Jan Hartman
Eros i Tanatos (prośba o litość dla jasia)
Znana figura Freudiańska sugeruje dialetyczny rytm ludzkiego
losu, wyznaczony sprzecznym tendencjami: pragnieniem życia (Eros) i nieświadomą
dążnością do śmierci, powrotu do świata nieorganicznego, z którego wychodzi
każde życie (Tanatos). „Erotyczna” antropologia ma długą historię – od Platona
do Freuda. Mistyka śmierci jako tajmniczego przeznaczenia człowieka również nie
jest nowością, jakkolwiek idea bezwarunkowej, absolutnej śmierci została jasno
wyartykułowana i przemyślana dopiero w tradycji egzystencjalistycznej oraz w
psychoanalizie. Odkrycie śmierci przygotowane zostało przez materialistyczny
naturalizm i związaną z nim hipotezę nieistnienia Boga, a także przez notoryczne
trudności z zadowalającym przedstawieniem stanu zbawczego, czyli jakiejś
akceptowalnej wieczności. Okazuje się, że strachu przed wszelką wiecznością,
przed permanentną aktywnością, którą w końcu jest każda foma życia, aktywnością
najbardziej choćby podniosłą i radosną, najbardziej nawet podobną do bierności
(„oglądanie Boga”), nie da się się ukoić. Lęk przed śmiercią i lęk przed
nieśmiertelnością przynależą do siebie. „Zapomnienie się w życiu”, aby nie
myśleć o śmierci, i zapomnienie o przerażającej możliwości nieśmiertelności jest
naszą strategią psychiczengo przetrwania. Strategia jest nieskuteczna, w tym
sensie, że nie przynosi nic prócz obsesyjnej aktywności nieustających powtórzeń
czynności sprawiających ból, od czasu do czasu przerywanej chwilami rozkoszy, do
których równie obsesyjnie powraca pamięć. Wygląda na to, że dopóki jest ja,
dopóty jest ból i frustracja. Bycie „ja” to obsesja wszystkich obsesji.
Samobójstwo byłoby kapitulacją. Zignorowanie cierpienia – to najkłamliwszy z
wszystkich projektów. Czy można więc coś zrobić?
Zainspirowany poniekąd Lacanem, zamierzam mówić o wiecznie
niezaspokojonym wewnętrznym Egoiście, czyli Ja, które uciska nas i żąda coraz to
nowych rozkoszy, stając się naszym wewnętrznym wrogiem, a więc Obcym i Innym.
Podaje się on za nas samych, a co gorsza, w gargantuicznym fantomie,
sprojektowany na ekran nicości, którą uczymy się negować, wybijając się na
substancjalną podmiotowość (dusza), uciska nas jako absolutny obiekt miłości,
jako Inny boski i wieczny. Żyje się, egzystuje się, w ciasnej szczelinie między
Nieobecnym Ja i Nieobecnym Bogiem. Obaj tyrani mojej chorej wyobraźni ciągną
mnie ku sobie, obiecując, że są mną samym, że Atman jest Brahmanem, że w nich
zdefiniuję i utrwalę swój byt. Umiłowanie zachłannego wewnętrznego wroga – Ja –
sublimuje w idei Boga jako nieśmiertelnego ciemiężcy, wiążącego nas
nierozerwalnym, wieczystym węzłem miłości. Oto jak działa neurotyczna maszyneria
obsesyjnego autoerotyzmu, narcystycznej samokreacji. Miłość własna i miłość Boga
stają się jednością, a zwasalizowana w stosunku do niej, anarchiczna i
archaiczna nieświadomość, mój drogi, zawsze pomijany ja-ja, ja-jaś, znika z pola
doświadczenia wewnętrznego; staje się nikły jak cień cienia, staje się nie-ja,
nie-innym, w końcu staje się nie-kochanym. Ja pochłania wszystko, ogarnia
Innego, a imię Ja i imię Inny znaczą to samo. Gdzież więc jestem ja, ten ja,
który jeszcze mógłby się zbuntować? Gdzie jestem, drogi ja-ja, ten bez
przyprawionej łacińskiej gęby, ten zwykły, nieegzaltowany? Gdzie too ja, które
nie każe się karmić nieśmiertelnymi rozkoszami, nie każe mi żyć wiecznie i bez
końca, nie każe mi wciąż siebie szukać, by nareszcie „być sobą”, „być u siebie”,
uzyskać wieczystą, zbawczą samotożsamość i substancjalność?”. Gdzie jest
zagubiony sierota, odepchnięty przez Ja i Boga?
To sieroce ja, które nie chciałoby się podporządkować
„szantażowi zbawienia”, obietnicy wiecznej miłości, świętych obcowania, wizji
uszczęśliwiającej i całemu systemowi niewolniczej ekonomii libidinalnej, w
gruncie rzeczy pozbawione jest imienia. Kiedyś zostało nazwane id i
zdyskredytowane przez metaforę prymitywnego arche, z którego dopiero sublimuje
wszystko, co moje i godne miłości. Zostało też oskarżone, przedstawione jako
grzeszne i powodujące nieustanne cierpienia. Tak oto, dzięki przewrotności
analizy, mój wewnętrzny tyran, „moje”, wewnętrznie transcendentne, Ja i jego
gigantyczny boski cień, boskie Inne-Ja, wniknęły swą symboliczną propagandą poza
ostatnie szańce mojej bezbronnej prywatności.
Niechaj dziś sierota ma głos. Nasłuchujmy. Bez wątpienia
będzie to głos cichy i nieefektowny. Żadne tam Wezwanie. Żadne tam wołanie z
głębi Hadesu. Ot, pisk myszy, odgłos równie nieznaczący, jak sama istotka, która
go wydaje. Odzyskanie niekochanego, nieznanego i zapomnianego drogiego, choć
skromnego „ja-ja”, odzyskanie jasia, wyzwolenie od miłości, od pragnienia
nieśmiertelności, zachowanie małej, anarchicznej sfery wolności, wolności od
obsesyjnego budowania i zachowania Siebie, wymaga czegoś innego niż terapii.
Wszystkie terapie służą bowiem wyzwalaniu Ja, owego symbolotwórczego pasożyta
wewnętrznego, uciskającego nas i uwodzącego w całym przekroju życia psychicznego
– od niespokojnych snów po świadomość i jej wysublimowane produkcje, z teologią
zbawienia, mitem emancypacji i dyskursem psychoanalizy włącznie. Dopóki szukać
będziemy wyzwolenia od bólu istnienia, dopóki słuchać będziemy obietnic
wieczystego pokoju wewnętrznego w harmonii z Nieskończonym, dopóki Nicość będzie
nam podawać się za kres naszego autoerotycznego niewolnictwa, dopóty
pozostaniemy niewolnikami nadziei. Bo nadzieja jest najprzewrotniejszą
strategią naszej arcyneurozy, naszego samoucisku pod knutem Ja i Boga – bo nawet
nihilizm jest nadzieją, nadzieją na śmierć. Cóż więc robić? Musimy nauczyć się
nie myśleć o sobie, nie myśleć o wolności, nie myśleć o szczęściu, nie posiadać
nadziei, nie wierzyć w nie-śmiertelne, lecz śmierciopodobne ukojenie. Nie
wyzwoli się, kto chce się wyzwolić. Nie pozbędzie się tylko-nadziei ten, kto
ciągle ma nadzieję „mimo wszystko”. Nie pozbędzie się tyrana własnego Ja ten,
kto liczy na zbawczą moc miłości. A więc może Lethe, zapomnienie? A więc może
thanatophilia, prawdziwe umiłowanie śmierci? Tylko w zapomnieniu o sobie, w
prawdziwym zignorowaniu Ja, siebie i Boga, w jakimś zlitowaniu nad nieobecnym,
nie mogącym zaistnieć sobą, sobą przez najmniejsze „s”, jakie tylko da się
napisać, mogę.... Mogę co? Przetrwać? No właśnie, nie przetrwać (nie szukam już
wszak wyzwolenia ani zbawienia, nawet z postaci nirwany), lecz nie-przetrwać,
spokojnie nie-zaistnieć, spokojnie umrzeć. Tanatos: mój nie-Bóg, nie-Bóg mojej
nie-nadziei; Eros: śmiertelny tyran, obiecujący nieśmiertelność i straszący nas
śmiercią, podający się za kochającego Boga jedynego. Śmierć jest moją jedyną
nieśmiertelnością. Litość nad nieobecnym, nienarodzonym mną (i tobą, i nim, nad
nami i wami), jest jedyną prawdziwą miłością, miłością, w której nareszcie nie
ma już Mnie, Wielkiego Kochającego. Nie ma Ja – nie ma komu umrzeć (lub być
nieśmiertelnym). Zapomnijmy o Sobie, a umrzemy przed śmiercią. Ukonstutuujmy się
jako litość najbardziej egalitarna i nieegoistyczna, a podła chimera Ja rozwieje
się w niepamięci, razem z jej sublimatami, pisanymi z dużych liter i rzucającymi
nas na kolana. Zlitujmy się nad własną nie-obecnością, dajmy spokój sobie, sobie
przez najmniejsze „s”, pogłaszczmy po głowie „ja” przez małe „j”, zdrobniałe;
pogłaszczmy jasia. Bez protekcjonalnej wyższości, bez pedofilnej występności,
lecz tak po prostu, jak głaszcze się sierotę. Nic nieznaczący głosik sieroty, w
świecie przesyconym znaczeniami i symbolami, w egzaltowanym zgiełku tekstury i
semiozy, i czego tam jeszcze, nie wzywa nas i nie poucza. Po prostu coś
usłyszeliśmy. Rozbuchane Ja, umęczone służbą sobie, zaczadzone doktryną
wielkiego, wszechogarniającego Życia, które warte jest samo siebie, wierzące w
Boga i nieukojone w nadziei zbawienia, zalęknione w obliczu śmierci i
nieśmiertelności, przystaje na chwilę, słysząc nic nie znaczący głosik sieroty
jasia. Jak burczenie w brzuchu, kóre przypomina nam, że jesteśmy ciałem, ów
głosik, nieledwie pisk, zatarty ślad opuszczonego sieroty, przypomina nam, że
jest coś bardzo małego, co nam umyka, tak małego, że nie zgniecie go żaden walec
neurotycznej represji. Daje znać o sobie, o sobie przez najmniejsze „s”, jakie
da się napisać – i tyle. Dalej już rób, co chcesz.
Neurotyczny strach przez neurozą, egzaltacja, jest motorem
tej filozofii. Ale nie jest ona, mimo to, auto-terapią. Jest wezwaniem do
anty-terapii, do nie-terapeutycznego samo-nieokreślenia. Nie da się uleczyć ja.
Nie da się wyleczyć z ja. Nie ma wyzwolenia ani nadziei. Nie ma Boga, zbawienia,
śmierci i nieśmiertelności. Jest tylko pobłażające, nieme pojednanie z własnym
nieistnieniem. I z twoim nieistnieniem. Z naszym nieistnieniem. Jest tylko
litość. Litość: nieme, niezróżnicowane jedno, przedwieczna śmierć przed
narodzeniem, otchłanny nie-byt. Moje wielkie tyraniczne Ja, wiecznie głodny
Eros, niespokojny i obsesyjny, nigdy się nade mną nie zlituje. Wielki Bóg,
przytłaczający mnie ciężarem obietnicy wiecznej rozkoszy, projekcja mojego
tyrana w kosmiczną pustkę, w tło mojej wyobrażonej nieświadomości, nie zna
litości – zbawia, potępia, ale za nic nie zostawi w spokoju. Tylko ja sam, przez
najmniejsze „j” pisany, tylko jako jaś mogę się przemknąć na stronę niepamięci i
śmierci. Tylko ja jako jaś mogę się nad sobą zlitować. Pójdźmy za nie-wzywającym
nas piskiem wewnętrznego sieroty. Nie bądźmy Sobą, lecz sobą. To zmniejszenie,
które nie jest ucieczką ani zapadnięciem się w kontemplacji Atmana-Brahmana, ani
niczym takim, żadną mokszą ani ekstazą, żadnym powrotem do stanu embrionalengo,
lecz tylko prostym zmniejszeniem się, to właśnie nazywam litością. Kto się
lituje nad kim? To źle postawione pytanie – litość nie jest miłością, zachłannym
stopieniem się podmiotów, lecz łagodnym pojednaniem w małości, zgodą na to, co
najmniejsze. W słabych promieniach litości odpoczną odrobinę obaj ci szaleńcy:
Ja i Bóg. Odpoczniemy wszyscy.
|