Jan Hartman
IGNORANCJA
[Projekt wstępu do nowej książki. Książka ukaże się zapewne
dopiero w roku 2009.]
Wprowadzenie
Hung up philosophy!
Romeo
Nie ma żadnych dowodów na to, aby Sokrates miał rzec „wiem,
że nic nie wiem”. Z pewnością jednak fakt ten nam nie przeszkadza. Należałoby
się nad tym zastanowić: co to znaczy, że „jest to wszystko jedno”... Tak nam
spieszno chełpić się tym smętnym odkryciem, iż świadomość niewiedzy powinna nam
osłodzić tęże niewiedzę, a nawet służyć za powód do dumy, że trwonimy ten gram
wiedzy, który przybyłby nam, gdybyśmy zapamiętali sobie, iż nie wiadomo,
czy Sokrates to powiedział. Ba, treść owego „wiem, że nic nie wiem”
najlepszą jest wymówką, by i tego nie wiedzieć: powiedział tak Sokrates, czy nie
powiedział. I najlepszą znajduje w tym ilustrację, że nic nas to nie obchodzi
(„wiem, że nic nie wiem i nie będę wiedział, tedy i nie chcę wiedzieć, na cóż
bowiem pragnąć niemożliwego?”). Dlaczego niewielu z nas zależy na prawdzie?
Dlaczego zadowalamy się rekompensatą niewiedzy, jaką daje nam jej świadomość?
Dlaczego krytycyzm z widokiem na nieskończony „horyzont prawdy” nam wystarcza?
Skąd to zepsucie, które mądrość sceptyka, krytycyzm lub zadumanie nad
przemijaniem i dziejami tego przemijania każe nam przedkładać nad pasję
dowiadywania się? Czy można to zmienić? Jak? O tym, między innymi, jest ta
książka, napisana przez kogoś, kto odkrył, iż mimo wszystkich uroków sceptycyzmu
i dekadencji, pragnienie wszechwiedzy jest jedyną racją bytu filozofa, a
ośmieszanie go – głupotą ustrojoną w szaty mądrości. Jeśli zaś wiedza jest
zawsze jedynie obiecana, pozostając tylko potencjalnością, ukrytą w
pamięci, w cudzych książkach, które się ma na półce, lub nawet w tych, które
samemu kiedyś się napisało, czymś zamkniętym w przeszłości lub pozostawionym na
później, „na następny wykład” itd., to jakość tej potencjalności może być
przecież różna. I warto walczyć o potencjalną wszechwiedzę, czyli
możliwie najdoskonalszy sposób tkwienia w przyrodzonej człowiekowi ignorancji i
w tej potencjalności upatrywać mądrość.
Sceptycyzm jest wielką pokusą mądrości zastępczej, niemal
monopolizującym myślenie o tym, co, jeśli nie cała Prawda i absolutna Prawda?.
Przełamiemy ten monopol. A zwłaszcza spróbujemy przełamać się przez szranki
hermeneutycznej kultury filozoficznej i literackiej, historycznej refleksyjności
i transcendentalnej krytyczności, ku Jamesowskiej „drugiej naiwności”, która już
nie wstydzi się swej prostoty i wie, dlaczego jest taka. Spróbujemy zmierzyć się
z moralną letniością współczesnego, połowicznie zaangażowanego i zadowolonego ze
swej powściągliwości intelektualizmu, który opiera się ponadto na rażąco wątłych
podstawach teoretycznych, a w gruncie rzeczy nie na czym innym, niż literackie
mitologizowanie własnej kondycji i przejawów (samo)alienacji współczesnego
eseisty i profesora. Narcyzm, fałszywa skromność oraz wstyd przed narcyzmem i
fałszywą skromnością to gra pozorów odpowiedzialności, którą należy dziś
zdezawuować. W to miejsce postawimy świadomość filozoficzną wolną od mętnych
„refleksji kondycyjnych”, paraegzystencjalistycznej i parahermeneutycznej
fronesis, a także wolną od rozmaitych oświeceniowych złudzeń „drugiego
stopnia”, które chełpiąc się odrzuceniem naiwności tkwiącej w marzeniach
technokratów i socjotechników, powtarzają to samo, tylko w sposób bardziej
zawikłany. Zamierzamy zetrzeć sceptyczną mądrość postmodernistyczną wraz z całą
mitologią szczególnie jakoby samowiednej i boleśnie samokrytycznej
nowoczesności, do której się ona odwołuje. I bynajmniej nie chodzi tu jedynie o
wykonanie gestu „odczarowania” lub „demitologizacji”. Wmawianie ludziom, że mają
„mity i symbole”, a nie myśli i sądy, jest być może nawet nie fair, brzydkim
(jakby „postkolonialnym”) narowem współczesnej humanistyki, znęcającej się na
samej sobie, z braku odwagi do oceniania innych. Nie będziemy też wchodzić w
personalne polemiki z eseistami (wybierając raczej to, co znaleźliśmy u nich
najcelniejszego – wszak zgoda buduje, a niezgoda rujnuje), a jedynie robić co
innego, dowodząc, że można uprawiać teorię i samowiedzę bez tej lamentacji
przemieszanej z ironią, a więc wolną od powszechnej histerii współczesnej
humanistyki i filozofii. I będzie to czysta teoria, a więc dokładnie to, czym
bodaj powinien zajmować się filozof.
Autobiografizm współczesnej myśli jest jej chorobą. Chcąc się
z niej wyleczyć, należy spojrzeć na swe doświadczenie i życie wewnętrzne nie jak
na materiał, któremu trzeba nadać literacką formę, aby przetrwał naszą śmierć,
lecz negatywnie – jak w pustkę. Bo tylko to, co negatywne w doświadczeniu
wewnętrznym, jest zarzewiem ogólności, a więc również teoretyczności. Dlatego
terapia antynarcystyczna powinna rozpocząć się od apoteozy nicości tego, co
indywidualne, od antyegzystencjalnego i antyautobiograficznego zwrotu.
Obietnica Augustyna i Kartezjusza nie została dotrzymana i żyje dzięki
uruchamianej przez siebie uwodzicielskiej mocy nieskończonego powtarzania przez
kolejne pokolenia myślicieli, instynktownie pragnących pokazać światu swą
niepowtarzalną i wyjątkową historię osobistej porażki filozofa.
Nieobecność wiedzy, ignorancja, jest właśnie residuum,
które pozostaje po znudzeniu rozpamiętywaniem własnej kondycji wyalienowanego i
niedocenionego intelektualisty. Odkrycie tego epistemologicznego absolutu,
czystego braku w łonie fikcyjnego „podmiotu teorii”, który jakimś sposobem ma
też być „moją świadomością”, pozwoli nam zrekonstruować teoretyczność
jako przestrzeń objawów niewiedzy, ustrukturowaną wedle wzajemnych odniesień
przejawów niepamięci, nierozumienia i nieuwagi, umożliwiających i legitymujących
poszczególne czynniki teoretycznej sensowności: pojęcia, określenia, sądy,
teorie. „Historia naturalna niewiedzy”, konstytutywna, sugestywna opowieść o
wyłanianiu się bene fundata fenomenów wiedzy z gry, w której strzępy
wyobrażeń, dźwięki i napisy porządkują się dzięki energiom kojarzenia i
rozkojarzenia, inteligencji i jej nagłych uskoków, pamiętającej re-produkcji i
tępego niepamiętania – to byłby nasz ideał, do którego (w swej ignorancji) nawet
się nie zbliżymy. Czy chodzi nam po głowie jakaś transcendentalna (choć
negatywnie transcendentalna) fenomenologia sensu (teoretyczności)? Zapewne. Z tą
jednak różnicą, że o ile eksploratorów immanencji – od Kanta do Heideggera –
interesowała werbalizacja czy też towarzyszenie słowem sensotwórczej pracy
jaźni, o tyle nas interesuje o wiele bardziej to, co w świetle stosownej (a
przynajmniej odtwarzalnej w razie potrzeby) samowiedzy inteligentnego teoretyka
(dawniej: filozofa) należy mówić i twierdzić, niekoniecznie o sobie
samym. Filozofia jako przesłanie płynące od filozofa do filozofa, łączące ich we
wspólnotę „prywatnych myślicieli”, filozofia narcystyczna, oparta na kulcie dla
zacisza własnej głowy, traktuje publiczną przestrzeń wiedzy, ogólność
tego, co teoretyczne, jako narzędzie, którym posłużyć się powinna intymność.
Indywidualizm i autobiografizm, uprawiany pod przykrywką pragnienia krytycyzmu,
zatapia filozofię w złudzeniu, że autorzy teoretycznych wynurzeń tworzą
naturalną wspólnotę przyjaciół, a życie w takiej wspólnocie jest najwyższą
nagrodą. Otóż, pomijając już to, że nagrodą bodajże miała być jakaś wiedza
publiczna mimo wszystko, a nie tylko autognozja, upragniona wspólnota przyjaciół
wcale nie powstaje; cóż to bowiem za przyjaciel, który szanuje w nas i kocha
wyłącznie to, w czym odnajduje potwierdzenie własnych myśli i przeżyć? Trzeba
przyznać filozofii analitycznej, że podjęła na serio bunt przeciwko
filozoficznemu „klubowi przyjaciół”. A że wylano dziecko z kąpielą, zaliczając
do dziejów podejrzanej autonarracyjności Hegla i kilka innych wielkich umysłów,
to wprawdzie wielka szkoda, jakkolwiek zawsze jest czas na poprawę.
Jeśli Sartre zadawał sobie pytanie „co po mdłościach?”, to
chcielibyśmy udzielić mu odpowiedzi. I to teoretycznej, a nie „praktycznej”, u
filozofów sprowadzającej się niezmiennie do owego platońskiego kultu przyjaźni
oraz politycznego sentymentalizmu pokoju i braterstwa, zapewniającego literatom
całkiem znośną odmianę tragizmu w postaci starczego zawiedzenia światem, życiem
i samym sobą. Jest przecież coś więcej do zrobienia niż snucie opowieści o
sobie, czemu oddają się emerytowani socjologowie, antropologowie itp., sami albo
z pomocą przepytujących ich młodych ludzi. Istnieje większa mądrość niż poznanie
ograniczeń wewnętrznych tych czy innych „rozumów”: instrumentalnych,
socjologicznych, a nawet... krytycznych. Jako że zakładamy, iż nawet to
ostatnie, czyli „krytyka krytycznego rozumu” zostało już z powodzeniem dokonane
(od Hegla począwszy, a na Derridzie skończywszy), zrezygnujemy z dokładnego jej
przeprowadzenia. Ograniczymy się w tym do spraw podstawowych, czyli elementarnej
analizy „transcendentalności”, „lokalności”, „relatywności”, „różnicowości” i
paru innych kategorii normalnie służących (w krytycznym, ma się rozumieć,
użytku) do przeprowadzania „krytyki krytyczności”. Nie będziemy tym bardziej
utożsamiać teoretyczności z krytyczną refleksyjnością, kulminującą w
transcendentalnej mądrości. Z doświadczenia wiemy bowiem, że tego rodzaju
mądrość pozostaje głównie obietnicą, a jej częściowe spełnienie prowadzi do
monstrualnej nudy, czyniącej dzieło myśli odpychającym, czyli żadnym („Wielkim
Nieprzeczytanym”, „Stronami Nierozciętymi”). Poprzestaniemy na pojmowaniu
teoretyczności jako inteligencji po prostu; refleksyjność jest tylko jednym z
jej przejawów.
Ignorancja, czyli owa odkryta (wpierw w autobiografii)
nicość będzie główną bohaterką tej historii. Ani złą, ani dobrą. Bezimienną,
nieuchwytną. Jest wszakże epistemicznym Niebytem, ślepą plamką, wiedzą Nemo.
Dlatego słowo „ignorancja” jako tytuł książki nie znaczy niczego i odsyła do
wszystkiego, czego jest brakiem, zapowiadając dzieło o zamyśle totalnym, którego
autor nie chce w tytule rozstrzygać ani sugerować jakim fragmentem świata
będzie się zajmował.
Odyseja nasza nie zamierza więc być jednym z tych licznych
esejów, których autorzy błyskotliwie grają z własną płochością, epatując
czytelników swą docta ignorantia. Wnioski w rodzaju „musimy nauczyć się
żyć z deficytem wiedzy, który najboleśniej odczuwamy właśnie dziś, gdy nasza
cywilizacja stała się cywilizacją wiedzy” będziemy uważać już za
„wyciągnięte” i raczej za punkt wyjścia przyjmiemy to, co zwykle zadowala
filozofów, socjologów i pisarzy politycznych jako mądrość krańcowa ich esejów.
Ni mniej, ni więcej, damy filozoficzną teorię ignorancji, czyli
negatywną „teorię wszystkiego” (bo ofiarą ignorancji pada wszystko, i
jest to równie pewne jak to, że „nie można wiedzieć wszystkiego”), pokazując, w
jaki sposób można uczynić filozofię i nauki społeczne przedsięwzięciem tyleż
prywatnym (bo nim nieuchronnie jest), co prawdorodnym. Ignorancja jest bowiem
tym, co łączy; to zaś, co nas dzieli, jest tylko pozorem – wyobrażenia, sądy i
przekonania mają bowiem strukturę pozoru, zatrzymania totalności
wszechwiedzy i wszechpojęcia w przygodnym wykroju jakiejś określoności, z
której żyje „świadomość”. Rzecz jasna, Wiedza, czyli wszechwiedza i
Prawda, czyli cała prawda nie jest rzeczą świadomości, a tym samym
ani piętrzenie refleksji, ani koncentracja ekstatycznej intuicji, nie jest
niczym więcej niż ucieczką poprzez świadomość – od świadomości, ucieczką od
siebie, czyli wyobrażeń własnego ja. To tylko neuroza. Walcząc o wiedzę, nie
możemy ubiegać się o świadomość, zaskarbiać jej wyobrażenia, pojęcia i sądy.
Wola wiedzy, niespełnialna w świadomości, nie prowadzi do poprawy kondycji
świadomości, lecz do podniesienia nieświadomości do jej prawdy, że nie jest ona
moja, a więc do zapomnienia o sobie. Pragnienie wiedzy, jak słusznie
twierdzi Platon, jest Erosem, lecz tym, czego pragniemy kochając (i tu się
myli), nie jest wcale samoutwierdzenie i wyzwolenie do wyższego świata, lecz
spoczęcie w Innym, powrót na łono wiecznej ogólności, w której więcej już nie
musimy być. Owo pragnienie zapomnienia, choć wiedzie Erosa na łono Lethe,
nie jest jednak niczym fatalnym i tragicznym, jak sądził Schopenhauer a potem
Freud. Zapomnienie o sobie jest jedyną terapią neurozy, przejawiającej się w
zbędnej produktywności kulturowej, a zwłaszcza w filozofii, powieści, eseju. Kto
filozofuje odrzucając założony w każdej aktywności cel, a więc odrzucając myśl,
że kiedyś wreszcie filozofia musi się skończyć, ten daje dowód, że obsesja
powtarzania aktów wytwarzania tekstu ma go w swej mocy. Prawdziwy filozof marzy
o dniu, w którym nie będzie już musiał niczego pisać. Nasza książka zmierza
prosto do celu filozofii.
Otwarte przyjęcie warunków, jakie stawia nam okoliczność, że
prawda ma stać się udziałem ułomnego człowieka, nie zaś (nad/nie)świadomego
anioła, będzie moralnym point de départ tego traktatu. Zdecydowanie nie
zadowoli nas jednak konstatacja, że wszystko migocze, rozpada się i zanika jedno
w drugim etc. Satysfakcja, z jaką Ronald Laing obwieszcza w Polityce
doświadczenia, że wszyscy jesteśmy szaleńcami, uważamy za poświęcenie powagi
myślenia dla retorycznego efektu. Zła to strategia – trwonić inteligencję na
podobanie się samemu sobie. Bo co z tego, że jesteśmy ponowocześni?
Czy jakiekolwiek zagadnienie staje się łatwiejsze albo mniej ważne w następstwie
tej konstatacji? Nam zależy na tym, by niczym sceptycy pogodzić się z całą naszą
kondycją poznawczą (i duchową w ogólności), nie stroniąc przy tym od całego
krytycyzmu i refleksyjności, na jaką stać samowiedną filozofię, ale jednocześnie
– wbrew sceptykom – naprawdę wiele twierdzić, czyli odejść Nigdzie z
podniesionym czołem. Jeśli bolesną stroną naszej kondycji, której zaradzić
chciała nauka, jest właśnie ignorancja, samo-nieposiadanie, tedy nic
bardziej naturalnego, jeśli chce się sięgnąć po filozoficzny wawrzyn, niż zająć
się niewiedzą i niemożnością, której zanegowaniem ma stać się praca filozofii.
Jak bezcielesny anioł nie może posiadać cielesnego piękna, tak też będąc istotą
pozbawioną refleksyjnej świadomości nie może posiadać filozoficznej mądrości.
Nie ma jej tym bardziej Bóg. Adorno pokazał, że może być ona tylko negatywna. To
jasne. Ale to, co negatywne, jest przecież cieniem Prawdy! Dobierzmy się przeto
do tej ciemnej furii, skoro już taka ma być dola filozofii, by ignorancję jakoś
i kiedyś zastąpić przez wiedzę o cieniach Prawdy. Poznajmy samych siebie, nas
niewiedzących, byśmy poznawszy kształty ignorancji mogli powziąć wyobrażenie o
kształcie tego, co będzie mogło jej pustkę wypełnić swą cienistą substancją –
wiedzę ludzką. Praca negatywnego namysłu transcendentalnego, przypomnijmy,
jest już wykonana. Nie została ona jednak uzupełniona próbą przeżycia życiorysu
filozofa, który pozytywnie wykorzystałby swą negatywną samowiedzę,
zamiast ją obsesyjnie rekonstruować wciąż od nowa. Nie chodzi nam jednak –
bynajmniej! – o jakąś „agnoiologię”, którą jako parę dla „epistemologii”
wymyślił w XIX w. James Ferrier. Powiedzenie, że niewiedza jest możnością wiedzy
i należy tym samym do warunków możliwości wiedzy, podobnie jak powiedzenie, że
krytyczne rozeznanie źródeł i granic poznania, obejmujące sobą poznanie stanu
wiedzy i niewiedzy, nie jest (i nigdy nie było) nowością, ani też dowodem
specjalnej przenikliwości, ani nawet czymś istotnym i płodnym teoretycznie.
Krótko mówiąc, jest banałem filozoficznym, znanym już sofistom, i wstyd
doprawdy, gdy w ambitnym traktacie teoretycznym służy za mądrość inicjalną i
krańcową. (Swoją drogą, banalność ostatecznych rezultatów przedsięwzięć
teoretycznych wymaga od nas solidnego przemyślenia.) Będziemy respektować
banały, by wyjść poza nie i wreszcie dzięki temu je zrozumieć, w polu „drugiej
naiwności”. Będziemy użytkownikami transcendentalnej samowiedzy, nie oddając się
w niewolę, jaką jest powołanie do jej nieustannego kultywowania. Niechaj
czytelnik zechce więc przyjąć do wiadomości, że wbrew pozorom, nic tu nie
wydarzy się bez milczącego nadzoru transcendentalnej refleksyjności.
Zważmy, ile metafor i metafizykaliów pojawiło się w tym
krótkim przesłaniu. Oto niewiedza jako naczynie wiedzy; nicość wiedzy
w łonie jaźni, kondycja (człowieka i intelektualisty), Eros,
Lethe, Nigdzie. Z metaforami i zbyt łatwymi wyobrażeniami
postępować tu będziemy w ten sposób, że zważywszy na osobliwą wyrazistość każdej
z nich i równie osobliwe podobieństwo estetycznej satysfakcji, którą
wywołują w umyśle, przyporządkujemy je sobie wzajemnie i wszystkie naraz pewnej
(ale nieokreślonej) zasadzie ich jedności. Nazwijmy ją „neutrum”, dla
zaznaczenia momentu nieokreśloności i zmienności podkładanych pod to słowo
znaczeń. Neutrum to prawdziwy lapis philosophorum, przemieniający się w
dowolną metafizyczną instancję lub dowolne pojęcie, budujące naszą samowiedzę, a
jednocześnie wychodzący z tej przemiany cało, pozwalając użyć się znowu. By użyć
neutrum, wystarczy choćby zapytać „co to jest neutrum?”, a natychmiast uruchomi
się budowę łańcucha wzajemnych odesłań i supozycji, wiążącego wszystkie obiekty
teorii – pojęcia i intendowane przez nie przedmioty. Neutrum więc to
„katalizator”, ośrodek totalnego zapośredniczenia, związania każdego sensu z
każdym innym, instancja czysto negatywna i dynamiczna, czysty warunek możliwości
ruchu pojęć, łożysko, w którym realizuje się praca logosu, transcendentalne
źródło myśli jako zawiązywania wielorakiego sensu. Czy nie powiązaliśmy
ze sobą w tym wyjaśnieniu idei neutrum wielu pojęć? O to właśnie chodzi. I żeby,
dla przykładu, oderwać się od intuicji neutrum związanych z ruchem i
zapośredniczeniem, odnieśmy się do określeń bardziej substancjalnych, które już
doszły do głosu w dyskursie o ignorancji. Oto już wiemy, że „neutrum to
przedmiot zapytywania wzięty in abstracto, jako pewne x, o
które zawsze pyta się, czegokolwiek się nie wie”. Ale przedmiot
zapytywania jest czymś wziętym jako „coś samo w sobie”; dlatego musimy dodać, że
„neutrum to pojęcie rzeczy samej w sobie”; ale skoro zapytujemy o coś, a
nie o tego czegoś pojęcie, to dodać trzeba, że „neutrum to także rzecz
sama w sobie jako taka”. I tak dalej. Neutrum nie zna granic między
„metafizycznym” i „epistemologicznym”, „podmiotowym” i „przedmiotowym”,
„strukturalnym” i „substancjalnym”, „refleksyjnym” i „bezpośrednim”. Dzięki temu
wehikułowi możemy swobodnie poruszać się w całej przestrzeni tego, co
wyobrażalne i dające się pomyśleć. W gruncie rzeczy cała nasza teoria kreślić
będzie mapę przejawów neutrum – topografię niedoborów sensu i znaczenia oraz
rekompensat tych braków w postaci wyobrażeń i projektów sensów lub
niedomyślanych sensów pozornych. Rzecz jasna, pewnym imieniem neutrum jest sama
ignorancja.
Teoria ignorancji pojawi się w tej książce w nieco szerszym
kontekście teorii kompetencji. Ignorancja znaczy bowiem brak wiedzy i
jest tylko szczególnym przypadkiem niekompetencji, będącej nieumiejętnością i
szerzej jeszcze – niedostawaniem do swych powinności. Kompetencja jest zawsze w
mniejszym lub większym stopniu uzurpowana, a jej komplementarne przeciwieństwo –
niekompetencja – jest zawsze tylko częściowo uświadomiona. Kompetencja jest
projektem, a niekompetencja nieświadomością przez ten projekt przesłoniętą. Ich
związek jest dynamiczny, a jako antagonistyczny, jest również dialektyczny.
Drogą do wiedzy jest zawsze jakiegoś rodzaju fingowanie jej, jakieś zmyślenie,
lecz z drugiej strony iluzoryczność kompetencji nigdy nie jest zupełna, bo
zawsze jest w nas jakiś zaczątek (lub szczątek) umiejętności, wiedzy czy cnoty.
Wszelako i realna zdolność czynienia czegoś a nawet realne prawo do jakiegoś
działania (upoważnienie) jako możność urzeczywistnia się przez realne działanie,
które możność tę, poprzez ową aktualizację, przynajmniej dyskrecjonalnie znosi.
Tym samym kompetencja przechodzi w niekompetencję, „zużywa się”, jak wybrzmiałe
słowa, które są „minionym poświadczeniem” wiedzy, która była i która co najwyżej
znowu musi się potwierdzić. Wiedza wyłożona poniekąd zanika w swym podmiocie
(uczonym), który nadał jej wyższą postać czegoś publicznego, i podmiot ten
pozostawia sam na sam z oczekiwaniem świata, że teraz nabędzie znowu jakiejś
wiedzy i znów ją „przekaże”. Cnota (kompetencja moralna) tworzy się w
praktykowaniu cnoty, ale będąc tylko możnością czynienia dobra (i samoumocnienia
przez dobre działanie) zanika w swym urzeczywistnieniu.
Tak wygląda właśnie stosunek dialektyczny, oparty na
schemacie możności i rzeczywistości. Kompetencję i niekompetencję (a w tym
ignorancję) badać należy zwłaszcza w tych dynamicznych aspektach. Jak wiedza i
umiejętność wyłaniają się z niewiedzy i z powrotem zapadają się w „stałą
możliwość” (lub mętną nadzieję) powtórzenia? Jak powtarzalność poświadcza (ale i
modyfikuje, a tym samym jakoś podważa) wiedzę i umiejętność? Co się rodzi i
zanika w tym procesie? Czy właśnie ten uchylający się przed utrwaleniem sens,
objawiający się jako „możliwość”, jest wiedzą, cnotą, umiejętnością,
kompetencją? Nieobecność wiedzy, wymykanie się hipotetycznego zasobu,
który nazywamy wiedzą, kompetencją czy cnotą, jego niesubstancjalność i brak
umiejscowienia jednak tylko bardzo abstrakcyjnie określić można jako „możność”.
Rzecz w tym przecież, że „możności” takiej jako realnej nie ma – do
posiadania wiedzy nie dochodzi. Choćby dlatego, że świadomość nie jest
zachowywaniem i niczego nie „zawiera”; jest ruchem, w którym „to, co
uświadomione” zarysowuje się jako jej „inne”, jako „przedmiot”, czyli nieznane
coś, przez które poznajemy „siebie” jako warunki możliwości
doświadczenia. Świadomość ma strukturę samo(nie)wiedzy i ujawnia się tylko przed
teoretyzującym ja, apodyktycznie określającym samo siebie jako
„refleksyjnie poznające siebie”. Tym samym desygnat „świadomości” zostaje
zaprojektowany jako wieczny nieobecny, jako postulat „refleksji nad
świadomością”. W rezultacie wiedza jako „zawartość świadomości” staje się
współnieobecna samej świadomości. Ignorancja i szerzej – niekompetencja – jest
sposobem, w jaki świadomość nie przeżywa siebie, czyli w jaki bezpośrednio
jest. Nie są to rzeczy nowe – powtarzamy w skrócie to, co wiemy od Hegla, od
Lacana i innych.
Metoda tej pracy i danego w niej wykładu jest pomyślana tak,
by zadowolić warunki, na jakich dziś odbywa się lektura. Całość podzielona jest
więc na szereg analiz czy „argumentów”, które można czytać osobno, ale które
przeczytane za porządkiem nagradzają czytelnika, pokazując się jako składniki
teorii, której wykładem jest cała książka. Obok tekstu głównego, analitycznego,
biegną glossy (przypisy), będące „drugim głosem”, równoległym dyskursem,
pełniącym rolę „chóru” i w istocie będącej chórem cytowań. Dzięki tym przypisom
obraz nabrać ma perspektywy. Osobliwością metodyczną jest raczej co innego. Otóż
wiele treści wyrażonych jest w mowie niezależnej, w quasicytatach. Jest to
najprostszy i czytelny sposób zaznaczenia, że w danym wypadku chodzi nam o
wyrażenie pewnej myśli po to, by poddać ją następnie analizie lub po prostu
omówić, i że zależy nam na treści samego tego omówienia, a ów quasicytat jest
banitą z naszego rozważania i tak samo postąpić z jego zawartością proponuje się
czytelnikowi. Chodzi jednak i o coś więcej. Naszym zdaniem jedną z podstawowych
umiejętności filozofa powinna być zdolność podania tego wszystkiego, co „można
powiedzieć w danej sprawie” (a to da się przedstawić właśnie jako quasicytaty, w
mowie niezależnej), by następnie zadeklarować, co „należy powiedzieć w
danej sprawie”. „Za” i „przeciw” to, rzecz jasna, zaledwie ułamek całej
rozmaitości możliwych wypowiedzi „w danej sprawie”, przeto z pewnością nie
zależy nam na „krytycznym rozważeniu wielu możliwych stanowisk i właściwym
wyborze pośród nich”, lecz rozeznaniu i wprost wynikającej z niego
inteligentnej wypowiedzi kogoś, kto sprawę przemyślał i zna się na rzeczy.
Sądzimy, że filozofia znalazła się dziś w szczęśliwym
położeniu, gdy nie musi już bronić siebie, gdy nie musi rozważać kwestii
istotnych pod szyldem „uprawiania filozofii” czy „mówienia o filozofii”. Stało
się jasne, że są rzeczy ważniejsze niż integralność, unikalność i w ogóle honor
filozofii. Wyzwolenie to zawdzięczamy z jednej strony porażce społecznej
filozofii i filozofów, a z drugiej perfekcji, jaką osiągnęła samowiedza
filozofii i jej werbalizacja. Po prostu: filozofią nie musimy się już zajmować;
możemy tedy zająć się poważniejszymi sprawami. Tym samym jesteśmy zwolnieni od
powielania dyskursów ostatecznego uprawomocnienia wiedzy, jako coś naturalnego
przyjmując, że cele podmiotu teorii określają się i modyfikują w drodze jego
własnego wysiłku myślowego, tego samego, w którym konstytuuje się również on
sam. Wiedząc, że ani te cele, ani ów podmiot nie mogą stanąć w pozycji
„przedmiotu, który opisujemy”, czyli że nie istnieją jako przedmiot, możemy
oddać się myśleniu jako „gospodarowaniu na polu teorii”, czyli pewnej praktyce
zapewniania sobie tego, czego potrzebujemy – wiedzy, która uczyni nas mądrymi i
wolnymi. Jesteśmy jej suwerenami – tylko nam się może objawić, tylko dla nas i w
nas istnieje, swą efemeryczność dziedzicząc po naszej chwiejnej naturze.
Potrafimy dziś zrezygnować z udawania, że chodzi nam o coś więcej i z
poszukiwania czegoś więcej. Tym samym potrafimy poznawać, co należy
rozumieć jako skrót wyrażenia poznawać własną ignorancję.
Dużo gorzkich słów padło tutaj pod adresem filozofii i
filozofów. Nie będziemy już upierać się, że uprawiamy tu filozofię. Zbyt dużo
daje nam to ochrony, której moralnie wyrzekliśmy się oskarżając lub lekceważąc
filozofię. Wprawdzie ciągle będzie mowa o filozofii (filozoficzności jako
chwiejnym synonimie teoretyczności, reflesyjności, krytycyzmu i wnikliwości w
zakresie tego, co ogólne i ważne), lecz należy to traktować wyłącznie jako
façon de parler, a nie wyraz przekonania, że myśl powinna być
filozoficzna albo że jej filozoficzność przydaje jej szczególnych
praw. Na szczęście więcej jest rzeczy na niebie i na ziemi... A jeśli filozofia
ma pozostawić nas za murem, który oddziela nas od tego, czego pragniemy, tedy
hung up philosophy!
|