Jan Hartman
Heureza metodologiczna i jej ograniczenia
[Opublikowane w: Prawda a metoda, cz. I „Aporie myśli
współczesnej”, Wrocław 2004, ss. 221-230.]
Epoka metody trwa od zarania nauki. Metodyczność wpisana jest
w sam pierwotny projekt nauki, zadany światu przez Związek Pitagorejski,
ustanawiający teleologiczną strukturę filozofii, w której cel ostateczny
oddzielony zostaje od swego technicznego wykonania. Tym transcendentnym celem
jest moralno-religijna w istocie dyspozycja do mądrości, spokrewniająca
człowieka z duchem boskim, wykonanie zaś, jako przygotowanie do
urzeczywistnienia celu ostatecznego człowieczeństwa, uzyskuje wysoką, lecz
przecież nie najwyższą rangę ćwiczenia w doskonałości dostępnej
człowiekowi. Ćwiczenie to tradycyjnie, od czasów presokratejskich, nazywa się
dialektyką, a pojęcie to zawiera w sobie znaczący akcent autodydaktyzmu i
wzniosłej dyscypliny, będąc w pierwszym rzędzie ideą pracy oczyszczania umysłu z
przypadkowych i przyziemnych wyobrażeń, a dopiero w dalszej kolejności ideą
konfrontacji i uzgadniania ze sobą pojęć, dzięki którym to czynnościom żywa,
boska prawda zaczyna z wolna wypełniać duszę, spychając w niepamięć i
rozpuszczając osady zmysłowych wyobrażeń i marnych, bo podporządkowanych
doczesnym i praktycznym celom, abstraktów; te ostatnie są właśnie tylko zwykłymi
pojęciami, które przez dialektyczne oczyszczenie stać się mogą prawdziwymi
ideami, a więc momentami czystej, żyjącej myśli, wypełniającej powszechny boski
Rozum. W tej pierwotnej perspektywie filozofii realna treść myślowa, zjawiająca
się w rezultacie dialektycznego ćwiczenia w jaźni miłującego mądrość, jest w
pewnym sensie czymś drugorzędnym - nie jest bowiem dziełem i dokonaniem
ludzkiego rozumu, lecz świadectwem jego udziału w wieczystej, boskiej mądrości,
która wypełnia byt całkiem niezależnie od starań filozofa. Zdobycie wiedzy,
poznanie istotnej prawdy, czyli upodmiotowienie w sobie czystej idei, jest
przeto raczej przygodnym, biograficznym faktem z życiorysu filozofa, a nie
zdobyczą o autonomicznej i nieredukowalnej wartości, do której to właśnie ludzki
umysł ma wszelkie prawa własności. Oto więc dialektyka, będąca pierwszą nazwaną
metodą - metodą egzystencjalnego ratunku, moralnego zbudowania i
stopniowego zrównywania własnego umysłu z boskim Rozumem, wypełnionym czystą
prawdą - unieważnia moralnie swój własny tok logiczny i wszystkie osiągnięte w
nim cząstkowe rezultaty (prawdy) w obliczu ostatecznego celu, jakim jest
pojednanie grzesznej duszy z Logosem. Cóż znaczą prawdy filozofów wobec
majestatu Całości - harmonii wieczystego Słowa! Znaczenia tej orientalnej i
greckiej myśli o tym, że całokształt procesu duchowego filozofii ma tylko
względną wartość narzędzia lub drogi, wartość czegoś, co okazuje się zużyte
czy przebieżone, skoro jesteśmy już u samego celu, wprost nie da się
przecenić. Deklaracja, że cały trud dialektyczny jest jedynie pozbawionym
własnej, wewnętrznej wartości mozołem, koniecznym do zainicjowania zbawiennej
kontemplacji samego Intelektu, jest postulatem heurystycznym definiującym całą
dynamikę systemu Plotyna. Przedśmiertne oświadczenie Tomasza, że wszystko, co
napisał, to czyste gadulstwo (mowa-trawa), rzuca mistyczne światło na całą
hiperracjonalistyczną scholastykę, światło, którego źródło pała w zamierzchłej -
neoplatońskiej, żydowskiej i patrystycznej - przeszłości. Ażeby zaś przywołać
jakiś przykład współczesny, pomyślmy o serwowanej przez Wittgensteina, cokolwiek
mularskiej metaforze odrzucania drabiny u kresu własnego dzieła filozoficznego.
Dialektyka jest więc i metodą, i narzędziem, i drogą, a więc
czymś niknącym w świetle swego spełnienia. Spełnienie to jest transcendentne i
dokonuje się poza samym procesem nauki - w intuicji, w ekstatycznym zjednoczeniu
w absolutem, w wewnętrznej iluminacji przez Bożą łaskę. A jednak na terenie
samej filozofii metoda - narzędzie i droga - zachowuje wyższość nad swymi
pojedynczymi etapami i przygodnymi rezultatami. Najprostsza pod słońcem
intuicja, że lepsza wędka niż kosz ryb, cenniejsze narzędzie niż pojedyncze
produkty jego zastosowania, że lepiej władać metodą gwarantującą dostęp do
wiedzy niż posiąść przypadkowo jakieś okruchy prawd, odegrała w dziejach nauki
tak samo fundamentalną rolę, jak wspomniana idea transcendowania przez cel
filozofii samej jej intelektualnej, dialektycznej substancji. Chciałbym zwrócić
uwagę na zdumiewającą dwoistość w idei metody, która zjawia się w filozofii
pierwotnie w ścisłej jedności z pojęciem dialektyki: w stosunku do
transcendentnego celu, któremu właśnie jako metoda, czyli narzędzie, służy,
jest ona tylko środkiem, ale za to na gruncie samej filozofii właśnie jako
narzędzie i środek poznania posiada najwyższą wartość, będąc potencjalnym
posiadaniem wszystkich swych rezultatów, czyli poszczególnych prawd. I im więcej
autonomii przypisuje sobie ludzki rozum, powierzając filozofii wszystkie swe
przyrodzone siły, im bardziej znika sprzed oczu mędrca cel transcendentny i
nadprzyrodzony, tym większa i bardziej samodzielna w tych samych oczach staje
się wartość metody.
Lecz z drugiej strony, żaden myślący człowiek nie da sobie
wmówić, że poznanie może mieć jeszcze jakąś wartość, gdy zostanie oderwane od
żywej i rozumiejącej myśli, a zastąpione mechanicznym zastosowaniem metody.
Dlatego dzieje idei metodyczności w poznaniu naznaczone są dbałością o to, by
pojęcie metody obejmowało sobą rozumienie i uzasadnienie, to znaczy, aby
rzetelne zastosowanie metody nie było jedynie automatycznym powieleniem wzorca
wiedzotwórczego postępowania, lecz jednocześnie konstrukcją uzasadnienia
rezultatu poznawczego, czyli jego żywą legitymizacją dla poznającego umysłu.
Właśnie dlatego idei mechanicznego kanonu metodycznego, automatyzmu w
postępowaniu naukowym towarzyszył zawsze niepokój i poczucie paradoksalności tej
atrakcyjnej, zwłaszcza w dobie nowożytnych aspiracji do uniwersalnego władztwa
ludzkiego rozumu, aspiracji do algorytmizacji poznania. Ten sam intelektualny
dyskomfort wiąże się z metafizycznymi korelatami idei metody jako algorytmu
poznawczego, a mianowicie z ideą absolutnego determinizmu oraz z ideą
pozytywizmu, zakładającą, iż byt realizuje się w faktach, zdarzeniach i
rzeczach, które można i należy metodycznie poznawać w ich pozytywnych
określonościach, szukając w nich regularności (praw), mających taki sam
konkretno-faktualny („tak po prostu jest”) sens ontyczny jak same zdarzenia i
fakty. Autentycznie filozoficznie usposobiony umysł nie pogodzi się nigdy ani z
czystą, apodyktycznie narzuconą rozumowi „pozytywnością faktów” (nawet
rekompensowaną przez ewentualną „aprioryczność” reguł racjonalności), ani z
atrapą racjonalności bytu, polegającą na deterministycznej konieczności tego, co
skądinąd - jako pozytywne i faktualne - jest zupełnie przygodne, ani wreszcie z
ideą postępowania naukowego jako mniej czy więcej bezmyślnego stosowania kanonu
metody.
Z tych wszystkich powodów idea metodyczności, pomimo swej
uwodzicielskiej prostoty: najpierw opanuj metodę, a następnie poznawaj, co
chcesz i kiedy chcesz, zawsze była w filozofii przedmiotem krytycznej i
dialektycznej refleksji, w której toną efemeryczne i ekscentryczne zakusy na
mathesis universalis, punktowo pojawiające się w dziejach myślenia, na
kolejnych falach scjentyzmu, począwszy od połowy XVIII, a skończywszy na połowie
XX wieku. W dalszym ciągu tego artykułu wskażę na kilka etapów rozwoju tej
dialektycznej samokrytyki heurezy metodologicznej oraz przedstawię wnioski,
jakie wyciągnąć należy z tej dopełnionej już historii.
Dla dziejów klasycznych filozofii - milenium starożytnego i
milenium średniowiecznego - sprawa metodyczności postępowania naukowego ułożyła
się wedle zaleceń umiaru i roztropności, które szczęśliwie zaszczepił samowiedzy
nauki Arystoteles. W pojęciu Arystotelesa metoda nie jest algorytmem logicznych
i praktycznych czynności naukotwórczych, lecz wewnętrznym porządkiem badawczym,
„logiką” postępowania naukowego, wyznaczoną każdorazowo przez jego przedmiot.
Dlatego opracowanie metody, jak to stanowczo Arystoteles podkreślał, nie może
być czynnością oderwaną od samej pracy nad danym zagadnieniem. Nie znaczy to
jednak, że nie można nabywać biegłości i doświadczenia w pewnych typach
czynności badawczych, a biegłość taka nie zasługuje na miano „posiadania
metody”. Tak czy inaczej, metoda jest zawsze domeną praktycznej umiejętności
stosowania dostępnych środków poznawczych, a nie kanonem algorytmów-samograjów,
które można mechanicznie uruchomić, zlecając badania nieuczonemu rzemieślnikowi.
Jednakże równolegle do pragmatycznego, a nawet psychologicznego pojęcia metody i
chwalebnej dialektyki, wiążącej nierozdzielnie pracę nad zagadnieniem z
równoczesną pracą nad metodą jego rozwiązania, inicjuje Arystoteles
logiczno-proceduralne i formalistyczne myślenie o metodzie, jakkolwiek jego
centralnym terminem nie jest już „metoda”, lecz „topika”, „nauka o sylogizmach”,
a następnie - w tradycji - „logika” i „organon”. Wielki kanon Arystotelesowskich
nauk o nauce, który dziś dosyć naturalnie jest nazywać „pismami
metodologicznymi”, miał za inspirację, przynajmniej częściowo, sprzeciw wobec
sofistycznej maniery „luzowania dialektyki”, to znaczy heurystycznego programu
poruszania się techniką partyzanckich wypadów i zygzakowatych desantów pośród
chaosmosu wolnej gry pojęć i burzliwego procesu wchodzenia przez nie w
przypadkowe stosunki zgodności i przeciwieństwa, ogólności i szczegółowości,
bycia predykatem i bycia podmiotem orzekania etc. Arystotelesowska
sylogistyka jest próbą uregulowania toku dialektyki, nadania jej porządku
niezawodnych trybów wnioskowania, z tą samą metafizyczną nadzieją, którą
propagował Platon, że oczyszczające czynności umysłowe (u Arystotelesa jest to
zwłaszcza czynność kontrolowanej abstrakcji) doprowadzą do bezpośrednich ujęć
immanentnych, konstytutywnych treści bytu (u Arystotelesa: form, w ich
niektórych istotnościowych aspektach). Jednakże nawet logiczny kanon
Arystotelesowski uzyskał zasadniczo pragmatyczną interpretację, wchodząc w
powszechne dzieje myślenia w pozycji organonu, narzędzia myślenia -
wartego tyle, na ile okazuje się przydatne w zastosowaniach.
Usiłowania podniesienia metody do rangi właściwej filozofii,
to znaczy nadania sformułowaniom metody znaczenia rozstrzygającej prawdy
metafizycznej, datują się od brytyjskiego, analitycznego programu viae
modernae, reprezentowanego zwłaszcza przez Ockhama. Istotą tego programu
jest, powtarzany uparcie aż do naszych czasów, postulat wypełnienia celów
metafizyki bez metafizyki. Jej rolę pełnić miała teraz filozoficzna logika jako
wielka, uniwersalna nauka o zasadach bytu i myślenia - o kategoriach i
postaciach orzekania, o koniecznościach rozumu, które przybierają tyleż
formalno-logiczne kształty trybów wnioskowania, ile i ontologiczne kształty
stosunków kategorialnych w strukturze przedmiotu i pomiędzy przedmiotami. Jest
zresztą uderzające to, jak bardzo idea ontologii jako logiki filozoficznej jest
w gruncie rzeczy arystotelsowska. Nie kto inny jak Arystoteles przecież wynalazł
krytyczny paralelizm nauki i nauki o nauce jako instancji, w której postępowanie
nauki się legitymizuje, a istota, sens i zakres jego wartości mogą się określić.
Tę jedność i przynależność do siebie refleksji metodologicznej i przedmiotowej
(metafizycznej i naukowej) ujmuje pojęcie pierwszych zasad, czyli
wspólnych warunków racjonalności bytu i poznania. Tak więc podstaw rozmaitych
modernistycznych i modernizacyjnych projektów metafizyki bez metafizyki, to
znaczy ontologii jako logiki filozoficznej, dostarczył ten sam system, w którym
tkwi źródło wyobrażeń o istocie metafizyki, jakie mieli wszelkiej metafizyki
wrogowie. Skrajnym przypadkiem takiej logicyzacji metafizyki jest logiczny
idealizm Leibniza, redukujący byt do immanentnej podmiotowej treści
przeżywaniowej o strukturze uniwersalnego przedstawienia, które w nieskończonej
mnogości wariantów (wyznaczonych stopniami jasności wyrażania sobą owej
wszechrzeczywistości) są - z logicznego punktu widzenia - stopniowo wyrażającymi
się w pozytywnej sferze zjawiskowej pojęciami; pojęcia te zaś są spójne i
dookreślone, z immanentną koniecznością wyznaczając to, co z wąskiego punktu
widzenia istoty posiadającej ograniczoną świadomość zmysłową może się
nieodparcie wydawać kwestią czystych faktów (które mogłyby być, bez
sprzeczności, całkiem inne).
Logikalny metodyzm (jeśli wolno dać temu świątobliwemu słowu
nowe znaczenie) Leibniza ma korzenie matematyczne, a nie Kartezjańskie. Nie
należy bowiem wyobrażać sobie, aby Kartezjusz miał sprzeniewierzyć się
tradycyjnemu, pragmatycznie i dialektycznie zorientowanemu myśleniu o metodzie,
rzekomo sugerując jakąś matrycę, która na podobieństwo logicznych reguł
niezawodnego wnioskowania była machinalnym kryterium jakości procesu poznawczego
lub w ogóle jego obowiązkową formą. Nie, wymowa całego dzieła Kartezjusza jest
pragmatyczna, a zwłaszcza przepojone jest ono ufnością w to, że Bóg wyposażył
nas w różne instrumenty poznania, które wprawdzie nie są niezawodne, ale za to
całkowicie skuteczne w sytuacjach typowych, gdy danej władzy poznawczej używa
się ściśle wedle jej przeznaczenia (zob. Medytację VI). Rozmaite reguły
kierowania umysłem i metodyka apodyktycznego i niezawodnego postępowania
poznawczego ma na celu to jedynie, aby ostateczne ugruntowanie pewności poznania
mogło być ściśle immanentne i aprioryczne, to znaczy, aby mogło polegać na
wyegzekwowaniu w pierwszych krokach poznawczych, w warunkach braku ostatecznie
wiarygodnej wiedzy oraz braku rękojmi skuteczności jakiegokolwiek poznania w
ogóle, samej istoty poznawczości: skoro poznanie coś czyni jasnym, niech
będzie jasne zupełnie, skoro poznanie coś łączy i rozdziela, to niech będzie w
pełni szczegółowe w tej funkcji etc. W takiej to metodyczności ugruntowane być
musi wszelkie odkrywanie nowych prawd, gdyż w przeciwnym razie postępowanie
naukowe nie będzie ostatecznie wiarygodne i rozminie się ze swymi istotowymi
aspiracjami do niezawodnej prawdziwości. Postulaty metodyczne Kartezjusza
dotyczą czegoś, co można nazwać „heurystycznym oświeceniem”, krytyczną
orientacją w naturze czynności poznawczych, pochodzeniu i istocie błędu,
warunkach spełnialności roszczeń podmiotu do prawdziwego poznania. O tym, jak
bardzo heurystyczny, a więc i pragmatyczny, jest sens programu Kartezjusza,
można przekonać się, zważywszy na zgodność i komplementarność trzech poziomów
metodycznego rozeznania w naturze samej poznawczości jako złożonego warunku
wstępnego niezawodnego i krytycznego uprawiania nauki. Mamy bowiem, po pierwsze,
metodykę redukcji założeń poznawczych do tego, co strukturalnie i istotowo
niepowątpiewalne oraz stanowiące warunek możliwości samego podawania
czegokolwiek w wątpliwość lub twierdzenia czegokolwiek, a więc dyskurs cogito.
Po drugie, mamy owe reguły wyznaczające prawidłowy, z natury samej poznawczości
wynikający, w jej definicyjnych warunkach znajdujący oparcie i „szczelny” co do
ważności i apodyktyczności kolejnych kroków dyskursu przebieg poznania.
Po trzecie zaś, mamy pragmatyczne reguły racjonalności deficytowej, to znaczy
reguły postępowania racjonalnego w warunkach braku pełnego rozeznania w samej
naturze racjonalności i braku ostatecznie uwierzytelnionej wiedzy (a więc w
sytuacji, gdy dyskurs dający nauce ostateczne ugruntowanie jest jeszcze w toku);
są to tzw. reguły moralności tymczasowej. To kombinacja tych trzech
kierunków analizy, a bynajmniej nie sam tylko izolowany i solipsystyczny z
istoty dyskurs cogito, stanowią treść - jednolitą i spójną treść -
Kartezjańskiego programu fundamentalnej restytucji nauki. Występujące w nim
pojęcie metody nie ma w sobie nic z idei formalnego i mechanicznego algorytmu,
automatyzującego postęp poznawczy. Metoda rozumiana jest przez Kartezjusza jako
istotowa samowiedza procesu poznawczego, a wręcz sama istota poznania i
wewnętrzna podstawa kształtu i zakresu wszelkich jego roszczeń do ważności.
Radykalizacją tej heurezy, heurezy „myślenia o metodzie”,
jest program transcendentalny w filozofii, zalecający się tym, że skoro w nim to
zostaje ostatecznie określona treść ideału krytyczności w poznaniu, to on sam -
transcendentalny dyskurs - jest niezastępowalnym źródłem i najpewniejszym
strażnikiem samego krytycyzmu poznawczego w ogóle.
Totalizm metodyczny transcendentalizmu jest o wiele bardziej
wyrafinowany niż wszelkie rojenia o mathesis universalis, jednolitej i
powszechnej metodzie naukowej, „ogólnej teorii rozwiązywania problemów i
dokonywania odkryć” itp. Dyskurs transcendentalny jest bowiem syntezą dyskursu
przedmiotowo-poznawczego (odpowiednika metafizyki) z dyskursem ostatecznego
epistemologicznego ugruntowania wiedzy. W rezultacie wytwarza się jednolity
samouprawomocniający się dyskurs, który sam sobie zapewnia całkowitą samowiedzę,
tj. zawiera w sobie refleksję nad swą naturą, podstawami prawomocności, metodą,
warunkami możliwości i granicami możliwej dyskusji o wartości poznawczej jego
samego. Zasklepienie wszystkich szczelin oddzielających „poziomy refleksji”,
oddzielających je jakby nienaturalnie i przez to w sposób pozostawiający
dezawuujące spekulację wrażenie różnicy pomiędzy prawdziwym poznawaniem
(praktyką poznawczą) a jałowym i niepotrzebnym dyskursem ostatecznego
uprawomocnienia wiedzy, jest heurystyczną i retoryczną aspiracją filozofii
transcendentalnej, zwłaszcza u Fichtego. Nie ma tu więc mowy o dyspozycji stopni
refleksji oraz porządku metodologicznym odróżniającym, dajmy na to, „mówienie o
metodzie” czy „poziom metaprzedmiotowy” od „mówienia o świecie” czy „poziomu
przedmiotowego”. Filozofia transcendentalna jest totalną teorią wszelkich
postaci sensu i samej siebie oraz totalną krytyką, czyli doskonałą syntezą
wiedzy i samowiedzy, czy też syntezą tego, co można by naiwnie (bo właśnie
jeszcze odróżniająco) określić mianem wiedzy przedmiotowej („ontologii”) i
teorii samej wiedzy („epistemologii”). Program ten udało się zrealizować, i to
kilka razy, gdyż językowy czy retoryczny postęp w umiejętności konsekwentnego
formułowania autoreferencyjnego krytycznego dyskursu pozostawał w rękach samych
jego propagatorów; ewentualni krytycy z definicji nie mogli im dorównać w
krytycznej sprawności. Nie znaczy to jednak, żeby transcendentalizm nie
przechodził jakichś etapów rozwojowych, w których nie zwracałby się poniekąd
przeciwko swym wcześniejszym stadiom, ani też, żeby wszelka filozofia krytyczna
korzystała z perswazyjnej mocy zaklęcia mówiącego, iż nieporównanie przewyższa
swym krytycyzmem wszelką dotychczasową „metafizykę” i „epistemologię”, gdyż jest
właśnie „transcendentalna” (nie korzysta z tej usługi retorycznej na przykład
Hegel). U Kanta mamy jeszcze zachowaną typowo „metodologiczną” strukturę
heurystyczną, bo też jego krytyki rozmaitych funkcji racjonalnych formułowane są
jako wstęp do jakiejś metafizycznej filozofii, której wykonanie wypadło zresztą
na tyle blado czy zwyczajnie, że mało kto to dzisiaj czyta. U Fichtego nie ma
już jednak mowy o dyspozycji stopni refleksji (na jakąś krytykę czy metateorię
oraz właściwą przedmiotową filozofię) ani o dramaturgii przygotowań do jakiejś
przyszłej spadkobierczyni metafizyki oraz uroczystym powołaniu do bytu tej
ostatniej. Teoria wiedzy Fichtego jest już jednolitą transcendentalną megateorią,
homogeniczną i absolutnie samowywiedlną, i w sobie samej ugruntowaną. Słowo
„metoda” z czasem spada tu do drugiej rangi, bo „metoda transcendentalna”, w
której spośród tego, co dane, apodyktycznie uznaje się w ich konieczności tylko
te stosunki i określenia, których apodyktyczność i konieczność tłumaczy się
przez same ich warunki możliwości (i konieczności), skądinąd apodyktycznie
obowiązujące, bo stojące u podstaw wszelkiej racjonalności, w tym i podawania
czegokolwiek w wątpliwość, otóż owa „metoda transcendentalna” nie ma w ogóle
żadnego sensu poza własnym jej zastosowaniem, a jest nim najbardziej nawet
lakoniczne jej zaprezentowanie (na przykład takie jak w niniejszym zdaniu).
Najdalej jednakże proces niwelowania różnicy pomiędzy metodą
i jej zastosowaniem oraz redukowania metodyczności w poznaniu do określenia i
trzymania się następnie samej istoty poznawczości w ogóle zaszedł w tzw.
fenomenologii transcendentalnej, której jądro teoretyczne Husserl lubił określać
mianem „metody fenomenologicznej”. Wyrósłszy bowiem w pozytywistycznej
atmosferze „zbierania faktów i obserwacji” oraz poddawania ich „naukowej
metodologii” (rozmaitym indukcjom, uogólnieniom, klasyfikacjom, weryfikacjom i
co tam jeszcze dziewiętnastowieczna scjentologia zechciała sobie zażyczyć), a
jednak zirytowany prostactwem scjentyzmu, szczerze chciał profesorów fakultetu
przyrodniczego, z którymi się w gruncie rzeczy całkiem solidaryzował, nawrócić
na pewną kulturę filozoficzną. W efekcie powstała koncepcja, której istotą jest
podniesienie do rangi absolutnej i radykalizacja za pomocą transcendentalnego,
refleksyjnego umocowania takich prostych dyrektyw heurystycznych, jak: najpierw
postaraj się możliwie bezstronnie opisać to, co zamierzasz naukowo poznać;
pamiętaj, że to, co ci się prezentuje, jest w jakimś stopniu rezultatem sposobu,
w jaki to ujmujesz poznawczo; pamiętaj, że nawet najbardziej oderwane pojęcia i
zaawansowane naukowe twierdzenia mają swą ostateczną podstawę w bezpośrednim
ujmowaniu czegoś; miej na uwadze, że doświadczanie świata obejmuje znacznie
szerszy zakres czynności podmiotu niż widzenie, słyszenie i inne akty i procesy
poznania zmysłowego; zauważ, że apodyktyczność, z jaką narzucają się umysłowi
twierdzenia matematyki i logiki, jest innej natury niż pewność tego, co
powtarzalnie i trwale prezentuje się zmysłom. W rezultacie monumentalnego,
transcendentalnego opracowania tych średnio nowatorskich spostrzeżeń i
postulatów filozofia (fenomenologia) znalazła się w pułapce „metody metod” czy
raczej „zasady wszelkich zasad”, ulegając dramatycznemu rozwarstwieniu na
rozmaite „opisy tego, co dane, tak jak jest dane”, przypominające wnikliwe opisy
przyrody i stanów ducha w literaturze modernistycznej (a więc z epoki), oraz
namolne w swym deklaratywizmie i patosie agitacje teoretyczne, wysławiające po
raz sto pięćdziesiąty ideę transcendentalnej fenomenologii i jej zbawienny wpływ
na przyszłość wszech nauk. Wprawdzie fenomenologia ma już swoje apogeum za sobą,
lecz ten sam charakterystyczny patos i tę samą kontemplacyjną bierność, i
obezwładniającą, pełną uwielbienia receptywność odnajdujemy w istniejącej do
dziś pofenomenologicznej hermeneutyce - sztuce intelektualnego i estetycznego
otwierania się na słowo i rozkoszowania się cudownością i perfekcją tekstu
(klasycznego, świętego czy poetyckiego).
Pozwolę sobie w tym miejscu na uwagę wprawdzie całkowicie
przynależną do właściwego toku wywodu, ale też autobiograficzną. Dramat
fenomenologii, jej tak płodny w następstwa (Heidegger!, neostrukturalizm!, nowy
egzystencjalizm!) upadek w jakiś sposób odegrał się czy raczej odtworzył w moim
własnym życiu intelektualnym, jako że przez kilka lat uparcie studiowałem
Husserla i Ingardena. Mam wobec obu tych filozofów wielki dług wdzięczności, a
przecież bliższe poznanie uczyniło zasadniczą wadliwość ich filozofowania tak
dotkliwie dla mnie jasną, że odczuwam nieomal wstyd, iż jestem tak intymnym jej
świadkiem. Pod nieobecność nachalnego naturalizmu i scjentyzmu, z którymi
walczył Husserl, a które już prawie wymarły, filozofia jego straciła nerw
polemiczny, a Husserlowy pozytywistyczny romantyzm budowy nowego (naukowego i
nie tylko) świata urzeka bądź nie, ale w każdym razie nie mniej i nie więcej niż
dziesiątki innych wersji środkowonowoczesnego humanizmu - na przykład Rickerta,
Diltheya czy Freuda. Na mnie akurat transcendentalne proklamacje fundamentalnej
nauki nauk, dającej podstawy spokojnej i pewnej pracy pozytywnej przyszłych
pokoleń robią, wrażenie mniej więcej takie jak przytłaczające niemieckie
gmaszyska z epoki. Wiwisekcja czy historia wewnętrzna świadomości, łącznie z
quasi-opisem konstytuowania się rozmaitych funkcji świadomościowych oraz
korelatywnych struktur przedmiotowych, została przez Husserla wykonana brawurowo
i w sposób godny najwyższego podziwu, ale... sto lat wcześniej jeszcze lepiej
zrobił to rozpaczliwie ignorowany przez Husserla Hegel w Fenomenologii ducha.
Cóż więc zostaje? Zostaje dziwne filozoficzne oglądactwo, przypominające próby
dorównania zdolnym pisarzom w ich kunszcie opisywania „tego, co widać”,
zabarwione magią redukcji-wtajemniczeń i poddane scjentycznemu sztafażowi (przez
który staje się to okropnie nudne). Po kilkuset stronach stajemy nieuchronnie
przed pytaniem: po co tak drobiazgowo opisywać coś, co i tak widać? Czy nie
lepiej zrobić coś samemu, zamiast tylko patrzeć? Najgorsze jednak jest
opanowujące fenomenologów złudzenie, że ich wglądy mają jakąś idealną i
uniwersalną ważność, dokładnie wbrew słusznej fenomenologicznej doktrynie, że
mają, owszem, intersubiektywną ważność jedynie w granicach swego dokonywania się
i dokonywania się analogicznych wglądów u innych. Prawda jest natomiast taka, że
wnikliwe wglądy fenomenologów tym więcej mają podstaw i tym więcej znajdują
uznania, im bardziej oczywiste i powszechnie podzielane jest to, co w nich się
przedstawia (resp. konstytuuje), by następnie zostać z niezwykłą elokwencją
opisane. Dlatego siła systemu Ingardena, który z niekłamanym podziwem kiedyś
studiowałem, polega właśnie na tym, że wszystkie jego składniki są banalne i
zgodne z całkiem potocznymi mniemaniami, jakkolwiek nie jest przecież łatwo
zbudować tak wielką i stabilną piramidę banałów, jak udało się to Ingardenowi
(mówię to bez ironii - było wielu takich, którzy z rozmysłem mocowali filozofię
na zdroworozsądkowych kliszach, ale z gorszym wynikiem).
Husserlowska metoda sprowadza się do cokolwiek redundantnego postulatu: niech
poznanie będzie tym, czym jest zgodnie ze swą istotą; pozwólmy poznaniu być tym,
za co się podaje i czym jest naprawdę: źródłowym zjawianiem się sensu
przedmiotowego w aktach bezpośredniego ujmowania. Metoda wszystkich metod, a
raczej zasada wszystkich zasad, brzmi: niechaj poznanie będzie poznaniem,
niechaj będzie źródłowe i wierne temu, co dane. Niech będzie zdyscyplinowanie w
tym, aby dawało się prowadzić własnemu biegowi dokonujących się aktów
konstytucji sensu i tokowi samorzutnego zjawiania się tego i tylko tego, co się
zjawia. Cóż - trochę to jakby tautologiczne i właśnie redundantne, a co więcej
(i co gorzej), nawet największe głupstwa, skoro w ogóle istnieją, to spełniają
wszelkie warunki prawidłowego zjawiania się rezultatów aktów świadomościowych i
wyraża się w nich jakaś źródłowo prezentująca naoczność (mianowicie bezpośrednie
rozumienie czegoś błędnego). Nie twierdzę oczywiście, że Husserl nie ma nic
konkluzywnego do powiedzenia w kwestii błędów poznawczych, a jedynie, że „metoda
fenomenologiczna” nie jest już żadną metodą, tylko zupełnym i programowym
zdaniem się na własny przebieg poznania, doprowadzeniem do ostatecznych
konsekwencji znanej już Arystotelesowi prawdy, że metoda nie jest niczym
zewnętrznym w stosunku do praktyki poznawczej. Tak oto Husserl udowodnił, przez
swój skrajny formalizm i epistemologiczny radykalizm, ocierający się o głoszenie
tautologii z proroczym patosem, że heureza metodyczności jest dialektycznym
mirażem, rozpływającym się w nicość przy bardziej uważnym wejrzeniu
spekulatywnego umysłu, zdolnego wytrzymać i przezwyciężyć drżączkę dialektycznej
fatamorgany, sugerującej, że jak coś tam tak drży, to pewnie istnieje. Cóż,
metoda poznania nie różni się od samego poznania, a narzędzie jest narzędziem
naprawdę poznawczym, gdy stanowi integralny moment całego poznawczego procesu.
Na koniec więc powracamy zurück zu Aristoteles selbst, a ten nie miał
żadnych złudzeń, że „jest niedorzecznością poszukiwać równocześnie wiedzy i
metody wiedzy” (Metafizyka II 995a).
|