Jan Hartman
Heurystyczna analiza dyskursu transcendentalnego
[Opublikowane w: Sztuka i filozofia 9 (1994), ss.
99-108.]
O transcendentalizmie pisze się ciężkie i dość nieprzystępne
prace - tak jest często w literaturze niemieckiej. Anglosasi natomiast piszą na
ten temat najchętniej analityczne artykuły, tak odmienne w swej treści i stylu
od niektórych produkcji niemieckich, jakby dotyczyły zupełnie innych zagadnień.
Sądzę, że nie chodzi tu jedynie o to, że ktoś uprawia filozofię
transcendentalną, a ktoś inny ją tylko komentuje, bądź krytykuje - w sferze tzw.
filozofii refleksji podział ten wręcz nie daje się przeprowadzić. Decydująca
różnica między niemieckim a anglosaskim spojrzeniem na sprawę transcendentalizmu
tkwi chyba w tym, że jedni mają na uwadze transcendentalną epistemologię lub
filozofię w ogóle (w każdym razie obszerną i rozbudowana problematykę i
tradycję), drudzy natomiast chcą widzieć tu przede wszystkim pewien argument,
bądź typ argumentacji. W istocie - pole teoretyczne rozciągające się pomiędzy na
przykład Kantowską ideą sądu syntetycznego a priori jako podstawy
prawomocności nauki a Husserlowską koncepcją konstytuowania się sensów
noematycznych w naoczności jest tak szerokie, że mieszczą się w nim na pewno
różne uprawy. W recepcji transcendentalizmu mamy więc i mocny transcendentalizm
kantowski (jak u Apla czy Kringsa), i analityczny rozbiór argumentu (jak u
Strawsona i Alberta), i nawiązującą do Nietzschego krytykę tropiącą związki
władzy i wiedzy. Chciałbym w przyszłości powiązać i uporządkować te różne wątki
w obszerniejszej rozprawie. Niniejszy artykuł jest czysto teoretycznym studium,
które traktuję jako wstępne i przygotowawcze do tego zadania.
„Argumentologiczna” perspektywa nie docenia „metafizycznego”
sensu filozofii transcendentalnej, natomiast rzeczowy, czyli „stosowany”,
dyskurs transcendentalny często zaniedbuje autoanalizę transcendentalnej
argumentacji. Dlatego też (choć bynajmniej nie ma nic oryginalnego w takim
postawieniu problemu) chciałbym zająć się tu pokazaniem, w jaki sposób
transcendentalny (resp. redukcyjny) tryb myślenia przechodzi w pewne
deklaracje rzeczowe (zwane w tradycji krytyki metafizyki pejoratywnie
„metafizycznymi”). Szczególniej chodzi o analizę związku pomiędzy motywem
transcendentalnym, w postaci pewnego rodzaju redukcyjnej argumentacji, a motywem
transcendentalnym jako tezą o subiektywnym umocowaniu każdej obiektywności. Być
może uda się pokazać, że słowo „argument”, którego tymczasem będziemy używać,
nie jest najszczęśliwsze. Ta wątpliwość byłaby zarazem wskazaniem trudno
uchwytnego punktu, w którym, nazwijmy to tak, „analityczne” i „syntetyczne”
podejścia do sprawy transcendentalizmu mogłyby się do siebie zbliżyć.
Nadzieję zbliżenia, nie tylko zresztą w tej sprawie, daje „regulatywna
idea” heurystyczności. Jeśli nie chcę powiedzieć „typ argumentacji” czy
„sposób myślenia”, „podejście” albo „metoda” (bo byłyby to zbyt wąskie
określenia), to mówię „heureza”; jeśli (z tych samych powodów) nie chcę
powiedzieć „refleksja logiczna”, „refleksja metodologiczna”, „samowiedza”, to
powiem „refleksja heurystyczna”; jeśli obawiam się takich słów, jak
„metodologiczny”, „argumentacyjny”, „strukturalny”, to użyję słowa
„heurystyczny”. Jest to strategia (heurystyczna) idei regulatywnej -
zaczerpnięta właśnie z transcendentalizmu. Wprowadza ona wprawdzie pewien
„nadmiar semantyczny”, a więc jest nieustającą okazją do „przemycania” dowolnych
treści (jak to się często dzieje w transcendentalizmie), ale za to jest też
środkiem pozwalającym uniknąć jednostronności i zawężenia horyzontu - łatwiej
bowiem chyba wystrzegać się grożącej dowolności niż walczyć ze znaczeniami,
które nie będą odpowiednie do tego, co chcemy powiedzieć. Taka walka jest
przecież zawsze skazana na niepowodzenie, bo znaczenia niechybnie przykują nas
do siebie. Natomiast jeśli w ogóle miałaby jakoś organizować się wiedza o tym,
jak unikać zarazem dowolności i jednostronności, to przecież wymaga ona dla
siebie dostatecznie świeżej i ogólnej nazwy. Taką postulowaną wiedzę nazywam
heurystyką.
Argumentacja redukcyjna (a w konsekwencji argumentacja
transcendentalna) opiera się na pewnej refleksji heurystycznej, co dla wielu
oznacza, że od początku występuje nie wprost jako rozumowanie zmierzające do
poznania, ale właśnie jako argumentacja: prawda ulega tu od
początku refleksyjnej konwersji na bycie uznanym, resp. na bycie
godnym uznawania, a w dalszej konsekwencji na bycie prawomocnie uznawanym, czyli
na prawomocność (ważność). Najprostsza forma ogólna rozumowań
redukcyjnych jest następująca.
Uznanie x (np. tezy „Bóg istnieje” albo „świat jest
realny”) jest warunkiem uznawania y, które skądinąd i tak uznajemy (np.,
„uznając” pojęcie Boga, „uznając” pojęcie świata) - wobec tego x.
W kolejnym kroku refleksji y, czyli to, co
„skądinąd” uznajemy, poddane zostaje zakwestionowaniu: dlaczego mamy to uznawać?
Odpowiedź kształtuje się według tego samego redukcyjnego trybu: uznajemy y
(np. pojęcie Boga), bo to, co zawiera się w y (np. metafizyczna rola
Boga), umożliwia coś innego, z, co i tak uznajemy (np. porządek świata).
To coś innego, z, poddane może zostać temu samemu wątpieniu co y,
wobec czego zostaje zamienione na pewne pojęcie totalności - najpierw
obiektywistyczne (np. Bóg umożliwia świat w ogóle - jak to mówią spontanicznie a
celnie prości ludzie: skąd by się wziął świat, gdyby nie było Boga?), a
następnie subiektywistyczne (np. Bóg jest warunkiem wszelkiej sensowności:
świata jako pewnego porządku oraz poznania - skoro jest źródłem jego
inteligibilności). Trzymając się naszego przykładu: Bóg, który przed chwilą był
„bezsilnym” pojęciem, teraz występuje w modus materialis jako
metafizyczny byt, będąc źródłem metafizycznej mocy - nic jednak, po tym grzechu
konwersji Boga na pojęcie, nie przeszkadza nam założyć tej metafizycznej mocy w
samym pojęciu Boga, mówiąc, że Bóg jest już w swym pojęciu naprawdę (a
nie tylko w założeniu pojęcia) stwórcą świata i źródłem sensu.
Metafizyczna autentyczność zostaje w ten sposób poddana
władzy pojęcia, gdyż konwersja Boga na pojęcie jest równie łatwa jak deklaracja,
że w tym czy innym dyskursie chodzi o „Boga prawdziwego”, a nie o pojęcie. Tak
rodzi się „Bóg filozofów” i jest to wyraźna konsekwencja heurystycznej
refleksji, każącej uznawać coś ze względu na samą formę argumentu. Oczywiście,
owe y i z muszą spełniać pewne warunki, mianowicie muszą być
pojęciami pewnej totalności (czy też, w stylizacji obiektywistycznej,
resp. metafizycznej: muszą być pewnymi totalnościami). Dlatego też
dalsza praca refleksji nakierowana jest na umocnienie tej totalności: na
przykład na ukształtowanie pojęcia Boga jako pojęcia absolutu, wyposażonego we
wszelkie dające się pomyśleć czyste doskonałości, gdzie też ta absolutna
czystość i doskonałość wszelkich tych doskonałości zaczyna być rysem dominującym
w rozumieniu Boga, przesłaniającym i utrudniającym mówienie o czymkolwiek innym
na temat Boga.
Bardziej jeszcze zreflektowane rozumowania redukcyjne
wychodzą jednak od razu od totalności subiektywnej lub formalnej, unikając
możliwości podania w wątpliwość tego, co „skądinąd uznawane”. To bowiem, co
„skądinąd” uznajemy, będzie już warunkiem możliwości wszelkiego w ogóle
uznawania (i wątpienia) - argument redukcyjny staje się więc samouzasadniający
się; odtąd tryb redukcyjny przeistacza się w tryb oscylacyjny, we wzajemne
uzasadnianie się stron argumentu. Oto ten mechanizm.
Uznanie x (np. istnienia prawdy czy możliwości
skutecznego i prowadzącego do consensusu porozumiewania się) jest
warunkiem możliwości wszelkiego uznawania lub odrzucania w ogóle (w
szczególności kwestionowania x), ewentualnie jest warunkiem możliwości
szczegółowiej określonej totalności - na przykład dyskutowania w ogóle,
argumentowania racjonalnego w ogóle - wobec tego x.
Tak jak w poprzednim argumencie Bóg wystąpił jako „coś
więcej” niż pojęcie, które uznajemy, i to więcej określamy w ten sposób, że
pojęcie Boga odnosi się do bytu metafizycznego naprawdę,
tak też tutaj „wszelkie uznawanie lub odrzucanie w ogóle” czy „wszelkie
argumentowanie w ogóle” jest czymś więcej niż formalnym „wszystkim tym, co
umożliwiane przez x”. Z czysto formalnego punktu widzenia bowiem forma
argumentu ciąży ku czystej tautologii (i z niej wydaje się czerpać swoją
argumentacyjną i heurystyczną siłę): uznanie x jest warunkiem możliwości
wszystkiego, co umożliwione przez x. Odpowiedź może być następująca:
wszystko, czym w istocie jest x (na przykład wszystko, co jest
prawdą), tak naprawdę występuje jedynie w ramach tej formalnie nakreślonej
totalności i zarazem ją kształtuje - na przykład prawda występuje w ramach
argumentowania czy dyskusji i stanowi jej „materialną treść”. Występuje tu więc
analogiczne powołanie się na autentyczną zawartość tego, co założone w ramach
totalności, na „własną treść” i „rzecz samą” (oczywiście, założoną już w samym
swoim pojęciu jako mającą tę autentyczność) do tego, które widzimy w przypadku
klasycznego „metafizycznego” pojmowania Boga. Podobny tryb heurystyczny -
powoływania się na metafizyczność (resp. autentyczność „rzeczy
samej”) i zrównywania jej, aż do zupełnej nieodróżnialności, przynajmniej
środkami językowymi, od jej pojęcia (metafizycznej autentyczności jako założonej
w pojęciu) - występuje zarówno w dowodach na istnienie Boga, jak i w
proklamowaniu świadomości transcendentalnej, uniwersalnej wspólnoty
komunikacyjnej oraz w wielu innych przypadkach zakładania jakiejś formy
totalności. Słowo „proklamowanie” oddawać ma charakter szczególny struktury
heurystycznej, która się w takich przypadkach kształtuje. To, co ma być w danym
argumencie redukcyjnym (czy oscylacyjnym) uzasadnione, najpierw występuje w
perswazyjnej formie, zanadto subiektywnej, by móc zadowolić aspiracje
fundacjonalistycznej filozofii, mianowicie jako „trzeba uznać x”.
Na przykład gdy powiemy: „Ja transcendentalne jest warunkiem możliwości
wszelkich sensów przedmiotowych w ogóle”, to pierwsza konkluzja brzmi: „trzeba
uznać Ja transcendentalne”. Jest to konkluzja odniesiona do pojęcia, dotyczy
uznania pojęcia. Dopiero konwersja pojęcia na jego „metafizyczną zawartość”, na
postulowane w nim „to, co autonomicznie i naprawdę istniejące”, pozwala
przekształcić to uznawanie pojęcia w formę „trzeba uznać istnienie Ja
transcendentalnego”.
To istnienie nie jest niczym innym i oddzielnym od tego, co
zawiera się w samym pojęciu Ja transcendentalnego, jest zwykłą konsekwencją
heurystyczną proklamowania pewnego pojęcia jako pojęcia „czegoś istniejącego”.
Ta „nieodróżnialność” pojęciowa i językowa „istnienia naprawdę” od „istnienia na
mocy pojęcia” znajduje swój wyraz w sposobie przedmiotowego mówienia o „Ja
transcendentalnym” - jego „metafizyczne” istnienie zostaje jawnie proklamowane
transcendentalnie jako równoważne z jego istnieniem pojęciowym. Metafizyczność
„uszanowana” zostaje w heurystycznej formie przedmiotowego (przypisującego
własności) mówienia o Ja transcendentalnym, natomiast czysta pojęciowość w tym,
co się jej przypisuje, szczególnie obracając jej proste i niezapośredniczone
„istnienie” w zreflektowaną i inteligibilną formę, odzwierciedlającą pochodzenie
samego pojęcia z refleksji heurystycznej, czyli w pewien „sposób istnienia”,
resp. „istnienie w pewnym sposobie”. To istnienie Ja transcendentalnego
wyczerpuje się więc w jego „bytowej ważności”, która nie jest niczym innym jak
refleksem metafizycznym (czyli po stronie postulowanej w samej strukturze
heurystycznej „rzeczy samej”) heurystycznej formy proklamowania: logiczne
„trzeba uznać istnienie...” znajduje swój odpowiednik w „ma ważność bytową”.
Zupełnie podobnie jest w podanym wyżej przykładzie: „trzeba uznać istnienie
Boga” ma swój odpowiednik w metafizycznym: „Bóg jest źródłem i racją swego
własnego bytu”. Analogiczne zjawisko odpowiedniości „tez” po stronie pojęcia,
czyli logicznej (czy też, jak się czasem mówi: epistemologicznej) i po stronie
„rzeczy samej” („metafizycznej”) zachodzi w odniesieniu do samego źródła
obowiązywania: „trzeba uznać istnienie Ja transcendentalnego jako źródła
wszelkiego sensu” - byt (sposób istnienia) Ja transcendentalnego polega na
stanowieniu źródła sensu i wyczerpuje się w aktach, w których ten sens (i samo
Ja) się kontynuuje; w przypadku Boga natomiast: „trzeba uznać istnienie Boga
jako stwórcy wszelkiego bytu w ogóle” ma swój odpowiednik w określeniu istoty
„sposobu istnienia” Boga (znów) jako causa sui i jako przyczyny świata.
Dzięki tej oscylacji wzajemnego uzasadniania się strony
logicznej (uznawanie, resp. uznawanie istnienia) i strony metafizycznej
(istnienie, ważność bytowa, bycie przyczyną) na gruncie heurystycznej struktury
zawierającej wyobrażenie pojęcia i dyskursu stojącego naprzeciw „rzeczy samej”,
niepewne i zrazu subiektywne proklamowanie w formie „trzeba uznać x”
i „trzeba uznać istnienie x”, przechodzi w formę bardziej
zreflektowaną, w formę prawomocności. Logicznej „racji uznawania” (resp.
„uznawania za istniejące”) na podstawie tego, że to, co ma być uznane, jest
warunkiem możliwości czegoś, co i tak uznajemy (w szczególnym przypadku: samego
uznawania czegokolwiek w ogóle), odpowiada bowiem po stronie „metafizycznej”
przypisanie temu, co ma być uznane, władzy metafizycznej jako pewnej formie
totalności: Bóg będzie „przyczyną świata”, a Ja transcendentalne źródłem sensów.
Proklamowana totalność staje się więc źródłem świata, wszelkiej inteligibilności,
wszelkiego sensu, możliwości jakiejkolwiek prawomocności czegokolwiek w ogóle -
i ta moc metafizyczna „promieniuje” na stronę logiczną, nadając „uznawaniu”
wyższą jakość. Zwykła zasadność uznawania tej czy innej formy totalności (Boga,
Ja transcendentalnego, ale i oczywiście wielu innych: Woli absolutnej,
transcendentalnie pojętej językowości, dziejów, hermetycznie pojętej tradycji
itd.) przeistacza się w tym heurystycznym „oscylatorze” w prawomocność
uznawania tego, co samo jest źródłem możliwości prawomocności. Logiczny „warunek
możliwości” znajduje swój odpowiednik „metafizyczny” w jakimś pojęciu
metafizycznego bycia źródłem (przyczyną, ośrodkiem konstytucji itd.), czyli
„tym, co umożliwia”. To „bycie źródłem” zostaje refleksyjnie pojęte jako
odnoszące się zarówno do strony metafizycznej („obiektywnej”), jak i do strony
logicznej, pojęciowej („subiektywnej”, jak to bywa zazwyczaj nazywane) - na
przykład jako źródło wszelkich sensów w ogóle albo źródło możliwości takiego
sensu jak „transcendencja”. Dzięki temu, od początku wykorzystywana językowa i
pojęciowa „nieodróżnialność” obu porządków: logicznego i metafizycznego,
subiektywnego i obiektywnego, dyskursu i „rzeczy samej”, zostaje explicite
proklamowana jako teza o umocowaniu wszelkiej obiektywności w
subiektywności, czy też częściej - o zanikaniu sensu tego przeciwstawienia.
Dopiero w tym kontekście w pełni mocy nabiera uprawomocniająca funkcja strony
„rzeczy samej”: źródło świata, wszelkich sensów i wszelkiego obowiązywania staje
się zarazem źródłem apodyktycznego obowiązywania, prawomocności tez
filozoficznego systemu, proklamującego to źródło.
Sens „prawomocnego obowiązywania” przypisany może zostać nie
tylko temu, co proklamowane w filozoficznej teorii jako odkryta postać
totalności, ale tym bardziej temu, co „skądinąd” uznajemy, co w teorii tej
występuje w roli totalności zastanej, a wręcz jest pojęciem tego, co
zastane; jest to oczywiście zawsze zarazem pojęcie tego, co wyjściowe,
a więc i źródłowe - będące źródłem wszelkiego obowiązywania w ogóle. Tak
może wyglądać uprawomocnienie ważności bytowej świata empirycznego
doświadczenia, używania języka obiektywistycznego, naturalnego nastawienia,
Lebenswelt. Każda z tych totalności jest prawomocna z mocy tego, że jest
ustanowiona jako niezbywalna, będąc podłożem, z którego wyrasta wszelki możliwy
sens i wszelkie możliwe poznanie. Byłoby naiwnością podważać prawomocność
„naturalnego nastawienia”, można jednak jego autorytet zaprząc w służbie
uprawomocniania filozoficznej teorii, która postulować będzie konstytucyjną
wywiedlność wszelkich sensów - najpierw naszego świata naturalnego nastawienia,
a dopiero potem wszelkich teorii, w tym i jej samej - z jednego źródła; taka
teoria, lojalna wobec owego naturalnego nastawienia, staje się jego strażniczką,
mogąc przeto korzystać z jego siły legitymującej, z przypisanej mu siły
uprawomocniania tego, czego i tak zmienić nie możemy.
Wszystko to zbyt łatwo może układa się w krytykę
„oscylacyjnej” heurezy, charakterystycznej dla myślenia transcendentalistycznego.
Mamy tu do czynienia co prawda z budzącym wątpliwości zapętleniem refleksji
heurystycznej, która skupia się na sobie i podporządkowuje swe deklaracje
„przedmiotowe” samemu trybowi heurystycznemu - kolistemu i oscylacyjnemu
argumentowi, ale przecież także z istotnym wzbogaceniem heurystycznej samowiedzy
filozofii. Szczególnie wyraźnie widać właśnie w tym przypadku, jak teoretyczna
deklaracja, warstwa „tez” dyskursu filozoficznego może być korelatem dokonywanej
refleksji heurystycznej.
Dotychczasowa heurystyczna krytyka „oscylacyjnych” dyskursów
filozoficznych, heurystyczna właśnie dlatego, że wychodząca od zarzutu, że
skupiają się one na swej własnej formie samouzasadniającego się „argumentu”,
podciągała je na ogół pod ogólniejszą formę dyskursów, wyrażających roszczenia
rozumu do panowania, a więc wplatała je w historię dialektyki wiedzy i władzy.
Jako że ten nietzscheański wątek krytyczny bywał już wielokrotnie opracowywany,
i to przez najwybitniejszych autorów, takich jak Adorno i Horkheimer, Heidegger,
Foucault, Habermas, Lyotard, doszło chyba do pewnego przeakcentowania całego
zagadnienia „aspektu roszczeniowego” rozumu czy też „woli mocy” w świadomości
współczesnych filozofów. Klasyczna heglowska krytyka transcendentalizmu,
opierająca się na zarzucie abstrakcyjnej konceptualizacji, podobnie jak krytyka
lingwistyczna wydaje się dziś podporządkowana dyskursowi krytyki roszczeń
„rozumu oświeceniowego” lub też roszczeń filozofii z takim czy innym
przydomkiem, określającym istotę jej złej strony (na przykład
„metafizycznej”). Ważnym zadaniem jest rozeznanie się w tych formach krytyki,
ewentualne ich wzbogacenie, lecz nie mniej ważnym osiągnięcie jakiejś pozytywnej
wiedzy heurystycznej, poddanie się pouczającemu wpływowi samych dyskursów
„oscylacyjnych” i towarzyszącej im zawsze krytyki (krytyki jako odrzucenia lub
jako krytycznej analizy). Krytyka „zewnętrzna” należy co prawda do wzniosłej
nowożytnej epopei „filozofii odrzucania”, zmagającej się z coraz inaczej
określanym złem filozoficznym, lecz, jak sądzę, nie powinniśmy poddawać się
urokowi prostego odcinania się, które byłaby ona skłonna proponować -
teren, od którego mielibyśmy się tu odciąć, nazbyt pełen jest form myślowych,
których pozbywać się ani nie umiemy, ani nie chcemy.
Dyskursy transcendentalne, czy szerzej - redukcyjne - zbyt
wiele filozofię nauczyły, by rozstawać się z nimi jak z prostym błędem. Można
nawet chyba powiedzieć, że każda żywa i kompetentnie uprawiana filozofia jest w
transcendentalizmie zadłużona. Historia idealizmu mówi nam wiele, a może
wszystko o istocie uzasadniania; pozwoliła dogłębnie zrozumieć konsekwencje
heurezy opierającej się na postulacie zasadności jako postulacie pierwszym. Na
tej drodze myślenia rozwinęło się pojęcie uzasadniania, od prostego pojęcia
dowodu, poprzez pojęcie zasadności jako prawomocności uznanej na drodze krytyki
epistemologicznej, aż do transcendentalnego pojęcia ostatecznego ugruntowania.
Wiemy, że radykalna heureza uprawomocniania zmierza do ukonstytuowania wspólnego
źródła prawomocności dla teorii filozoficznej, dla wszelkiego poznania w ogóle,
dla ogółu ludzkiego doświadczenia oraz dla świata, przez wskazanie źródła jego
sensu. Uprawomocnienie iść może drogą formalistyczną, w szczególności drogą
myślenia metodologicznego i lokować się w pewnym metadyskursie czy metanarracji,
na przykład ustanawiającej system takiej czy innej filozofii transcendentalnej;
może ono też zostać „cedowane” w zupełności na „rzecz samą”, na przykład na
konkretną praktykę, na realną dyskusję itp.
Z drugiej strony, dyskurs „oscylacyjny” i poszukiwanie
językowych środków odróżnienia „rzeczy samej” od jej pojęcia i pojęcia jej
sposobu istnienia pokazuje - i to jest także ważna nauka płynąca dla filozofii z
historii tradycji transcendentalnej - w jak dużym stopniu jesteśmy zarazem
niewolnikami naszych pojęć i ich panami. O tym, jak wygląda w szczegółach to
„niewolnictwo”, mówi dialektyka Hegla; niepowodzenia prób pełnego zapanowania
nad pojęciami są z kolei dokładnie opisane przez Nietzschego, a współcześnie w
literaturze zapoczątkowanej przez Dialektykę oświecenia, przez U. Eco i
innych. Korelatywnym zadaniem jednak, które nie zostało do końca
wykonane, jest ukazanie, w jaki sposób jesteśmy jednak panami pojęć, mając pewną
swobodę wyboru „zadań poznawczych”, a właściwie (wyrażając się w sposób
pozwalający uniknąć jednostronności pojęcia zadania i poznawczości): środków
heurystycznych, które uważać będziemy za wartościowe. Myślenie transcendentalne
poucza nas, że możliwa jest heureza o wiele bogatsza niż zwykłe wnioskowanie z
przesłanek i powstający w ten sposób dowód, że są dalsze możliwości, nawet w
obrębie tego samego zasadniczego postulatu heurystycznego, jakim jest postulat
szukania uzasadnień.
Struktura dyskursu transcendentalnego uwidacznia też tę
heurystyczną właściwość myślenia filozoficznego, że jest w nim zawsze coś
deklaratywnego i „wystawionego” do ewentualnej polemiki jako „teza” teorii oraz
warstwa niejako „miąższowa” dyskursu, konstytuująca jego tożsamość i
nienaruszalna - przypadku dyskursów transcendentalnych jest ona bardzo wyraźnie
widoczna, gdyż ma postać zwartego samouzasadniającego się „argumentu” i jest w
charakterystyczny, perswazyjny sposób proklamowana. Należy
postawić sobie pytanie: dlaczego nie mielibyśmy pogodzić się z taką strukturą
dyskursu? Czy w ogóle zasadne jest powoływanie się w kontekście krytyki i
polemiki na postulat, że wszystko, co należy do dyskursu filozoficznego, musi
być elementem „argumentacji”, podlegać petitioni principii? Jeśli
wyjdziemy poza dogmat argumentu, jeśli przyznamy, że myślenie transcendentalne
to złożony typ heurezy, wykraczający poza wymagania i logikalną heurezę tego, co
zmieścić da się w pojęciu argumentowania, to zapewne zrozumiemy tę tradycję
lepiej. Oczywiście, te pytania zmierzające do poszerzenia naszych środków
heurystycznych, do uelastycznienia filozoficznej heurezy i osłabienia
perswazyjnej mocy argumentów opierających się na zawężonym i nieprzystającym do
rzeczywistości dyskursu jej postrzeganiu, bywają zadawane - nie mają jednak
dotychczas żadnego swojego „miejsca”, dziedziny, do której by przynależały,
przeto ich heurystyczna i praktyczna moc jest bardzo niewielka; wydaje się
przeto, że potrzebne jest coś takiego jak „heurystyka” - dziedzina dociekań
filozoficznych dających „instytucjonalną podstawę” tego rodzaju pytań i
wynikających z nich badań.
|