Kant a sprawa polska, czyli kondycja naszej filozofii
Zadany nam do skomentowania tekst Kazimierza Twardowskiego
przeczytałem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony bowiem jest to niezrównanie
piękna pod względem retorycznym i językowym wypowiedź człowieka, w którym czcimy
początkodawcę współczesnej filozofii polskiej i wielkiego nauczyciela pokoleń
filozofów. Z drugiej strony jednak jest to wypowiedź przepojona duchem
apodyktycznym i typowymi polskimi urazami, a w rezultacie dająca wyraz płonnym
nadziejom i aspiracjom, którym urazy złymi są doradcami.
Idiosynkrazja w stosunku do filozofii niemieckiej, wyjąwszy
Kanta. Posłannictwo filozofii polskiej, która z pewnego oddalenia może objąć i
wykorzystać płodnie wszystko, co najlepsze w filozofii angielskiej, francuskiej,
niemieckiej. Grzech filozoficznych poprzedników autora (Twardowskiego) w Polsce,
polegający na służalczości wobec „niesłychanego dogmatyzmu” Niemców, grzech, z
którego oczyścimy się poprzez otwartą na różnorodne prądy, krytyczną i wolną od
dogmatyzmu działalność Polskiego Towarzystwa Filozoficznego, działalność, przez
którą włączymy się do „wspólnej pracy” europejskiej filozofii, oddającej
jednocześnie swe służby całemu społeczeństwu. Taka jest główna treść
przemówienia Twardowskiego. Nie odmawiam mu szczerego zapału dla krytycyzmu i
równie szczerej wrogości wobec dogmatyzmu – trzeba by jednak więcej niż dobrej
woli, by zaprzeczyć, iż w tej dumnie krytycznej i antydogmatycznej postawie czai
się apodyktyczność nieznosząca sprzeciwu. Cóż, dokładnie taką samą spotykamy u
Kanta. I nic chyba bardziej męczącego u filozofa niż ta pewność siebie, z jaką,
z logicznych czysto racji, można głosić negatywne dicta, w rodzaju „wiem,
że nic nie wiem”, „jestem otwarty na argumenty”, „jestem wrogiem dogmatyzmu”.
Uraźny i dwuznaczny stosunek do większych sąsiadów, których mianowicie mamy z
pewnego dystansu łączyć i godzić, przezwyciężając ich jednostronności, a
jednocześnie mamy do nich się przyłączyć – to także świadectwo tego drażniącego
prowincjonalizmu, który nęka nas do dziś. Podobne głosy, w najrozmaitszych
dziedzinach słyszymy bowiem i teraz: jesteśmy w środku, ale i trochę z boku,
mamy przeto dystans, a więc i misję do spełnienia. Ach, gdybyżcie, panowie,
wiedzieli, jak mało Niemcy, Francuzi i Anglicy życzą sobie i spodziewają się po
nas tych usług!
Duch patetycznej pewności siebie, przebijający z przemówienia
Twardowskiego, jest typowy dla oświecenia, większości nurtów kultury wieku XIX,
pokutując jeszcze w początkach XX wieku, i to nie tylko na prowincji, ale i w
centrum. Twardowski wpisuje się w stylistykę, którą reprezentowali tak różni od
siebie filozofowie, jak dawniej Kant i Fichte, a współcześnie Rickert czy
Husserl. Jednym z wczesnych przykładów, jeszcze XVIII-wiecznym, jest zakończenie
Krytyki praktycznego rozumu, do którego, kto wie, czy Twardowski
nie nawiązuje tacite w swym przemówieniu. Brzmi to tak: „wiedza
(poszukiwana krytycznie i przygotowana metodycznie) jest wąską furtą, która
wiedzie do nauki mądrości, jeśli przez tę rozumie się nie jedynie to, co powinno
się czynić, ale także to, co powinno nauczycielom służyć za wytyczną, by dobrze
i wyraźnie torować drogę do mądrości, którą każdy iść powinien, i by
zabezpieczyć innych przed manowcami; jest to wiedza, której strażniczką zawsze
pozostać musi filozofia; w jej subtelnych dociekaniach publiczność nie ma
uczestniczyć, ale przecież ma korzystać z jej nauk, które dopiero po takim
opracowaniu mogą stać się dla niej jasne i zrozumiałe”. Zapędził się tu Kant
niebywale. Propozycja, by publiczność skorzystała z samego rezultatu filozofii,
nie biorąc udziału w misterium jego powstawania, jest czymś najoczywiściej
antyfilozoficznym. Wkrótce Hegel wyszydzi te zapędy, ośmieszy na równi z
pretensjonalną religijną emfazą, której bez umiaru oddawali się niemieccy
filozofowie jego czasu. Za swą odwagę został, no, może z nieznacznym
opóźnieniem, ukarany. Wśród rzesz profesorskich nie czytających Hegla, w samych
Niemczech i poza nimi, wytworzyła się moda, do dziś jeszcze siłą inercji tu i
ówdzie trwająca, na antyheglowskie egzorcyzmy. Czym barwniejszy i efektowniejszy
bywał ten antydiabelski obrządek, tym lepsze usprawiedliwienie, by nadal Hegla
nie czytać i niczego naprawdę o nim nie wiedzieć.
Ale, pomimo że na Kanta powoływali się od końca XIX w., przez
kolejne trzy czy cztery dziesięciolecia wszyscy, i on nie miał tak naprawdę
szczęścia. Krytycyzm i antydogmatyzm Kantowski to element jego programu
filozofii transcendentalnej, najkonsekwentniej rozwijanego następnie przez
Fichtego, Schellinga oraz (choć już z różnych względów z ominięciem
„barbarzyńskiego”, jak mówił, epitetu „transcendentalny”) przez Hegla; w XX w.
zaś przez Husserla. Kadry filozoficzne wzięły z całego bogactwa idei
transcendentalizmu tę najprostszą, że czynność podmiotu wyznacza przedmiot
poznania i formalną strukturę wiedzy, przez co to w podmiocie właśnie tkwi
formalna miara prawomocności i nieprawomocności poznań. Cała reszta, i to
znacznie bardziej oryginalnych konceptów transcendentalizmu, pozostała w
głębinnych miąższach dzieł Kanta, tzw. idealistów niemieckich, niektórych
neokantystów, na stronicach, których doprawdy prawie nikt nie czytał i nie
czyta. Dla szerszej recepcji pozostało tylko to prościutkie pojęcie
antydogmatyzmu i krytycyzmu, więcej mające wspólnego ze zwykłym rozsądkiem niż z
głęboką filozoficzną samowiedzą. Jako że Kant nie zastosował swojej krytyki do
pozytywnej pracy metafizycznej, a jego metafizyka jest konserwatywna i
nieoryginalna (tej to dopiero dziś się nie czyta!), dzieła jego dopełnić musiał
ktoś inny. Dokonało się to w kilku wersjach, a najważniejsza to Teoria wiedzy
Fichtego, najbardziej konsekwentna filozofia transcendentalna i to właśnie
oddana przede wszystkim ideałowi krytycznej samowiedzy i ugruntowanej w niej
pewności poznawczej, a więc radykalnie antydogmatyczna. Konkurencyjne realizacje
powstały nieco później, np. w dziełach Cohena. Autentycznie krytyczną,
bynajmniej nie trzymającą się Kanta niewolniczo i bardzo twórczą kontynuacją
Kantowskiego projektu filozofii krytycznej był system Hegla, zbyt wymagający, by
mieć jakiekolwiek publiczne znaczenie (choćby w społeczności samych filozofów),
poza kilkunastoma hasłowymi intuicjami. Jakże to paradoksalne, że właśnie te
najlepsze w dziejach dokonania „antydogmatyzmu”, ta prawdziwie krytyczna
filozofia jest pomawiana o to, że, jak to ujął w swym przemówieniu Twardowski,
„nie przejęła się duchem krytycznym”. Przyczyny tego paradoksalnego oskarżenia
są rozmaite, nie wyłączając przyczyn politycznych, religijnych, a także zwykłych
uprzedzeń w stosunku do tego, co zna się słabo. Nie ulega wszelako wątpliwości,
że antydogmatyzm i krytycyzm, który z powołaniem na autorytet wielbiącego naukę
Kanta stał się hasłem scjentystów wszelkich odcieni, naturalistów, fizykalistów,
pozytywistów etc., nie ma wiele wspólnego z transcedentalną krytyką i w ogóle z
Kantowskim „transcedentalnym zastanowieniem”, lecz jest zwykłym, całkiem
przed-krytycznym i dobrze od starożytności znanym rozsądkiem i ostrożnością w
przyjmowaniu przekonań.
Jeśli do głoszenia słusznych, lecz trywialnych haseł
potrzebny okazuje się Kant, to dlatego, że człowiek ten, niezależnie od swych
autentycznych dokonań teoretycznych, które były i pozostaną dostępne umysłom
bardzo niewielu, ucieleśnia pewien katharktyczny, koncyliacyjny proces, który
zaszedł w kulturze europejskiej po długim okresie walk religijnych i sporów o
miejsce i prawo do wolności kultury świeckiej, włącznie z nauką. Polityczny sens
działalności Kanta polega na tym, że dokonał on konserwatywnej rekapitulacji
stosunków ukształtowanych w pierwszych stuleciach nowożytności, myśląc o
nowoczesności już z perspektywy czasu dojrzałości, deklaratywnie maturyzując
swoją epokę jako oświecenie-epokę dojrzałości. Z tego punktu widzenia dokonuje
Kant dyspozycji ról i praw wszystkich instancji kultury, w ramach pokojowej,
harmonijnej jedności, którą gwarantuje apodyktyczna rozumowa konieczność,
ustanowiona przez rozum praktyczny i odkryta w jego krytyce. Ta wizja rozumem
gwarantowanego wieczystego ładu, wiecznego pokoju, zgody fakultetów itd. dały
wykształconemu społeczeństwu poczucie, że po uporczywych wojnach nękających
Europę zapanuje wreszcie błogi czas, w którym wszystko będzie na swoim miejscu:
państwo będzie praworządne i obyczajne, duchowieństwo strzec będzie moralności,
uczeni będą pracować bez przeszkód, a zwykły człowiek nie będzie już rozdarty
pomiędzy naukowy pogląd na świat a życie religijne, gdyż jedno i drugie okaże
się racjonalne, słuszne i konieczne. To marzenie, mimo że tak straszliwie
wyszydzone przez historię, i to niemal natychmiast, głęboko tkwi w naszych
sercach i umysłach. I właśnie dlatego czcimy Kanta. I właśnie dlatego, wszystkie
partie filozoficzne zwykły przez wiele dziesięcioleci powoływać się na niego.
Kant bowiem symbolizuje ład i zgodę.
Konserwatywny konsens Kantowski tu i ówdzie jeszcze objawia
się żywotnie (np. w encyklice Fides et ratio), ale zwykle już go nie
potrzebujemy. Współczesny człowiek nie martwi się już tak bardzo, że okaże się
niekonsekwentny będąc jednocześnie religijnym i szanując naukę, nie przywiązuje
też wielkiej wagi do prawdy naukowej i nie będzie gniewać się, gdy prawdzie tej
przyjdzie się trochę zmienić. Co więcej, nie przeszkadza mu tak bardzo, że jego
wiara religijna jest dość umowna i prywatna, a na gruncie publicznym jest jednym
z wielu wyznań, których roszczenia do deponowania jedynego prawdziwego
objawienia są na równi czy też z równą obojętnością respektowane. Dylematy
rozdzierające umysły i serca naszych przodków współczesnym pokoleniom stały się
obojętne, co nie znaczy oczywiście, że zostały rozwiązane. Jeśli ktoś mimo
wszystko poszukuje ich rozwiązania, to z reguły w takiej czy innej formie
wykorzystywać będzie wzorzec konsensu Kantowskiego; przykładów dostarczają
Rawls, Berlin, Habermas. Jednak tak samo, jak marzycielem był Kant, tak i jego
współcześni protagoniści są marzycielami. Globalna deontologia formalna,
polityczne wcielenie rozumu praktycznego w skali kraju, kontynentu i globu,
pokój pomiędzy suwerennymi i samorządnymi państwami i społeczeństwami – to
wszystko jest najzupełniej niemożliwe, i to z najbanalniejszego powodu: ludzie
tego na ogół nie chcą. Nie chcą i już. Wolą się bić, wolą walkę i nienawiść. I
zrób im coś...
Marzycielska jest cała filozofia. Zawsze zwyciężała w niej
piękna konstrukcja, piękna myśl i piękny język. Jeśli zaś już nie to, tedy w
każdym razie jakaś prosta i wyrazista myśl, argument, z którym można
podyskutować. Tak jest i dzisiaj, z tą może różnicą, że do systemów i dłuższych
wywodów nikt nie ma dziś cierpliwości – ani do ich pisania, ani czytania.
Dlatego, z nielicznymi wyjątkami, twórcy zaawansowanych teorii żadnego wzięcia
nie mają, a za to jak najbardziej mistrzowie pięknej mowy, autorzy pięknych i
jasnych esejów, którzy odpowiednie dają rzeczy słowo, a także bokserzy walczący
argumentami oderwanymi jeden od drugiego i prostymi jak cios między oczy.
Zwłaszcza to ostatnie odpowiada duchowi demokratycznego czasu, gdy to życie
akademickie coraz bardziej dostępne stało się dla ludzi właściwie prostych i
żyjących raczej sprawami codziennymi, a wewnętrznie uczuciami niż kontemplacją.
Kilka lat studiów filozoficznych w większości krajów nie daje żadnej orientacji
w myślowym dorobku ludzkości (co najwyżej jakieś popularne wyobrażenia), ale za
to pewną retoryczną umiejętność formułowania ad hoc sądów i argumentów, a
następnie ich bronienia oraz wyszukiwania zarzutów przeciw sądom przeciwnym.
Taka farmerska, karczmiana umiejętność, zapewne filozofowi niezbędna, musi dziś
w wielu krajach niemalże służyć za całą filozoficzną kulturę w ogóle.
A jednak to nasza epoka jest filozoficznie najdonioślejsza.
Mało jest klasycznych dzieł filozoficznych, które podejmowałyby swoje tematy w
sposób kongenialny z dzisiejszymi wymaganiami i zaawansowaniem, możliwym zresztą
właśnie dzięki nim. Nie ma zagadnienia, na temat którego nie byłoby solidnej
monografii, dającej daleko szerszą jego panoramę niż jakiekolwiek dzieła dawne.
Ponadto, większość filozofów, jacy kiedykolwiek żyli i tworzyli albo zmarła
całkiem niedawno albo żyje z nami. Wielkich filozofów, statystycznie rzecz
biorąc (a oznacza to niesłychanie wprost nikłe prawdopodobieństwo, że jest
inaczej!), mamy dziś wśród nas więcej niż w ciągu któregokolwiek z minionych
stuleci, a nawet całych epok. Tyle, że nie wiemy, którzy to i nie mamy szans się
w tym ogromie filozoficznej twórczości, z jakim do czynienia mamy dzisiaj, w
ogóle zorientować. Dawniej była przynajmniej ta pewność, że kilka krajów ma
pełne prawo do prowincjonalnej dumy i zadufania w sobie, bo przypadkiem
faktycznie były w naukach dominujące. Dziś taka pewność, że najzdolniejsi i
najpoważniejsi filozofowie zamieszkują Niemcy, Wielką Brytanię, Francję czy
Stany Zjednoczone, byłaby wprost śmieszna. Instynktowne poczucie, że profesor z
USA będzie lepszy niż profesor z Indonezji czy Polski jest zupełnie
niewiarygodne i atawistyczne. Warunki społeczne do uprawiania znakomitej
filozofii są równie dobre w Oksfordzie jak w Warszawie i jest doprawdy wątpliwe,
czy w tym pierwszym, dobre sto razy sławniejszym ośrodku akurat filozofia stoi
wyżej niż w naszej stolicy. Tak, czy inaczej żadnej bliższej orientacji w tych
sprawach nie uzyskamy, bo nikt z nas nie ma szans poznać nawet kilku procent
krajowej produkcji filozoficznej, nie mówiąc już o dokonaniach globalnych.
Jak jest naprawdę z filozofią, tego więc dokładnie ani nie
wiemy, ani wiedzieć nie możemy. Byłoby to możliwe ewentualnie w skali narodowej,
ale nie ma u nas ludzi, którzy poświęcaliby się śledzeniu dokładnie lokalnego
rynku filozoficznego. Nie ma i dobrze – przecież byłoby to całkiem irracjonalne
kryterium doboru lektur. Szkoda wszelako, że w zasadzie wcale się nie czytamy
wzajemnie, wyjąwszy sytuacje przymusowe, np. recenzowanie czy kompletowanie
bibliografii do prac doktorskich lub habilitacyjnych. Bardzo głęboko mamy
zakarbowane, że ważni są cudzoziemcy (a wśród nich zmarli ważniejsi od żywych),
następnie ich lokalni epigoni (znów z zachowaniem wyższości zmarłych), a
osobniki zalecające się z własnymi teoriami, a więc nie piszący książek o obcych
i zmarłych, na wielki szacunek liczyć nie mogą. Nie reprezentują bowiem zaocznie
cudzej chwały i prestiżu, a na własny nie mogą sobie zasłużyć, gdyż nikt nie ma
specjalnie powodu traktować ich poważnie, w konsekwencji czytać. Ale nie
narzekajmy, Ta wtórność i płochość jest zjawiskiem powszechnym i wcale nie
nowym. Jest następstwem ogromnego rozrostu ilościowego środowisk filozoficznych.
Innym jego następstwem jest też oczywiście wzrost liczby jednostek i dzieł
wybitnych, ale jest to okupione właśnie ich rozwodnieniem w wielkiej dozie
przeciętnej, rutynowej produkcji, często zresztą całkiem solidnej, zwłaszcza w
porównaniu z jej starszymi odpowiednikami.
Nie narzekajmy. Z filozofią nigdy nie było tak dobrze, jak
jest dzisiaj. A że jest zwyczajnie i na ogół szarawo, to przecież rzecz
nieunikniona i do przewidzenia. Szczęśliwe małżeństwo, ba szczęśliwe życie
składa się przecież głównie ze zwykłych dni. Cudów nie dokażemy, bo człowiek
jest tylko człowiekiem. Ale też nigdy nie byliśmy mądrzejsi, a z grobu powstali
olbrzymi, na których barkach stoimy, jak głosi kiczowate barokowe dictum,
długo musieliby się uczyć, żeby teraz móc jak równy z równym pogadać sobie z
tymi pośród nas, którzy akurat specjalizują się w zagadnieniach, które i ich
interesowały. To duża satysfakcja i ja nie chcę niczego więcej. A ze służeniem
naukom i społeczeństwu, cóż bądźmy ostrożniejsi i poczekajmy, aż sami o nasze
usługi poproszą.
|