Jan Hartman
j.hartman@iphils.uj.edu.pl
Principia, 31-044 Kraków, ul. Grodzka 52
 
    back
   
Teksty,Texts,Texte  
  home

Jan Hartman

 

Eros i Tanatos (prośba o litość dla jasia)

 

Znana figura Freudiańska sugeruje dialetyczny rytm ludzkiego losu, wyznaczony sprzecznym tendencjami: pragnieniem życia (Eros) i nieświadomą dążnością do śmierci, powrotu do świata nieorganicznego, z którego wychodzi każde życie (Tanatos). „Erotyczna” antropologia ma długą historię – od Platona do Freuda. Mistyka śmierci jako tajmniczego przeznaczenia człowieka również nie jest nowością, jakkolwiek idea bezwarunkowej, absolutnej śmierci została jasno wyartykułowana i przemyślana dopiero w tradycji egzystencjalistycznej oraz w psychoanalizie. Odkrycie śmierci przygotowane zostało przez materialistyczny naturalizm i związaną z nim hipotezę nieistnienia Boga, a także przez notoryczne trudności z zadowalającym przedstawieniem stanu zbawczego, czyli jakiejś akceptowalnej wieczności. Okazuje się, że strachu przed wszelką wiecznością, przed permanentną aktywnością, którą w końcu jest każda foma życia, aktywnością najbardziej choćby podniosłą i radosną, najbardziej nawet podobną do bierności („oglądanie Boga”), nie da się się ukoić. Lęk przed śmiercią i lęk przed nieśmiertelnością przynależą do siebie. „Zapomnienie się w życiu”, aby nie myśleć o śmierci, i zapomnienie o przerażającej możliwości nieśmiertelności jest naszą strategią psychiczengo przetrwania. Strategia jest nieskuteczna, w tym sensie, że nie przynosi nic prócz obsesyjnej aktywności nieustających powtórzeń czynności sprawiających ból, od czasu do czasu przerywanej chwilami rozkoszy, do których równie obsesyjnie powraca pamięć. Wygląda na to, że dopóki jest ja, dopóty jest ból i frustracja. Bycie „ja” to obsesja wszystkich obsesji. Samobójstwo byłoby kapitulacją. Zignorowanie cierpienia – to najkłamliwszy z wszystkich projektów. Czy można więc coś zrobić?

Zainspirowany poniekąd Lacanem, zamierzam mówić o wiecznie niezaspokojonym wewnętrznym Egoiście, czyli Ja, które uciska nas i żąda coraz to nowych rozkoszy, stając się naszym wewnętrznym wrogiem, a więc Obcym i Innym. Podaje się on za nas samych, a co gorsza, w gargantuicznym fantomie, sprojektowany na ekran nicości, którą uczymy się negować, wybijając się na substancjalną podmiotowość (dusza), uciska nas jako absolutny obiekt miłości, jako Inny boski i wieczny. Żyje się, egzystuje się, w ciasnej szczelinie między Nieobecnym Ja i Nieobecnym Bogiem. Obaj tyrani mojej chorej wyobraźni ciągną mnie ku sobie, obiecując, że są mną samym, że Atman jest Brahmanem, że w nich zdefiniuję i utrwalę swój byt. Umiłowanie zachłannego wewnętrznego wroga – Ja – sublimuje w idei Boga jako nieśmiertelnego ciemiężcy, wiążącego nas nierozerwalnym, wieczystym węzłem miłości. Oto jak działa neurotyczna maszyneria obsesyjnego autoerotyzmu, narcystycznej samokreacji. Miłość własna i miłość Boga stają się jednością, a zwasalizowana w stosunku do niej, anarchiczna i archaiczna nieświadomość, mój drogi, zawsze pomijany ja-ja, ja-jaś, znika z pola doświadczenia wewnętrznego; staje się nikły jak cień cienia, staje się nie-ja, nie-innym, w końcu staje się nie-kochanym. Ja pochłania wszystko, ogarnia Innego, a imię Ja i imię Inny znaczą to samo. Gdzież więc jestem ja, ten ja, który jeszcze mógłby się zbuntować? Gdzie jestem, drogi ja-ja, ten bez przyprawionej łacińskiej gęby, ten zwykły, nieegzaltowany? Gdzie too ja, które nie każe się karmić nieśmiertelnymi rozkoszami, nie każe mi żyć wiecznie i bez końca, nie każe mi wciąż siebie szukać, by nareszcie „być sobą”, „być u siebie”, uzyskać wieczystą, zbawczą samotożsamość i substancjalność?”. Gdzie jest zagubiony sierota, odepchnięty przez Ja i Boga?

To sieroce ja, które nie chciałoby się podporządkować „szantażowi zbawienia”, obietnicy wiecznej miłości, świętych obcowania, wizji uszczęśliwiającej i całemu systemowi niewolniczej ekonomii libidinalnej, w gruncie rzeczy pozbawione jest imienia. Kiedyś zostało nazwane id i zdyskredytowane przez metaforę prymitywnego arche, z którego dopiero sublimuje wszystko, co moje i godne miłości. Zostało też oskarżone, przedstawione jako grzeszne i powodujące nieustanne cierpienia. Tak oto, dzięki przewrotności analizy, mój wewnętrzny tyran, „moje”, wewnętrznie transcendentne, Ja i jego gigantyczny boski cień, boskie Inne-Ja, wniknęły swą symboliczną propagandą poza ostatnie szańce mojej bezbronnej prywatności.

Niechaj dziś sierota ma głos. Nasłuchujmy. Bez wątpienia będzie to głos cichy i nieefektowny. Żadne tam Wezwanie. Żadne tam wołanie z głębi Hadesu. Ot, pisk myszy, odgłos równie nieznaczący, jak sama istotka, która go wydaje. Odzyskanie niekochanego, nieznanego i zapomnianego drogiego, choć skromnego „ja-ja”, odzyskanie jasia, wyzwolenie od miłości, od pragnienia nieśmiertelności, zachowanie małej, anarchicznej sfery wolności, wolności od obsesyjnego budowania i zachowania Siebie, wymaga czegoś innego niż terapii. Wszystkie terapie służą bowiem wyzwalaniu Ja, owego symbolotwórczego pasożyta wewnętrznego, uciskającego nas i uwodzącego w całym przekroju życia psychicznego – od niespokojnych snów po świadomość i jej wysublimowane produkcje, z teologią zbawienia, mitem emancypacji i dyskursem psychoanalizy włącznie. Dopóki szukać będziemy wyzwolenia od bólu istnienia, dopóki słuchać będziemy obietnic wieczystego pokoju wewnętrznego w harmonii z Nieskończonym, dopóki Nicość będzie nam podawać się za kres naszego autoerotycznego niewolnictwa, dopóty pozostaniemy niewolnikami nadziei. Bo nadzieja jest najprzewrotniejszą strategią naszej arcyneurozy, naszego samoucisku pod knutem Ja i Boga – bo nawet nihilizm jest nadzieją, nadzieją na śmierć. Cóż więc robić? Musimy nauczyć się nie myśleć o sobie, nie myśleć o wolności, nie myśleć o szczęściu, nie posiadać nadziei, nie wierzyć w nie-śmiertelne, lecz śmierciopodobne ukojenie. Nie wyzwoli się, kto chce się wyzwolić. Nie pozbędzie się tylko-nadziei ten, kto ciągle ma nadzieję „mimo wszystko”. Nie pozbędzie się tyrana własnego Ja ten, kto liczy na zbawczą moc miłości. A więc może Lethe, zapomnienie? A więc może thanatophilia, prawdziwe umiłowanie śmierci? Tylko w zapomnieniu o sobie, w prawdziwym zignorowaniu Ja, siebie i Boga, w jakimś zlitowaniu nad nieobecnym, nie mogącym zaistnieć sobą, sobą przez najmniejsze „s”, jakie tylko da się napisać, mogę.... Mogę co? Przetrwać? No właśnie, nie przetrwać (nie szukam już wszak wyzwolenia ani zbawienia, nawet z postaci nirwany), lecz nie-przetrwać, spokojnie nie-zaistnieć, spokojnie umrzeć. Tanatos: mój nie-Bóg, nie-Bóg mojej nie-nadziei; Eros: śmiertelny tyran, obiecujący nieśmiertelność i straszący nas śmiercią, podający się za kochającego Boga jedynego. Śmierć jest moją jedyną nieśmiertelnością. Litość nad nieobecnym, nienarodzonym mną (i tobą, i nim, nad nami i wami), jest jedyną prawdziwą miłością, miłością, w której nareszcie nie ma już Mnie, Wielkiego Kochającego. Nie ma Ja – nie ma komu umrzeć (lub być nieśmiertelnym). Zapomnijmy o Sobie, a umrzemy przed śmiercią. Ukonstutuujmy się jako litość najbardziej egalitarna i nieegoistyczna, a podła chimera Ja rozwieje się w niepamięci, razem z jej sublimatami, pisanymi z dużych liter i rzucającymi nas na kolana. Zlitujmy się nad własną nie-obecnością, dajmy spokój sobie, sobie przez najmniejsze „s”, pogłaszczmy po głowie „ja” przez małe „j”, zdrobniałe; pogłaszczmy jasia. Bez protekcjonalnej wyższości, bez pedofilnej występności, lecz tak po prostu, jak głaszcze się sierotę. Nic nieznaczący głosik sieroty, w świecie przesyconym znaczeniami i symbolami, w egzaltowanym zgiełku tekstury i semiozy, i czego tam jeszcze, nie wzywa nas i nie poucza. Po prostu coś usłyszeliśmy. Rozbuchane Ja, umęczone służbą sobie, zaczadzone doktryną wielkiego, wszechogarniającego Życia, które warte jest samo siebie, wierzące w Boga i nieukojone w nadziei zbawienia, zalęknione w obliczu śmierci i nieśmiertelności, przystaje na chwilę, słysząc nic nie znaczący głosik sieroty jasia. Jak burczenie w brzuchu, kóre przypomina nam, że jesteśmy ciałem, ów głosik, nieledwie pisk, zatarty ślad opuszczonego sieroty, przypomina nam, że jest coś bardzo małego, co nam umyka, tak małego, że nie zgniecie go żaden walec neurotycznej represji. Daje znać o sobie, o sobie przez najmniejsze „s”, jakie da się napisać – i tyle. Dalej już rób, co chcesz.

Neurotyczny strach przez neurozą, egzaltacja, jest motorem tej filozofii. Ale nie jest ona, mimo to, auto-terapią. Jest wezwaniem do anty-terapii, do nie-terapeutycznego samo-nieokreślenia. Nie da się uleczyć ja. Nie da się wyleczyć z ja. Nie ma wyzwolenia ani nadziei. Nie ma Boga, zbawienia, śmierci i nieśmiertelności. Jest tylko pobłażające, nieme pojednanie z własnym nieistnieniem. I z twoim nieistnieniem. Z naszym nieistnieniem. Jest tylko litość. Litość: nieme, niezróżnicowane jedno, przedwieczna śmierć przed narodzeniem, otchłanny nie-byt. Moje wielkie tyraniczne Ja, wiecznie głodny Eros, niespokojny i obsesyjny, nigdy się nade mną nie zlituje. Wielki Bóg, przytłaczający mnie ciężarem obietnicy wiecznej rozkoszy, projekcja mojego tyrana w kosmiczną pustkę, w tło mojej wyobrażonej nieświadomości, nie zna litości – zbawia, potępia, ale za nic nie zostawi w spokoju. Tylko ja sam, przez najmniejsze „j” pisany, tylko jako jaś mogę się przemknąć na stronę niepamięci i śmierci. Tylko ja jako jaś mogę się nad sobą zlitować. Pójdźmy za nie-wzywającym nas piskiem wewnętrznego sieroty. Nie bądźmy Sobą, lecz sobą. To zmniejszenie, które nie jest ucieczką ani zapadnięciem się w kontemplacji Atmana-Brahmana, ani niczym takim, żadną mokszą ani ekstazą, żadnym powrotem do stanu embrionalengo, lecz tylko prostym zmniejszeniem się, to właśnie nazywam litością. Kto się lituje nad kim? To źle postawione pytanie – litość nie jest miłością, zachłannym stopieniem się podmiotów, lecz łagodnym pojednaniem w małości, zgodą na to, co najmniejsze. W słabych promieniach litości odpoczną odrobinę obaj ci szaleńcy: Ja i Bóg. Odpoczniemy wszyscy.

jot@ka