na prośbę pozytywistów, wierzących, że każdy problem można przypisać jakiejś
nauce, albo też całą filozofię przekształcić w psychologię (socjologię, logikę
nauki lub jeszcze coś innego) filozofię zaczęto rugować z powszechnej edukacji.
Jeśli dziś trzyma się ją jeszcze na wyższych uczelniach, to trochę z
bezwładności, trochę z sentymentu, a trochę z powodu ogólnego wrażenia, że
przecież „Platon wielkim filozofem był” i godzi się o nim pamiętać.
W naszej epoce nadzór nad humanistyką sprawują wydawcy
książek i gazet. Filozof stał się w niej po trosze koncesjonowanym błaznem i
outsiderem, po trosze celebransem rocznicowych uroczystości, a w rzadkich
wypadkach także zawodowym eseistą i publicystą. Wszystko to wszelako w ramach
pewnego kontraktu oportunistycznego, a więc stosownie do istniejącej i
akceptowanej politycznie dyspozycji ról społecznych. Aby dobić się
jakiegokolwiek społecznego znaczenia, filozof musi opanować sztukę lekkiego
eseju, który ma się tak do filozofii, jak operetka do opery. Jeśli nauczy się
sprawnie pisać i przemawiać, a w dodatku cieszy się zasłużonym cenzusem
akademickim, to ma szanse zostać przygarnięty przez jakąś gazetę lub
wydawnictwo, które wyciśnie z niego trochę grosza i trochę prestiżu. Niewielka
to jednak pociecha dla filozofa, gdy widzi, że jego efektownymi esejami
interesują się tysiące, a jego opus magnum nie przeczytał prawie nikt (a
jak przeczytał, to zaraz i tak zapomniał). O tym zaś, by został potraktowany
poważnie, jako człowiek uczony i mądry, znający się na czymś ważnym, poza paroma
rzadkimi wyjątkami, nie ma mowy. Ani to ekspert, ani autorytet (chyba że
szczęśliwym trafem studiował kiedyś fizykę). Ot, filozof to takie niewiadomo co.
Od takiej frustracji można zgorzknieć, zdziwaczeć albo popaść w żałosne
zarozumialstwo. Wszystkie typy są wśród filozofów obficie reprezentowane. Co
gorsza, w krajach marginalnych oczekuje się od filozofa, że będzie opowiadał
złaknionym wieści z wielkiego świata snobom i studentom o Prawdziwych
Filozofach, którzy są tam jeszcze gdzieś na Zachodzie, nawiedzając od święta
redakcje gazet w środkowoeuropejskich stolicach. Owe gwiazdy specjalnie nie
różnią się od swoich uboższych krewnych, czyli eseistów lokalnych, i nie mają
zwykle więcej od nich do powiedzenia, niemniej jednak polityczny porządek
międzynarodowy jednoznacznie ustala tu hierarchię autorytetu i prestiżu. Być
ważnym autorem w Polsce znaczy pisać o sławnych eseistach lub filozofach ze
świata – żyjących lub zmarłych. Oznacza więc bycie reprezentacją, lokalnym
ekwiwalentem lub cieniem. Nie ma tu praktycznie żadnych wyjątków. Najlepiej więc
wyemigrować i zjawiać się co parę lat w aureoli zagranicznego gościa.
Tylko kariera pisarza, człowieka pióra jest niezagrożona. Czy
zwie się on filozofem, to nie ma prawie żadnego znaczenia, podobnie jak
ekscentryczny strój czy maniery. Autorzy konkurują na wspólnym rynku, podlegają
tym samym prawom i pozostają w tej samej zależności od wydawców i mediów.
Posiadanie w dorobku jakiegoś dzieła akademickiego (jak w przypadku
Kołakowskiego, który napisał ich sporo) lub tytułu profesorskiego jest sprawą
drugorzędną dla sławy, prestiżu i powodzenia autora-intelektualisty. W
demokratycznym świecie akademicka legitymacja z czasem traci znaczenie, podobnie
jak złoto. Stare sposoby na utrzymanie społecznego prestiżu coraz bardziej
zawodzą – dziś po prostu trzeba umieć pisać i to pisać dużo. Filozofowie, którzy
nie chcą lub nie umieją być publicystami, zostają w tyle – wyobcowani, obojętni
dla świata, obojętni wzajemnie dla siebie, a nade wszystko pewni, że Ameryki już
nie odkryją. Ani pysznienie się kapłaństwem u ołtarzy „klasyków”, ani dworackie
klepanie frazesów, schlebiających prawej czy lewej stronie społecznej sceny, ani
nawet ostentacyjna nonszalancja nie znajdują trwalszej aprobaty. Miernota i
wtórność, oportunizm i zarozumialstwo w każdym przypadku zostaną skwitowane
wzruszeniem ramion. Tymczasem środowiska filozoficzne Europy niewiele robią, by
postawić tamę podmywaniu całej dyscypliny przez rzesze miernych i przypadkowych
ludzi, szukających łatwego azylu i wygodnej pracy nauczyciela filozofii, do
emerytury trującego o jaskini Platona i gruszkach Augustyna. Zadowalają się tym,
co mają, czyli okazjonalnymi zaproszeniami do wygłoszenia okolicznościowego
przemówienia lub wypowiedzenia się dla mediów. Do tego dochodzi jeszcze garstka
studentów, którzy do dwudziestego piątego roku życia będą wierzyć, że ich
profesor jest kimś.
Dzisiejszy stan rzeczy jest konsekwencją grzechów i zaniedbań
dziesiątek pokoleń filozofów. Zgubiła nas ambicja, szaleństwo spekulatywnego
zapału i brak odpowiedzialności za słowa, tak bijący w oczy czytelnika
największych nawet tuzów i klasyków filozofii. Jeszcze sto lat temu, tracąc już
grunt pod nogami, filozofowie uniwersyteccy wymyślili taki sposób jej
uprawiania, który przejawiał cechy analizy filologicznej, psychologicznej i
historycznej, co miało zapewnić jej naukowy status (na pamiątkę tego nurtu,
zwanego hermeneutyką, do dziś filozofia zaliczana bywa do „nauk
humanistycznych”). Był to twórczy i płodny kierunek, lecz smętną jego spuścizną
jest niebywały zalew nikomu niepotrzebnych książek o tym czy tamtym u tego czy
tamtego filozofa. Jeśli mielibyśmy nadal uprawiać filozofię pisząc tysięczne
książki o Levinasie i Heideggerze, to pewnie nie doczekalibyśmy nawet połowy
stulecia. Rozpędzą nas, z naszymi „Problemami iks u igreka”, na cztery wiatry.
Nie stanęliśmy więc na wysokości zadania. Żyjemy z procentu
od kapitału „klasyków filozofii”, gdyż udało się nam przekonać nasze
społeczeństwa, że istnieje pewien kanon książek filozoficznych o fundamentalnym
znaczeniu dla kultury Zachodu. Na ogół ich nie czytamy, ale udajemy, że je
znamy. Wierzą nam nasi studenci, dzięki którym w ogóle możemy jeszcze istnieć.
Oni czytają, ale nie rozumieją. A jak dojrzeją do tego, żeby rozmieć, to
przestaną czytać, gdyż zadowalać ich będzie własna mądrość. Zamknięci na
samotnych wyspach „instytutów filozofii”, oblanych lodowatym morzem obojętności,
czekamy na czółna wiozące ku naszym brzegom naiwną młodzież. Jej zapał, jej
ambicja, a zwłaszcza jej snobizm zapewni nam przetrwanie przez kolejne lata.
Wystarczy jeszcze napisać trzy książki, których na pewno nikt nie przeczyta, i
można dotrwać do samej emerytury. Można też pisać więcej i lekko, jeśli starczy
talentu. Wszak „książka filozoficzna” zniesie wszystko. Nic od niej nie zależy,
więc można dać w niej upust swojej fantazji, uprzedzeniom, marzeniom. Jeśli ktoś
ma ją przeczytać, rzecz musi być esejem, a więc tworem luźnym, spłodzonym bez
rodzicielskiej odpowiedzialności. Tylko nieliczni znajdują jakąś inną, bardziej
godną drogę uprawiania profesji filozofa. Ale i oni są zbędni. I oni ugrzęzną
prędzej czy później w błocku miernoty umysłowej i oportunizmu. Bo z duchem
dziejów nie wygrasz. To nie filozof potyka się i upada, lecz cała filozofia
zapada się w przeszłość, pociągając za sobą w niebyt najbardziej inteligentnych
nawet i pełnych entuzjazmu filozofów. Bez dworu nie ma dworaków. Bez rewolucji
nie ma rewolucjonistów. A filozof zawsze był jednym albo drugim. Chyba że był po
prostu pisarzem. Ale to przecież nie to samo.
Filozofii nie da się już uratować. Ale można ją pięknie
zakończyć. Wciąż mamy szansę godnie przeżyć pozostałe nam stulecie. Wymaga to
odwagi i inteligencji. Utoniemy, ale tońmy z orkiestrą! Wydaje mi się, że wiem,
jak należy to zrobić. Pierwszy krok to otrząsnąć się ze starego kurzu „kultury
filozoficznej”, w XIX-wiecznym rozumieniu, czyli nabożnego cytowania rzekomych
wiecznych mądrości „klasyków”. Aby wyzbyć się odruchu bezkrytycznej czci dla
klasyków i ich współczesnych kapłanów, oddających się nigdy niekończącej się
„lekturze i interpretacji”, należy wytyczyć właściwe miejsce tej fachowej
dyscyplinie, której niezaprzeczalna naukowość daje filozofom pretekst dla
pozostawania na uniwersytetach: historii filozofii. Historycy filozofii
dostarczają nam alibi na wypadek podważania naszych roszczeń do stopni
naukowych, a w dodatku podpowiadają sposób na uratowanie osobistej godności
miernego wykładowcy i autora: skoro nie wypada mu nazwać się filozofem, ma
możliwość rzekomo skromniejszego tytułowania się historykiem filozofii. Cóż się
za tym kryje? W zdecydowanej większości pisanie referatów i uniżonych
„interpretacji”, czyli przyczynkarskich komentarzy do dzieł wybranego autora. Do
arsenału banałów powtarzanych przez filozofów należy i ten, że dobry historyk
filozofii sam musi być filozofem. Niestety, rzadko się to zdarza. Co więcej,
zdecydowana większość filozofów to po prostu autorzy monografii (czyli
obszernych referatów), a więc prac mało samodzielnych intelektualnie, umownie
(lecz na ogół bezprawnie) podciąganych właśnie pod „historię filozofii”.
Tymczasem tylko ten może zrozumieć poważny tekst filozoficzny i napisać o niej
coś wartościowego, kto sam przeszedł przez doświadczenie twórczej filozoficznej
pracy. Wie o tym każdy, kto takie doświadczenie ma za sobą – nie wiedzą zaś tego
w zdecydowanej większości „historycy filozofii”. Otóż niebywały przerost
autorytetu historii filozofii, dyscypliny opowiadającej o tym, co kto i kiedy
napisał i co należałby przez to rozumieć, biorąc pod uwagę różne uwarunkowania,
sprawił, że nie jesteśmy zdolni uświadomić sobie potrzeby i możliwości
nieporównanie ważniejszego i bardziej teoretycznego (czyli filozoficznego)
zadania.
|