Prof
Jan Hartman*
Czego filozof może nauczyć się od matematyka?
[Wykład wygłoszony z okazji odsłonięcia tablicy
upamiętniającej postać prof. Stanisława Hartmana, w Instytucie Matematyki
Uniwersytetu Wrocławskiego, w maju 2008 r.]
Niewiele da się powiedzieć w krótkim wykładzie na temat
rozległego wpływu, jaki matematyka i matematycy wywarli na dzieje myśli
filozoficznej. Ars longa – lectio brevis. Z szerokiego zakresu zagadnień, które
należałoby omówić wybiorę te, które potrafię ogarnąć umysłem i posiadam w ich
przedmiocie jakąś skromną choćby wiedzę, pozostawiając osobom bardziej
kompetentnym mówienie o bardziej specjalistycznych zagadnieniach, które
począwszy od Russella i Fregego zdominowały wzajemne relacje matematyki i
filozofii. W szczególności nie będę tu mówił o współczesnej filozofii
matematyki, która wprawdzie z samego faktu istnienia matematyki bierze swe
istnienie, lecz dosłownie biorąc nie jest przecież przykładem wpływu matematyki
na filozofię jako taką. Interesuje mnie tu raczej doświadczenie intelektualne
matematyki jako czynnik rozwoju myślenia filozoficznego, zwłaszcza w zakresie
fundamentalnych zagadnień filozoficznych.
Łatwo się domyśleć, że filozofowie zawsze zazdrościli
matematykom pewności i ścisłości ich wyników, pragnąć uzyskać ten sam efekt w
filozofii. Z zazdrości tej wywodzi się wiele przedsięwzięć teoretycznych,
zmierzających do uściślenia roboty filozoficznej i zwiększenia wiarygodności jej
rezultatów. Każdy słyszał o Spinozie, który pragnął nawet etykę wykładać more
geometrico, ale warto wiedzieć, że w XVII wieku takie projekta były czymś
niemal pospolitym. Jeszcze w XX wieku, wielki filozof niemiecki, twórca nowej
fenomenologii, Edmund Husserl, z wykształcenia matematyk, chciał zbudować
filozofię na nowych podstawach, zapewniając jej taką samą ścisłość, jaka cechuje
teorie matematyczne. Kluczem do tej ścisłości nie miała być jednak, jak u
Spinozy, dyscyplina w definiowaniu i rozumowaniu, lecz nieodparta intuicja
oczywistości tego, co się twierdzi. Przedmiotem zaś tych twierdzeń, twierdzeń
fenomenologicznych, miały być elementy zawartości umysłu, czyli to, co
doświadczane. Husserl miał nadzieję, że można będzie utkać ścisłą filozofię z
twierdzeń w rodzaju „nic nie może być jednocześnie całe czerwone i całe
zielone”, a więc twierdzeń pod względem swej jasności i pewności dorównujących
twierdzeniom matematyki. Niestety, niewiele z tego wyszło. A zazdrość o ścisłość
i pewność pozostała. Na osłodę mamy tylko opinię wielkiego i genialnego filozofa
G.W.F. Hegla, że matematyka zawdzięcza swoją ścisłość wielkiej prostocie
przedmiotów, które konstruuje i bada. Gdy mówił to dwieście lat temu, matematyka
(znana zresztą Heglowi bardzo dobrze) być może faktycznie poruszała się pośród
prostych pojęć i obiektów. Jednakże dzisiaj cokolwiek się one bodaj
skomplikowały, więc heglowskie pocieszenie straciło znacznie na aktualności.
W obawie, że nie wszyscy chcieliby brnąć przez tekst mojego
wykładu do końca, chciałbym na wstępie już streścić jego efekty. Oto, moim
zdaniem, czego filozofowie en bloc, w toku wspólnej historii nauczyli się
od matematyków:
że to, co rzeczywiste jest racjonalne, a to, co racjonalne
jest konieczne, wieczne i ścisłe, a więc ma naturę idealną (lekcja
pitagorejska);
że prawda jest w tym, co trwa niezmiennie. Że za każdą
prawdą stoi racja, która jest wskazaniem jej źródła i jednocześnie jej
dowodem. Że prawdy tworzą system, a więc powiązaną wewnętrznie całość (lekcja
platońska);
że system ten nie opiera się na kilku prostych aksjomatach
i czystej dedukcji (korekta do platonizmu – lekcja goedlowska, której tu
zresztą nie odrobimy);
że dedukcja matematyczna jest w jakimś sensie
architektoniką samego rozumu (lekcja kantowska).
Istniały w dziejach filozofii „magiczne przełomy”, związane z
odkryciami matematycznymi, które pozywały filozofów, do wysiłku metafizycznej
interpretacji. Te przełomy to odkrycie niewymierności, odkrycie arytmetycznej
interpretacji figur geometycznych i krzywych, odkrycie granicy sumy
nieskończonej i całkowania (rozwiązanie paradoksów Zenona) oraz twierdzenia
Goedla. Naukowe omówienie wpływu matematyki na filozofię wymagałoby prezentacji
i analizy tych właśnie wielkich wydarzeń. My ograniczymy się do uwag nader
skromnych.
Warto zauważyć, że matematyka od początku była autonomiczna.
Była ona jedyną dziedziną, która nie weszła w skład projektu integralnej nauki,
nazwanego przez Greków w VI wieku p.n.e. filozofią. Matematycy zawsze stronili
od filozofów, ale ci ostatni lgnęli do matematyki, a w wielu przypadkach sami
zajmowali się matematyką. Przykładem Kartezjusz, Leibniz, Pascal, Husserl, by
wspomnieć najznamienitsze postacie.
Wszystko zaczęło się od Pitagorasa, przywódcy religijnego,
polityka i geometry. Pomysł Pitagorasa był taki: połączyć naukę o bogach i
przyrodzie z matematyką. Idea naczelna jego metafizyki była zaś taka: realność i
racjonalność bytu wyraża się w pierwiastku harmonicznym, który jest siecią
stosunków liczbowych. Treścią bytu jest więc, jakbyśmy to dziś powiedzieli,
struktura. Świat jest jakby wizualizacją arytmetyki, widzialną, zjawiskową
stroną idealności matematycznej. Ściśle biorąc, są dwie dyscypliny matematyczne,
odpowiednio do dwóch postaci wyrażania się proporcji: widzialnej w ścisłym
sensie oraz słyszalnej. Geometria jest nauką o świecie widzialnym, a muzyka – o
bycie pod względem tego, jak harmonicznie wybrzmiewa. Muzyka jest o tyle
doskonalsza od geometrii, o ile harmonia słyszalna jest bytowo głębsza niż
harmonia geometryczna (widzialna). Bezpośrednio istniejącą racjonalnością jest
raczej harmonia muzyczna, wyrażająca się w stosunkach doskonałych, złożonych z
liczb naturalnych. Dlatego mędrzec zdolny jest słyszeć byt – muzykę sfer
(Pitagoras podobno ją słyszał!). Zdaniem pitagorejczyków wiedza w swej istocie
jest wiedzą matematyczną. Matematyka jest początkiem i końcem poznania,
obcowaniem umysłu z bogami – nie wolno zdradzać jej tajników byle profanom. Jak
wiadomo, na cześć Pitagorasa nazwano jego imieniem wiadome twierdzenie, choć nie
jest jasne, czy sam Pitagoras je sformułował. Nie wszyscy natomiast wiedzą, że z
kolei sam Pitagoras nadał imię nauce, jako pierwszy określając samego siebie
mianem filozofa – kochającego mądrość. Idee pitagorejskie, wpływowe w
starożytności (np. w Aleksandrii) z czasem odeszły w niepamięć. Na szczęście
odrodziły się w XVI w., na progu czasów nowożytnych. Dobitnym przykładem
renesansu pitagorejskiej metafizyki jest Kopernik, powołujący się na Pitagorasa,
a później Galileusz i Kepler.
Kolejna wielka inspiracja matematyczna w filozofii wyraża się
w dziele Platona. Dla niego byt to jednia i diada, a więc jedność absolutna i
pierwotne zdwojenie, z którego wywodzi się wszelka wielość. Oczywiście jedno i
dwa to byty abstrakcyjne, wszelako pojęte inaczej niż pitagorejska liczba.
Platon, inspirowany przez Pitagorasa, więcej niż jego poprzednik umieścił w
świecie idealnym – właściwie umieścił w nim wszelki pojęciowo uchwytny sens.
Tylko to, co dla rozumu przejrzyście pojmowalne jest rzeczywiste, ale zarazem
też wszystko, co dla rozumu dostępne, jest tym samym rzeczywistością. Platonizm
jest też „metafizyką trójcy”. Jak już wiemy, jądrem bytu, a więc tym, co
absolutne, jest jedność – boska i niepojęta – oraz zdwojenie, będące logicznym
początkiem wszelkiego zróżnicowania i wielości. Ponadto jednak, każda sfera bytu
jest jednością przez połączenie dwóch elementów terminem średnim, czymś trzecim:
dusza jest trójcą, przyroda jest stworzona z trójkątów i ostrosłupów, a więc z
trójek, a wreszcie i całość wszechrzeczy dzieli się na trzy sfery: czyste treści
racjonalne, czyli idee (z naczelną ideą dobra i piękna, będącą w istocie żyjącym
duchem – Bogiem) oraz rzeczy materialne, które są ich wcieleniami w
dziedzinę bezkształtnej, bezpostaciowej materii, czyli czystej możliwości; tym
zaś, co łączy obie sfery – idei i rzeczy – są liczby i figury matematyczne. Są
to najprostsze, pierwiastkowe byty idealne, najłatwiej poddające się poznaniu.
Bóg tworzy świat, wywołując go z chaotycznej, preracjonalnej sfery możności (hyle),
gdyż jest dobrem i pragnie jako dobro udzielić się, rozlać poza siebie. Stwarza
więc świat z miłości (agape), zaś narzędzia dobywa ze swego Rozumu. Tymi
narzędziami są liczby i figury. Tak więc dwa aspekty natury Boga są przyczyną
świata: miłość oraz liczba. Platon sam nie był matematykiem, ale tym bardziej
czcił umiejętności geometrów, nadając szczególną rangę liczbom i figurom w swej
pitagorejskiej z ducha metafizyce. Dlatego w Akademii uważano naukę matematyki,
czy raczej geometrii, za wprowadzenie do wszelkich studiów, o czym mógł
przekonać się każdy przekraczając bramę szkoły, w której tympanonie widniał
napis „nie znającym geometrii wstęp wzbroniony”.
W starożytnej Aleksandrii matematyka sama była filozofią.
Uważano ją za prawdziwą gnozę, czyli boską wiedzę o tym, a w jaki sposób
jedność obejmuje wielość, a pośrednio o tym, jak panować nad całą przyrodą.
Matematyka była wręcz najważniejszą częścią wiedzy o osobliwościach systemu
wszechrzeczy, której znajomość pozwalała wywierać wpływ na przyrodę, los i świat
duchowy. Poszukiwano wyjątkowych liczb i wzorów, którym przypisywano stwórcze,
czyli magiczne właściwości. Poszukiwano osobliwości nieba i ukrytych sensów
świętych ksiąg (których nie brakowało w Bibliotece, liczącej ok. 700 tys.
woluminów). Gnoza i magia rozwijały się w różnych dziedzinach, jak astrologia,
numerologia i kabała. Matematyk stał się depozytariuszem wiedzy tajemnej, często
niebezpiecznej. Był interpretatorem symboli, na równi z astrologiem i teologiem.
Był też jednak specjalistą od trudnych rachunków. Nieco podobnie jak dziś, w
Aleksandrii uważano więc badanie właściwości arytmetycznych zjawisk oraz same
techniki obliczeniowe (zwykle aproksymacyjne) za klucz do poznania przyrody i
kierowania nimi. Niestety, nie chodziło w tym o ścisłość i dedukcyjną
poprawność, lecz raczej o wewnętrzną spójność systemu
metafizyczno-symbolicznego. Matematyka aleksandryjska stała się tym samym formą
metafizyki. Jej zwieńczeniem był wielki system astronomiczny i kalendarzowy
Ptolemeusza, oparty na platońskim założeniu o kolistości orbit. Przetrwał on
rewolucję kopernikańską i funkcjonował aż do XVII w., czyli do czasu odkrycia
przez Keplera eliptyczności orbit planetarnych. Nie zawadzi wspomnieć, że
największa kobieta-filozof była właśnie taką filozofką-matematyczką. Nazywała
się Hypatia.
W starożytnej matematyce chodziło zwykle o harmonię, a więc
równowagę, symetrię, ład i piękno, nie zaś o powtarzalną prawidłowość. Liczba
nie wyrażała tu jeszcze ilości, ale postać bytu. Na przykład u pitagorejczyków
jedynka manifestuje się jako punkt, dwójka to linia, trójka – powierzchnia,
czwórka – cielesność, piątka – jakość, szóstka – życie itd. (coraz mniej
intuicyjnie). Zdominowany przez mentalność metafizyczną, czynnik dedukcyjny
matematyki nie mógł w starożytności w pełni dojść do głosu. Nie znano formalizmu
– znano symbolizm matematyczny (a raczej magiczny), czyli pokrewny, ale jednak
inny rodzaj abstrakcji. Interesowano się bardziej konstrukcjami niż dowodami, te
ostatnie utożsamiając z tymi pierwszymi. Dlatego ten zrazu ścisły sposób
myślenia ostatecznie kulminuje w mistyce i magii, a nie w poszukiwaniu
matematycznej, wyrażalnej wzorem, ścisłej regularności zjawisk. Przełomu dokonał
dopiero Newton i to niezbyt świadomie, gdyż metodologicznie był wierny tradycji
magicznej, podobnie jak Kepler. Newton odkrył ścisłość w przyrodzie – dopiero
jemu przyszło do głowy, że zjawiska przebiegają dokładnie tak samo, w takich
samych warunkach. Wcześniej sądzono, że doskonałość zastrzeżona jest tylko dla
gwiazd.
Starożytni ponieśli porażkę: nie udało im się wyjść poza
dogmat, iż arytmetyka ma do czynienia z dyskretnym i policzalnym, a geometria z
kontinuum, a więc pewną formą nieskończoności. Nie udało się powiązać trwale
matematyki z mechaniką, czyli nadać projektom szkoły Archimedesa ścisłej
podbudowy matematycznej. Bodaj niewiele brakowało. Może brakowało tego, by
Arystoteles poznał był lepiej matematykę... Gdy w swej Mechanice Arystoteles
opisuje dźwignię i krążek, zadowala się ogólnym opisem ich działania, pozostając
zupełnie obojętnym na możliwość sformułowania wzorów dla tych urządzeń, wzorów,
które znano, nie uważając tego wszelako za wiedzę naukową. Jakaż to bowiem
nauka, która traktuje o urządzeniach budowlanych...
Przełom w rozumieniu matematyczności bytu, a jednocześnie
nowa inspiracja dla filozofii miały miejsce w XVII w., wraz z nowymi odkryciami
matematycznymi. Zaczęło się od Kartezjusza, który poszukiwał czegoś w rodzaju
unitarnej teorii przyrody. Sądząc, że racjonalną podstawą zjawisk jest
przestrzenność, poddająca się ścisłej charakterystyce geometrycznej, postanowił
ponumerować punkty przestrzeni. Dokonał tym samym przełomu w abstrakcji
matematycznej. Jemu samemu pozwolił on na stworzenie geometrii analitycznej, a
trzysta lat później genialny wynalazek Goedla pozwolił ponumerować wyrażenia i
zarytmetyzować dowody matematyczne. Wyobraźnia filozofów została już trwale
zafascynowana tą osobliwą matematyczną metafizyką – łączącą element arbitralny
czy konwencjonalny (tak typowy dla konstrukcji metafizycznych) z pierwiastkiem
konieczności rozumowej (tak upragnionej przez umysł filozoficzny). Kartezjusz
miał jedną jeszcze ideé fixe, gdy chodzi o możliwość nauki
uniwersalnej na podstawie matematycznej. Chciał mianowicie dokonać uogólnienia
matematycznej optyki i przekształcić ją w kosmologię, czyli potraktować ciała
niebieskie jako obiekty świecące i odbijające światło. Myślał, że
zgeometryzowana fizyka światła będzie jakąś syntezą teologii i filozofii
przyrody – światło bowiem uważano za pierwiastek boski w świecie widzialnym.
Główne dzieło Kartezjusza, nie opublikowane za życia, z powodów cenzuralnych,
nosiło tytuł „Świat, czyli traktat o świetle”.
Najbardziej płodnym w historii połączeniem wyobraźni
matematycznej i metafizycznej był wszelako system Leibniza. Poszukiwał on
mathesis universalis, matematyki powszechnej, czyli wiedzy koniecznej,
będącej uniwersalną nauką dedukcyjną o faktach. W świetle tej boskiej zaiste
wiedzy to, co faktyczne, przypadkowe i empiryczne, to co dla ludzkiego umysłu
zaledwie prawdopodobne, okazuje się konieczne, jako rozwinięcie jednej idei. Z
nieskończonej mnogości możliwych, bo niesprzecznych światów, dobry Bóg powołał
do istnienia realnego tylko jeden – ten, który jest najdoskonalszy, gdyż
najbogatszy. Tylko on jest godny istnieć, będąc w istocie swej rozwinięciem
pojęcia, jakie Bóg ma o sobie – a rozwinięcie to jest kontinuum nieskończonym i
gęstym prawd-pojęć, istniejących jako żywe monady – niedoskonałe kopie Boga.
Każda monada jest mikrokosmosem, odzwierciedlającym w swym życiu wewnętrznym (a
tylko takie posiada, gdyż bycie przedmiotem ma charakter tylko fenomenalny) cały
byt, przy czym każda monada (np. ja albo ty) czyni to w sposób mniej lub
bardziej doskonały; właśnie tą doskonałością różnią się między sobą monady.
Monadologia jest systemem abstrakcyjnym w typie teorii matematycznej – czystą
konstrukcją, której właściwości się bada, tak, jakby były to obiekty nie tyle
konstruowane, lecz odkrywane. Konstruktem takim jest monada i abstrakcyjna
przestrzeń, w matematycznym sensie tego słowa, w której każdy element jest
odzworowaniem całości. Świat Leibniza to klasa zbiorów (monada jest zbiorem –
jednością zamykającą w sobie wielość), którego wszystkie elementy są
odwzorowaniem (tzw. apercepcją) wszystkich pozostałych; zasadą tego odwzorowania
jest relacja „stopnia doskonałości”, czyli pewnego rodzaju relacja podobieństwa
do monady absolutnej, będącej w jakiś sposób wyróżnionym elementem tego zbioru.
Relacja ta jest w istocie metryką, gdyż absolutna charakterystyka każdej monady
to jej „stopień doskonałości” – będący miarą odległości danej monady od monady
absolutnej, czyli Boga). Leibniza fascynowała taka możliwość, że zbiór może nie
mieć „przestrzeni”, w której byłyby usytuowane jego elementy – funkcję tej
przestrzeni miałyby pełnić same elementy zbioru, będące zbiorami o takiej samej
właściwości i tak w nieskończoność. Chodzi więc o iterację nieskończoności i
nieskończoność zapadającą się w jedność, o przestrzenie zakrzywione do wewnątrz
i pozbawione płaszczyzn, o jakieś topologiczne czarne dziury – takie to intuicje
chodziły po głowie Leibnizowi (choć ich metaforyczne nazwy, zaznaczę dla
porządku, na własną rękę tu proponuję). Jego metafizyka jest absolutnie
matematyczna i wyrasta z fascynacji matematyczną konstrukcją. Fascynacja
nieskończonością, odwzorowaniem, iteracją naznacza zresztą całą metafizykę XVII
i XVIII wieku. Taka jest metafizyka Spinozy, taka jest też metafizyka Berkeleya.
Następny filozof, który uczył się od matematyków to Kant:
fascynowała go tajemnica odsłaniania się nowych obiektów i ich własności. Jak to
jest, że w pojęciu 5 zawiera się więcej niż w pojęciu 2, 3 oraz dodawania?
Przecież z analizy treści dwójki i trójki nie wynika prawdziwość twierdzenia, że
2 plus 3 równa się 5! To trzeba policzyć. Czym jednak jest liczenie? Skąd bierze
się i czym jest ta wiedza, której nam przybywa dzięki policzeniu sumy? Kant
uważał za swoje wielkie odkrycie, że twierdzenia matematyczne nie są
analityczne, tj. nie są rozwinięciem definicji występujących w nich terminów. Są
za to syntetyczne, a więc powiększające wiedzę. To tak, jakby matematyk odkrywał
myśląc jakiś świat, w którym napotyka się przedmioty i zdarzenia. Kant pragnął
to wyjaśnić... Wyjaśnienie jest takie: matematyka odsłania strukturę naoczności,
czyli formy spostrzegania – jest czymś w rodzaju nauki empirycznej, ale
zwróconej nie w stronę przedmiotów doświadczenia, lecz w stronę podmiotu, a
dokładnie warunków percypowania przedmiotu: czasu i przestrzeni. Nauką o czasie
jest arytmetyka, nauką zaś o przestrzeni – geometria. Czas i przestrzeń są
sposobami, w jaki dany jest nam świat, a tym samym warunkiem możliwości jego
zjawiskowego istnienia, tj. istnienia jako zbioru postrzegalnych przedmiotów.
Ta sama teoria daje odpowiedź na pytanie, w jaki sposób
matematyka stosuje się do przedmiotów doświadczenia. Ano w taki, że te ostatnie
mają swe źródło w tym samym, co stanowi podstawę pewności prawd matematycznych –
w strukturze samego rozumu. Powtórzmy, matematyka odnosi się do apriorycznych
form myślenia i spostrzegania, które to umożliwiają zjawienie się wobec nas
czegoś rozumnie doświadczanego – czyli przedmiotu. Z samej definicji przedmiotu
(przedmiot to to, co dane w doświadczeniu) wynika, że przedmioty „słuchają się”
prawidłowości matematycznej. Dlatego fizyka również jest nauką czystą,
aprioryczną. Matematyka jest tu więc poniekąd teorią umysłu: geometria jest
teorią spostrzegania i konstytuowania w spostrzeganiu tego, co równoczesne, a
arytmetyka – teorią konsekucji, czyli doświadczania sekwencyjnego, którego formą
jest czas.
Ostatnim wielkim wydarzeniem w dziejach matematycznej
inspiracji w filozofii jest podjęcie się przez twórcę fenomenologii i matematyka
w jednej osobie Edmunda Husserla, na początku XX w. dowodu na to, że przedmioty
matematyczne nie istnieją tylko w umyśle, a twierdzenia matematyczne nie są
twierdzeniami o przeżyciach psychicznych, w których dane są owe byty umysłowe.
Husserl przeszedł drogę od psychologizmu (niemalże dominującego na przełomie XIX
i XX wieku w filozofii i naukach humanistycznych) do antypsychologizmu, z którym
to stanowiskiem nazwisko jego trwale związane. Bronił idealnego statusu
przedmiotów matematyki i zwalczał psychologizm, a wtórował mu w tym inny wielki
matematyk, logik i filozof – jego rówieśnik Gottlob Frege. Od tego jednak
momentu zaczyna się nowy rozdział w stosunkach matematyki i filozofii,
wyznaczony przez narodziny nowej dyscypliny filozoficznej, czyli nowoczesnej
filozofii matematyki. Na niej wszelako się nie znam. Muszę więc w tym miejscu
wykład zakończyć.
Bardzo dziękuję Panu Profesorowi Romanowi Murawskiemu z IM
UAM za cenne korekty wprowadzone do drukowanej wersji wykładu.
* Prof. dr hab. Jan Hartman, syn Stanisława Hartmana, jest
filozofem. Kieruje Zakładem Filozofii i Bioetyki Collegium Medicum Uniwersytetu
Jagiellońskiego.
|