Jan Hartman
„Hegla też czytam”
[Polska wersja wystąpienia napisanego na Kongres Heglowski
2006]
Tytuł tego artykułu jest cytatem. Słowa te usłyszałem od
wybitnie uzdolnionej doktorantki socjologii, której zadałem pytanie, jak to jest
pochłaniać takie wielkie ilości książek i do czego to właściwe prowadzi? Czy
również dzieła Hegla występują w tym korowodzie lektur? Otóż Hegel, do którego
odnoszę się nie jak znawca, tylko ktoś w rodzaju „racjonalnie spodziewanego
czytelnika”, nie dał nam ani szansy włączenia jego nauki do jakiegoś szerszego
korpusu wykształcenia, w którym nie byłby punktem centralnym lub końcowym, ani
nie dał nam żadnych podstaw po temu, by znając już system i jego język
powiedzieć mogli jeszcze cokolwiek innego, tonem suwerennie myślącego filozofa.
Nie dał nam szansy: Hegla można co najwyżej zrozumieć; na więcej nie starcza już
sił. Tym samym Hegel wyobcował się z historycznej wspólnoty filozofów i stanął
samotnie na piedestale, otoczony historykami filozofii i specjalistami. Jest to
kwestia społeczna, ale, rzecz jasna, musi zostać podjęta filozoficznie. Podstawę
po temu daje sam Hegel, w tekście „O istocie krytyki filozoficznej”, gdzie
rozważa się z arystokratycznie filozoficznego punktu widzenia warunki poważnej
krytyki w filozofii. W gruncie rzeczy wychodzi na to, że krytyka jest
przezwyciężaniem filozofii niedojrzałej albo rozsądkowej, czyli krokiem na
drodze do systemu, albo odrzuceniem tego, co niefilozoficzne, a mające w swej
ignorancji jakieś pretensje do sądzenia. Czy jednak w warunkach „wszystko albo
nic” można być lojalnym czytelnikiem Hegla, zachowującym wszelako jakąś
niezależność? Czy można być „trochę heglistą”? Czy można po prostu czytać Hegla,
szanować go, uczyć się od niego i iść sobie dalej, swoją drogą? Dokąd?
Młody Hegel rozpoczyna wspomniany esej od platońskiej iście
deklaracji: „Krytyka, w jakimkolwiek obszarze sztuki czy nauki byłaby stosowana,
wymaga miernika niezależnego zarówno od sądzącego, jak i od tego, co osądzane
[...] lecz od wiecznego i niezmiennego prawzorca rzeczy samej”. Dla
wtajemniczonych czytelników Hegla nie ulega kwestii, że „rzeczy samej” trzyma
się właśnie Heglowska spekulacja. To w jego umyśle duch absolutny pojednał się z
historyczną i osobową subiektywnością filozofującego człowieka i nareszcie mógł
przemówić wprost, w tym osobliwym obszarze szczegółowości, którym stanowi
twórczość teoretyczna, wyrażona w książce. Inaczej mówiąc, dzieło Hegla, choć
zapośredniczone w historycznej całości sensu i doświadczenia społecznego,
zapośredniczone jest doskonale również w samym sobie. Odzwierciedla siebie w
refleksji i samowiedzy, zwielokrotnionej tak bardzo i sięgającej tak głęboko,
jak tylko nasze siły intelektualne pozwolą to dostrzec. Każde słowo, każde
określenie heglowskie niczym lustro odbija i wchłania w siebie wszystkie inne, a
wraz z nimi całą rzeczywistość. Monadyczność, czy, jakbyśmy dziś powiedzieli,
hipertekstualność dzieła Hegla, jest jakimś dokonaniem absolutnym, poza którym i
ponad które niczego rozsądnie nie powinniśmy się już spodziewać. Nawet jeśli coś
dałoby się poprawić, to jest to już bez znaczenia. Obdarowano nas bogactwem i
perfekcją, która i tak nas przerasta i która powinna nam starczyć za całą
filozofię. Pozostaje nam rola kapłanów heglowskiej świątyni ducha albo... błoga
ignorancja i śmieszne dłubanie w pojęciach, niepotrzebne już, niewczesne, lecz
na naszą miarę skrojone.
Choć geniusz Hegla zamyka nam usta i nas onieśmiela, to
jednak miłość własna nie pozwala nam oddać się mu w całkowitą niewolę. Byłoby to
zresztą zaprzeczenie postawy filozoficznej. Usłużna sofistyka hermeneutyczna
podpowiada nam wprawdzie, że nowe czasy przynoszą nowe wyzwania: filozoficzną
prawdę trzeba rekonstruować i wypowiadać wciąż od nowa, w stosownym dla tych
nowych czasów języku. Tylko że to nieprawda. Nie widać powodu, by tłumaczyć
Hegla „z niemieckiego na nasze”, a jeśli się to robi, to po prostu dlatego, że
prawdziwy Hegel jest dla większości czytelników po prostu zbyt trudny.
Chciałbym uniknąć sprawiania wrażenia, że jestem wyznawcą
heglowskiego kultu. Wierzę wprawdzie, że nic doskonalszego i bardziej
uniwersalnego w filozofii ani przed Heglem, ani po Heglu się nie pojawiło (i nie
ma takiej potrzeby, bo i tego, co mamy, nie umiemy solidnie wykorzystać dla
swego zbudowania), ale pozostaję wobec tego faktu w pewien sposób obojętny. Tak
samo, jak jesteśmy, a przynajmniej staramy się być obojętni wobec faktu, że ktoś
ma piękniejszą i lepszą żonę. Sam Hegel daje poniekąd przyzwolenie na taką
postawę obstawania przy swoim lub zadowolenia z tego, co się ma. W swej
psychologii, jak możemy się przekonać z Encyklopedii nauk filozoficznych
(par. 453-458, w wydaniu z 1830 r.), w osobliwy, właściwie dość nietypowy
dla siebie sposób afirmuje osobiste, wręcz egoistyczne źródło teoretyczności,
którym jest oparta na wyobraźni i „fantazji znakotwórczej” inteligencja
człowieka. Z „nieświadomego szybu inteligencji”, dzięki pracy wyobraźni i
fonetycznej ekspresji rodzi się jednostkowa osobowość. Kto artykułuje słowo,
zamykając wyobrażenie w dźwiękowej „piramidzie znaku”, ten tworzy samego siebie
i daje początek społeczności porozumiewających się inteligencji. Nie jest to
może jakaś brawurowo nowatorska ontologia języka, ale – w kontekście
całokształtu systemu – bardzo znaczące podkreślenie osobowego zakorzenienia
wszelkiej artykulacji, a tym samym wszelkich dokonań teoretyka. Trybunałem
prawdy, choćby najdostojniejszej, w końcu okazuje się duch przeciskający się
przez wąskie gardło (a raczej wąski szyb) prywatnej, jednostkowej osobowości,
wydającej z siebie głos.
Wychodzi więc na to, że wydany głos młodej uczonej, jakoś
rozbrajająco „asertywnie” i naiwnie brzmiący w uszach filozofa, był całkiem na
miejscu. Śmiałem się w duchu na to dictum: „Hegla też czytam”,
lecz być może to brak skrupułów u młodej osoby jest zdrowy, a mój dobroduszny
śmiech skrywał jeno nierozwiązany kompleks i poczucie klęski filozofa, który nie
może mierzyć się z wielkim poprzednikiem. Jej by to nawet nie przyszło do głowy,
więc kompleksy i klęski, razem z nabożeństwem dla Hegla są jej oszczędzone –
inaczej niż mnie. Hegla trzeba by więc „czytać normalnie” – skoro wszystko w
filozofii wychodzi i powraca do jednostkowej wyobraźni i inteligencji. Przyznam,
że gdy usłyszałem tytułowe słowa, przyszło mi to do głowy po raz pierwszy. Z
pewnością bowiem, specjaliści znający się na Heglu są jak najdalsi od
naturalności żywej inteligencji i „bezkompleksowości” w swym obcowaniu z Heglem,
teksty zaś poświęcone Heglowi, gdy wolne od wiadomych skrupułów, okazują się z
reguły po prostu niemądre i aroganckie. Z drugiej strony, ignorancja bywa lepsza
i świeższa od uczonej „interpretacji” i egzegezy. Komu bowiem chodzi o prawdę o
Heglu, temu bardziej zależy na „prawdzie Hegla” niż na prawdzie. Nasza
hermeneutyczna umysłowość zda się cokolwiek zakłamana, a przynajmniej do
zakłamania skłonna. Ani jest skromna, ani szczera. Ale to już inna historia.
Mój śmiech nad zdaniem „Hegla też czytam” okazał się więc dla
mnie oczyszczający. Zderzenie z profanem wyzwoliło mnie z chorego i
zafałszowanego stosunku do mego mistrza. Teraz zaś ja staję jak profan przez
gronem znawców Hegla, prawdopodobnie przecież znacznie głębiej niż ja uwikłanym
w psychologię epigonii. Proszę, byście doświadczyli niestosowności mojej
wypowiedzi i zechcieli to własne odczucie przemyśleć w kontekście Heglowskiego
rozumienia powołania filozofa. Mamy tu bowiem do czynienia z przypadkiem dość
poważnym. Oto skoro Hegel pisał swe dzieła nie tylko dla przyszłych znawców
Hegla, lecz do filozofów po prostu, to ocena jego dokonań musi brać pod uwagę
recepcję niekompetentną, rezultat, jaki jego dzieła przyniosły kondycji
intelektualnej filozofa postronnego. Z pewnością nie byłoby po heglowsku ani nie
byłoby mądrze dzielić świata na znawców Hegla i ignorantów. Ale czy
wykształciliście jakieś środki, by porozumiewać się z innymi na temat Hegla
inaczej niż w drodze wymiany sądów eksperckich i towarzyszących im cytatów, bądź
po prostu wygłaszając wykład dla postronnych? Jeśli nie, to Hegel poniósł
klęskę.
Macie więc przed sobą statystycznego adresata wysiłków Hegla,
podczas gdy sami nimi nie jesteście. Wspomniałem o demokratycznej,
psychologicznej nucie w jego teorii. Powołując się na to, na Heglowską
aprecjację indywidualnej inteligencji, a także na społeczne uprawnienia członka
wspólnoty ludzi pióra, pytam: co mam zrobić z faktem, że przeczytałem kilka
tysięcy stron dzieł Hegla, co mam zrobić z tym wszystkim, czego się od Hegla
nauczyłem?
Cokolwiek od Państwa usłyszę, musi to być jakaś propozycja
uzasadnienia zdrady, a co najmniej porzucenia Hegla. Muszę przecież znaleźć – i
tego od Panstwa oczekuję – usprawiedliwienie dla faktu, że „Hegla już nie
czytam”. Przeczytałem i teraz czytam co innego, korzystając z bezspornie
przysługującego mi prawa do niezostawania heglistą ani specjalistą od Hegla. W
każdym przypadku wszelako racjonalny powód do oderwania się od lektury dzieł
Hegla musi być pewną formą krytyki. Czekając na rady Państwa, powrócę więc
tymczasem do tego, co o krytyce filozoficznej i warunkach jej prawomocności mówi
sam Hegel w inkryminowanym tekście. W końcu wciąż jest dla mnie autorytetem.
„Filozofia jest tylko jedna i jedna być może”, bo jeden jest
rozum. „Sprawą krytyki jest wyraźnie określić sposób i stopień, w jakim
swobodnie i jawnie występuje [idea filozofii], oraz zakres, w jakim została
przetworzona w naukowy system filozofii”. Jeśli można zaakceptować cokolwiek
poza systematyczną budową nauki filozoficznej, to będzie to filozofująca
literatura jako wyraz „pięknej duszy”. Zdecydowanie zaś nie ma miejsca pod
słońcem dla schematycznego, upraszczającego i abstrakcyjnego myślenia, które
chciałoby podciągnąć pospolity rozsądek pod godność filozofii (jak wiemy, Hegel
miał obsesję na tym punkcie). Wprawdzie filozofia może być tylko jedna i poważna
krytyka musi to uznawać i zakładać, to jednak jest w uprawianiu filozofii jakieś
miejsce dla indywidualności, której wszelako nie wolno mylić z subiektywnością i
związaną z nią ograniczonością. Jednakże nawet w niedojrzałej filozofii, jeśli
tylko jest poważna w swych zamiarach, należy tropić „przebłyski ducha”; gorzej,
gdy pragnienie wyrażenia własnej osobowości przeważa nad rzeczywistą wolą
prawdy. Lenistwo i próżność szukają sobie wykrętów, by zamiast systematycznej
budowy nauki filozoficznej formułować jedynie przypadkowe określenia czy
„poglądy”, w których znajduje się upodobanie. Wtedy nie ma litości – taka
postawa zasługuje na otwartą pogardę.
W Niemczech, narzeka Hegel, każdy chce mieć swój własny
system, na miarę własnej indywidualności. Żałosna jest taka subiektywna
oryginalność miernot; równa jest bowiem partykularności punktu widzenia.
Oryginalność właściwa jest bowiem przywilejem geniuszu. Można zresztą łatwo pod
geniusz się podszyć, ogłaszając jakąś swoją ulubioną zasadę jedyną i absolutną.
Jeszcze bardziej przewrotnym sposobem na udawanie prawdziwej filozofii jest
dawanie rzekomo filozoficznego uzasadnienia odrzuceniu filozofii przez
niefilozofię, do której zalicza się jednocześnie nauki doświadczalne (mamy tu
jedną z tych pięknych tyrad Hegla przeciwko Kantowi). Filozofia nazywające samą
siebie krytyczną jest, jak wynika ze słów Hegla, parodią krytyki, afirmacją
skończoności pod pretekstem rzekomej niewykonalności zadania filozofii jako
zadania teoretycznego.
I dalej też nic, tylko krytyka. Niepokojąca, bo właściwie nie
oszczędzająca nikogo przed Heglem. Nie odmówię sobie wszakże zacytowania
cierpkiej, a jakże aktualnej uwagi na temat spospolitowania filozofii w
warunkach powszechnego oświecenia i demokracji: „w naszych czasach wolność i
równość, gdy wykształciła się tak duża publiczność, która nie chce słyszeć, że
coś mogłoby być dla niej niedostępne, lecz uważa się za dość dobrą do
wszystkiego lub uważa wszystko za dość dobre dla siebie, to, co najpiękniejsze i
najlepsze, nie mogło uniknąć tego losu, że pospolitość niezdolna wznieść się do
tego, co widzi nad sobą, tak długo to przetrawia, aż stanie się na tyle
pospolite, że może to sobie przywłaszczyć, a banalizowanie zdobyło sobie pozycję
uznanej i pożytecznej pracy”.
Choć filozofia uczestniczy często w chaotycznym zgiełku
nowoczesności, to przecież ma swój udział również w przezwyciężaniu drążącego
kulturę „północnego zachodu” dualizmu. Walka rozumu z rozsądkiem toczy się na
obszarze samych dziejów filozofii, jakkolwiek pospolity rozsądek jest z natury
czymś wrogim i wstrętnym dla filozoficznego ducha. Złośliwość i sarkazm Hegla
pod koniec eseju osiągają swe apogeum. Wreszcie, w ostatnich słowach, górę
bierze gorycz: zwykle krytyka w filozofii przybiera postać polemiki, a ta jako
zaangażowanie rozumu przypadkowe, wzajemnie od siebie uzależniające obie strony
sporu, jest „niczym dla prawdziwej filozofii”.
Ostatecznie wychodzi więc na to, że krytyka filozoficzna to
krytyka tego, co w filozofii jest pozorem filozofii oraz tego, co jeszcze nie
jest w niej pełną samowiedzą, wyrażoną w systemie. Należałoby ją bodaj załatwić
na marginesie wykładów z dziejów filozofii, odpowiednio intensyfikując w
rozdziałach poświęconych bezpośrednim poprzednikom i kolegom Hegla. Jako że nie
ma potrzeby dwa razy powtarzać, na tym dzieło krytyczne filozofii mogłoby się
zakończyć. Prowadzenie polemik jest dla prawdziwej filozofii poniżające, systemu
rozumu zaś z natury rzeczy krytyka nie dotyczy – ma on dość własnej samowiedzy,
która przecież jest jego wewnętrzną istotą. Poza jednorazowym aktem
samooczyszczenia i radykalnego oddzielenia filozofii od niefilozofii, na krytykę
nie ma już właściwie miejsca.
Liczyłem na więcej. Sądziłem, że dowiem się, jak być
„filozofem maluczkim”, nie przestając być duchem wolnym. Zamiast tego Hegel
powiada mi, że indywidualność, owszem, wchodzi w grę, ale pod warunkiem
geniuszu. Na czym polega owo indywidualne piętno, jakie geniusz ma prawo
wycisnąć w materii Pojęcia, to jednak pozostaje zagadką. Demokratyzm Hegla
również staje pod znakiem zapytania. Psychologiczną partykularność (osobowość) z
ogólnością prawdy pogodzić może tylko filozof genialny, w którym (właśnie
dlatego) wypełniają się dzieje filozofii. A może chodzi tu tylko o styl, o jakiś
sztafaż i osobliwość języka, albo barwną biografię w tle filozoficznego dzieła?
Nie, bo nie są to względy filozoficzne. „Uniwersalnie ważna partykularność w
filozofowaniu”, jak trzeba by to nazwać w duchu Hegla, nie jest, o ile mi
wiadomo, zagadnieniem rozwiązanym przez sławnego teoretyka „szczegółowości”.
Na pytanie, co ma do roboty ludzkość i duch dziejów po
utrwaleniu stosunków nowoczesnych, odpowiedź brzmi: rozkoszować się sobą i
spokojnie trwać w swym bogactwie (plus walka z zagrożeniami ze strony sił
reakcji, ma się rozumieć). Hegel nie dał mi jednak odpowiedzi na pytanie, jak
być filozofem nie popadając w spokojne rozkoszowanie się Heglem, czyli wieczyste
uprawniane heglologii. Wygląda bowiem na to, że warunkiem uzyskania zwolnienia
od takiego niewolniczego losu jest geniusz. Trzeba by być geniuszem, by móc ze
świadomością tego, o czym się mówi, powiedzieć „Hegla też czytam”. Jak
przypuszczam, autorka tej niesłychanej deklaracji odrzekłaby na to: „jak pan
koniecznie chce, to mogę być dla pana geniuszem”. Frustraci zawsze przegrywają
moralnie z duchami zdrowymi. Nawet jeśli są rzeczywiście genialni. Taki los
spotkał Hegla, którego od dwustu z górą lat też czytamy, wybaczając mu
łaskawie partykularyzm jego roznamiętnienia.
|