Jan Hartman
Dowody na istnienie Boga?
Zagadnienie istnienia Boga wiąże się z wieloma
nieporozumieniami. Ich wyjaśnienie pozwala uniknąć jałowych dyskusji i
nieporadnych rozważań metafizyczno-teologicznych, którymi można by dziś zapełnić
całą bibliotekę. Rozeznanie się w meandrach retoryki skoncentrowanej na ideach
wiązanych ze słowem „Bóg” jest rzeczą trudną – ta niewielka rozprawa może służyć
pierwszą pomocą w tym zadaniu. Jako że świadomość błędów i sofizmatów związanych
z tak zwanymi dowodami na istnienie Boga oraz pozorów mądrości, jakie wywołuje
uprawianie metafizyki absolutu, musi wpływać na wiarę religijną i stosunek do
niej, jest rzeczą naturalną, że obok krytycznej analizy tego, co wyczynia się w
filozofii z pojęciem Boga i pojęciami pokrewnymi, pomieszczę tu również pewne
uwagi o religii i wierze.
Nie istnieje jednolite pojęcie Boga albo Absolutu
Uderzającą własnością przedmiotu naszych rozważań jest
domniemanie przyjmowane w typowych dyskusjach, iż gdy mówimy o „Bogu” i spieramy
się o jego atrybuty i możliwość wykazania jego istnienia, mówimy o tym samym.
Tymczasem tak nie jest, a złudzenie bierze się stąd, że nasz przedmiot z
definicji musi być jeden jedyny. Skądże więc mogłaby się brać wielość znaczeń?
Otóż nie ma żadnej trudności w konstruowaniu wielu różnych pojęć, którym stawia
się warunek, iż postulowany w nich przedmiot będzie – jako „absolutny” –
wyłącznie jeden. Nazwijmy taki obiekt, którego pojęcie budujemy zgodnie z taką
intencją, że ów wyznaczany przez nie obiekt będzie absolutnie i z konieczności
unikalny, czyli Jeden i Jedyny, nie przynależąc do żadnej klasy przedmiotów (jak
najwyższa góra świata, która też jest jedyna), literą X. Zauważmy teraz, że X
może okazać się Bogiem, w różnych znaczeniach, jakie nadają temu słowu katolicy,
Żydzi albo muzułmanie, może okazać się, z grecka, absolutnym umysłem, będącym
pierwszą przyczyną i „pierwszym nieruchomym poruszycielem” świata, niemiecką
jaźnią transcendentalną albo osobliwością metafizyczną, która będąc Jednią ponad
wszelkie wyrażenie, pozbawiona jest wszelkich określeń, wykraczając poza nie i
znosząc w sobie wszelkie przeciwieństwa. Jest tylko złudzeniem, że słowo „Bóg”
jest nazwą jednostkową a jednocześnie terminem ogólnym, oznaczającym X, o jakim
w różny sposób mówią katolicy, muzułmanie a nawet ateiści. Nie ma „Boga” jako
terminu ogólnego, lecz z tego bynajmniej nie wynika logicznie, że wszyscy,
którzy mówią o „Bogu”, mówią o tym samym. Może im się wydawać, że mówią o tym
samym, gdyż mówią o „X”, a X jest terminem ogólnym. Niestety, faktycznie nie
mówią o X (wchodząc na poziom refleksji, na którym sytuujemy się my, w
niniejszej analizie), lecz każdy o czymś innym, co sobie wyobraża bądź wierzy,
iż sobie wyobraża w związku ze słowem „Bóg”. Dlatego też i pytanie o istnienie
Boga jest notorycznie wieloznaczne i niejasne. Takie też są rozważania pytaniem
tym wywołane, oczywiście o ile nie opierają się starannym rozróżnieniu
wchodzących w grę znaczeń słowa „Bóg”.
Jedność desygnatu słowa „Bóg” w rozmaitych kontekstach jego
użycia jest iluzoryczna lub czysto postulatywna, nie wnosząc w dodatku żadnego
porządkującego ustalenia do dyskusji na temat X, jako że nie istnieje żaden
zestaw określeń (X, Boga, absolutu etc.), które wszyscy uprawnieni użytkownicy
mogliby przyjąć za podstawę porozumiewania się. Wystarczy choćby to, że jedni
mogą mówić o X, że nie może nie istnieć, a inni, że jest fikcją intelektu i nie
istnieje. Albo to, że dla jednych jest duchem czy osobą, która przejawia wolę, a
nawet może wcielić się w człowieka, dla innych zaś niewzruszonym w swej
doskonałej jedności prostocie pra- czy nad-bytem. Kto by twierdził, że to jest
jedno i to samo, ten doprawdy lepiej by już twierdził, że jednym i tym samym
jest kamień i drzewo, choć w innych aspektach ujmowane. Jeśli zaś o X można
powiedzieć wszystko (lub prawie wszystko, bo z wyjątkiem bluźnierstw), to tym
samym nie można powiedzieć nic określonego, więc mówi się o niczym, w dodatku
nierzadko przechwalając się przewrotnie, że jest to właśnie jakoby wielce
pouczająca „teologia negatywna” albo „uczona niewiedza”. Posiadłszy wszelako tę
uczoną niewiedzę nie znajduję żadnego powodu, by uważać ją za cokolwiek więcej,
niż obserwację osobliwości, jakie napotyka umysł i język w granicznych,
nietypowych i jałowych zastosowaniach. Obserwacje te są, owszem, pouczające,
lecz nie na temat Boga lub czegokolwiek w tym rodzaju, ale na temat heurezy
metafizycznej i spekulatywnej, czyli z punktu widzenia rozeznań
metafilozoficznych. Od Damasciusa do Siemiona Franka, poprzez Pseudodionizego,
Eckharta i Kuzańczyka, odrabialiśmy wszak tę lekcję wiele razy.
Gdyby zaś ktoś jeszcze miał wątpliwości co do
niejednoznaczności X i podstawianych za nie terminów, niech zwróci uwagę, że
wprawdzie utarło się w dziejach filozofii przyjmować, iż w metafizyce,
rozprawiającej o absolucie jako summum esse, pierwszej przyczynie etc.,
ma się na myśli „to samo”, o czym mówi teologia, rozprawiająca o Stworzycielu
albo Trójcy, to już XIX-wiecznych i XX-wiecznych filozofów, mówiących o X jako
świadomości transcendentalnej, czyli pierwotnym aktywnym źródle wszelkiego
sensu, jaki może wystąpić w doświadczeniu, wszelkich kategorii umysłu, pojęć
oraz sądów, nie wyłączając tych, w których stwierdza się realne istnienie
czegoś, pozostawia się niejako poza nawiasem, nie przypisując im intencji
mówienia o „Bogu”. Tymczasem charakterystyka konstytutywnej działalności jaźni
transcendentalnej niczym istotnym nie różni się od sposobu, w jaki neoplatonicy
oraz inspirowani przez neoplatonizm autorzy chrześcijańscy opisywali działanie
boskiego intelektu. Swoją drogą zadziwiający jest upór pewnych filozofów przy
określaniu samych siebie jako realistów, skoro przyjmują istnienie Boga,
będącego intelektem, od działania którego zależne jest istnienie i treść każdego
bytu oraz zawartość każdego umysłu. Dokładnie tak samo zachowują się
przedstawiciele tradycji transcendentalnej, zastrzegając, że nie idą na wojnę z
„ludem”, „językiem potocznym” ani „naturalnym nastawieniem” i nie tylko nie
podważają realności świata, ale właśnie ostatecznie (bo transcendentalnie) ją
utwierdzają. Tego rodzaju przekomarzania – kto mianowicie jest większym realistą
– uważam za igraszki filozoficznej piaskownicy, ale mniejsza o to.
Zważywszy na to, że X jest raz tym, raz czymś innym, pytanie,
czy istnieje X nie ma sensu. I dlatego nie ma też sensu pytanie o istnienie
Boga. Przedmiot pytania nie został określony, a tym bardziej kryteria
rozstrzygania, a więc warunki uznawania bądź nie tez „X istnieje” albo „X nie
istnieje”.
Własności spekulacji budującej osobliwość metafizyczną zwaną
absolutem lub Bogiem
Zadziwiającą cechą konstrukcji pojęcia absolutu, a więc
takiego X, które zwyczaj filozofów nakazuje dość machinalnie utożsamiać z
Bogiem, jest łatwość, z jaką wyprowadza się szereg jego określeń oraz łatwość, z
jaką stwierdza się nieadekwatność tychże określeń do nieskończonej natury samego
absolutu jako takiego, co pozwala pogodzić się z występującymi pomiędzy nimi
sprzecznościami. Mówiąc o łatwości mam na myśli doświadczenie dydaktyczne. Od
dwudziestu lat omawiam ten temat ze studentami, osiągając zwykle doskonały
rezultat. Prawie każdy inteligentny człowiek potrafi sformułować szereg takich
„imion Bożych” i dostrzec ich ograniczenia. Każdy też łatwo pojmuje zasadę,
zgodnie z którą, można zaakceptować kolejne określenia absolutu. Zasadą tą jest
perfekcja bezwzględna, to jest nieuwarunkowana żadną niedoskonałością. Jako że
jednak perfekcje, jakie możemy wskazać, na ogół są pewnymi określeniami,
ograniczającymi jakąś inną perfekcję, musimy nałożyć na owe predykaty
określające absolut dodatkowy warunek, iż są one ułomne i warunkowe, gdyż to,
czemu mają odpowiadać, jest jedno, niezróżnicowane i nieskończone. Ostatecznie
więc ponosimy piękną klęskę: dochodzimy do rozumienia absolutu przez pryzmat
doświadczenia niemożności zrozumienia go. Stajemy się mądrzy świadomością swojej
niewiedzy o absolucie i stajemy przed nim niczym przed czarną dziurą albo
jaśniejącym słońcem, z natury niezdolni przekroczyć rozumem bariery, jaka nas od
tej „supraracjonalnej” rzeczywistości oddziela. Jak przebiega taka gra w „uczoną
niewiedzę”?. Jest wiele jej wariantów. Oto jeden z nich.
Bóg jest doskonały. Nie ma więc żadnych braków. Od niczego
nie zależy i nic nie może stawić oporu jego władzy. Jest przeto nieskończony,
nieuwarunkowany i wszechmocny. Jest jeden jedyny, bo dwa absoluty wzajem by się
ograniczały. Będąc nieuwarunkowanym Bóg istnieje sam przez się, czyli z mocy
własnej natury, która nie różni się nim od jego istnienia; dlatego Bóg jest
Bytem jako takim, wobec czego wszystko, co istnieje, istnieje przez niego i
wobec niego. Jest więc Bóg zarówno przyczyną samego siebie i ostateczną
przyczyną wszelkiego bytu. Jest przeto Stwórcą, a jego doskonała i zupełna
rzeczywistość jest źródłem rzeczywistości wszystkiego, co zechce stworzyć.
Tworzy z wolnej woli, gdyż nie podlega konieczności. Tworząc, nadaje światu
istnienie i sens, wobec czego jest Prawdą i miarą prawdy każdego bytu oraz
źródłem prawdy każdej myśli. Jego wola ustanawia dobro i oddziela je od zła,
przez co Bóg jest stwórczym i miarodajnym Dobrem. Jako doskonały jest też Bóg
absolutną jednością. Jako doskonale jeden, w sobie niezłożony, jest prosty i
nieruchomy. Nie ma w nim podziału i zmiany, gdyż te oznaczałyby możliwość
rozkładu, zależność wewnętrzną jego części, aspektów bądź stanów od siebie, a
ponadto skoro doskonałość może mieć tylko jedną postać, tedy różne stany Boga
musiałyby jego doskonałość deprecjonować. Jako nieskończony i prosty Bóg jest
nieokreślony – nie przysługują mu cechy, gdyż każda cecha wyklucza jakieś inne,
a tym samym stanowi ograniczenie, ponadto zaś wprowadza wewnętrzną różnicę w
tym, co daną cechę posiada: różnicę podmiotu cechy i tejże cechy; różnica zaś
taka pozostaje w sprzeczności z absolutną prostotą i wewnętrzną jednością Boga.
Dlatego prawomocne określanie Boga, czyli przypisywanie mu własności, jest
niemożliwe i ma sens wyłącznie naprowadzający i negatywny. Bóg „jest”, ale i
„nie jest” tym wszystkim: Bytem, Jednością, Prawdą, Dobrem.
Tego rodzaju dyskurs, w założeniu wyrażający coś nie dającego
się wyrazić, skazany jest na niekonsekwencję, jakkolwiek mocą tegoż założenia
niekonsekwencja musi być akceptowana. Można ją skwitować przypisaniem Bogu meta-
czy też quasiwłasności bycia coincidentia oppositorum, jednością
przeciwieństw, albo stwierdzeniem, że Bóg jako niepoznawalny jest Tajemnicą,
wobec której rozum musi się załamać. A więc poniekąd czym gorzej tym lepiej:
konsekwentny dyskurs o Bogu byłby wszak zaprzeczeniem warunku początkowego,
jakim jest przyjęcie na siebie niemożliwego zadania wyrażania niewyrażalnego. Z
zasady nie może się to udać, więc porażka, polegająca na niekonsekwencjach i
sprzecznościach, jakoby wskazuje na poprawność rozumowania. Ta intelektualna
przewrotność nie może wszelako służyć za argument za istnieniem absolutu. Wręcz
przeciwnie: to, że z góry wiemy, iż o absolucie nie da się mówić w sposób
konsekwentny, a następnie rzeczywiście w tę niekonsekwencję popadamy dowodzi co
najwyżej słuszności owego założenia, w żadnym zaś razie istnienia absolutu;
fakt, że jakiegoś obiektu nie da się określić bądź skonstruować w zadany sposób
przemawia raczej za przyjęciem twierdzenia, iż obiektu tego nie ma, niż że jest.
Po prostu postulujemy coś zrazu niejasnego, a potem wyjaśnia się, że postulat
czy postulaty były niespójne.
Najbardziej charakterystyczne niespójności w konstrukcji
absolutu dotyczą jego charakterystyki jako prostego i niezmiennego a
jednocześnie działającego i posiadającego wolę. Obie wszak cechy: prostota i
wolność zdają się być bezwzględnymi perfekcjami, których odmówić absolutowi
niepodobna. Są też inne niespójności, na przykład taka, że doskonałość wymusza
przyjęcie, iż absolut jest wolny, więc nie musi tworzyć świata, podczas gdy jego
absolutna racjonalność i dobroć nakazywałyby uznać, że wszystko, co czyni,
wynika z jego istoty, przeto tworzy świat w sposób konieczny, co więcej zaś –
zniewolony jest do tego, by stworzyć go najlepszym z możliwych. Niespójności
można potraktować poważnie i uznać za fiasko całego rozumowania, lecz można też
imać się owej strategii retorycznej „im gorzej tym lepiej”, powiadając, że
absolut jest niepojęty, a jako nieskończony wchłania w siebie sprzeczności, gdyż
zasada niesprzeczności dotyczy bytu stworzonego. Absolut będzie „ponad” zasadą
sprzeczności, ponad rozróżnieniem wolności i konieczności, bierności i
aktywności etc. Miałoby to nas bodaj zniewalać to tym gorliwszego afirmowania
jego istnienia – tymczasem, jak już zauważyłem, jest odwrotnie: logicznie
myślącą osobę zabiegi takie raczej odwodzą od poważanego traktowania
ewentualności istnienia absolutu. Warto na marginesie zauważyć, że sugestia, iż
absolut jest „ponad” pewne rozróżnienia, kieruje nas na ścieżkę iterującej
refleksji, bynajmniej nie prowadzącą do przekonania o istnieniu absolutu. Skoro
ma sens powiedzenie, że Bóg nie jest ani wolny ani zdeterminowany swą naturą,
gdyż żadne z tych określeń nie oddaje jego niepojętej istoty, to ma też sens
powiedzenie, że nie jest tak, że „nie jest ani wolny, ani zdeterminowany”, gdyż
to również nie oddaje jego niepojętej istoty. Nic nie oddaje niepojętej istoty
Boga, bo trudno oddać pustkę w głowie, jaką mamy próbując nadać pozytywny sens
pojęciu absolutu, a nie ograniczając się do negatywnych bądź quasi-pozytywnych
określeń. Oczywiście, pustka w głowie, czyli brak pojęcia i posiadanie w to
miejsce pusto formalnego oznaczenia, nazwy „Bóg”, którą wypełnia się tymczasową
treścią, wedle pewnych niespójnych wskazówek, może być odczuwany jako
„tajemnica” – mniej gołosłowne jest wszak określenie jej jako braku sensu.
Zdanie „absolut nie ma sensu” jest z pewnością lepiej uzasadnione niż zdanie
„absolut istnieje”.
Osobliwości logiczne pytania o istnienie Boga i tzw.
ontologicznego dowodu na istnienie Boga
Pytanie o istnienie Boga nie jest wszelako pozbawione sensu
psychologicznego – jest zrozumiałe. Co więcej, kojarzy się z paralogizmami i
nieporozumieniami, które niejako firmuje. Można by je zbyć wzruszeniem ramion,
gdyby nie to, że są tak pouczające, no i tak uwodzicielskie dla wielu.
Przedstawię je tutaj bez pretensji do odkrywczości, a jedynie w zamiarze jasnego
i zwięzłego ich wyłożenia, co zresztą nie jest wcale takie łatwe.
Najważniejszy paralogizm wiąże się brakiem rozeznania warunków pytania, a
więc warunków możliwości problematyzacji istnienia X, nazywanego Bogiem.
Zauważmy, że z kolei do warunków narzuconych pojęciu Boga, a więc zasad
konstruowania znaczeń słowa „Bóg” zawsze należy konieczność istnienia bądź
istnienie konieczne. To, co nazywamy Bogiem, nie może nie istnieć. Bóg istnieje,
bo tak sobie postanowiliśmy, wymyślając go, bądź też tak stanowi idea Boga,
którą rzekomo z konieczności mamy w umyśle i usunąć jej stamtąd nie możemy.
Kartezjusz miał taką ideę, a podobnie Kant – ich nieodparte przekonanie, że
istnieje Bóg, nie może mieć wszelako wartości argumentu (dla Kartezjusza
jednakże ma, choć dla Kanta nie do końca), w odróżnieniu od całkiem łatwo
sprawdzalnego faktu, że nie wszyscy posiadają wrodzoną ideę nieskończonego i
doskonałego bytu, w dodatku ideę jasną i z całą pewnością pochodzącą od tegoż
bytu, bo niemożliwą do samodzielnego zmyślenia
przez człowieka.
Zostawiając na boku barokową kwestię, czy wszyscy posiadamy w umyśle wrodzoną
ideę Boga, poprzestańmy na tym, że tak czy owak warunkiem poprawnego użycia
nazwy „Bóg”, historycznie i realnie na nas nałożonym, jest niezgoda na
sensowność zdania „Bóg nie istnieje”, zaś jedną z proponowanych w konstrukcji
pojęcia Boga form eksplikacji prawidłowego i wzorcowego zastosowania nazwy Bóg
jest afirmatywne wypowiadanie zdania (inaczej mówiąc: stwierdzenie) „Bóg
istnieje”, ewentualnie zdań pokrewnych, takich jak „Bóg istnieje koniecznie”,
„Bóg nie może nie istnieć”, „Bóg istnieje mocą tego, czym jest, a więc mocą swej
istoty, sam przez się”, „Bóg nie może nie istnieć, więc jeśli może istnieć, to
musi istnieć”, „Bóg swym istnieniem wykracza poza system kategorii
egzystencjalnych, jest więc poza lub ponad możliwością, faktycznością i
koniecznością; ponad realnością i nierealnością”. Specjalnie dobieram tu
przykłady zdań dość skomplikowanych, aby zwrócić uwagę na mimo wszystko prostą
zasadę, jaka tu obowiązuje. Wychodząc od banalnej intuicji, że Bóg to jest coś
takiego, co musi istnieć, i to wiecznie, koniecznie, niewzruszenie, gdyż w
przeciwnym razie nie byłby to żaden Bóg, można z łatwością wyprodukować cały
szereg tez metafizycznych czy raczej onto-teologicznych, wedle takiej reguły, że
dobieramy zwroty i sformułowania, które z jednej strony oddadzą dobrze ową ideę,
że Bóg jest wieczny i niezniszczalny, od niczego nie zależny, a więc i przez nic
nie stworzony, lecz z siebie od zawsze i na zawsze będący, a z drugiej
przypisują Bogu unikalne doskonałości, wysławiając niepojętą moc tego sposobu
istnienia, tego Istnienia, którym on istnieje, którym on sam przez się, całym
sobą Jest. Kto raz nauczy się apologetycznego słowotoku, którego próbki tu – nie
bez pewnej złośliwości – dajemy, ten może bez trudu praktykować go w całej jego
jałowości, bez końca, do upojenia. Tysiące traktatów teologicznych na tym
właśnie polega.
Wszystkie te wielkie słowa, proklamujące Boga koniecznym
bytem, który musi istnieć i istnieje sam przez się, nie zmieniają niczego w
samej naturze tego dyskursu, który jest niczym innym jak perswazją i
postulatywnym proklamowaniem pojęcia Boga, narzucającym jako warunek definicyjny
terminu „Bóg” afirmację jego niewysłowionej rzeczywistości. W świetle tego, co
się nam próbuje intelektualnie narzucić w tym retorycznym procesie, zdanie „Bóg
nie istnieje” rzeczywiście nie ma sensu, ale za to zdanie „Bóg istnieje”
uzyskuje – odpowiednio do tego – status zaledwie proklamacji, postulatu
znaczeniowego lub definicyjnego, a w żadnym razie stwierdzenia, które mogłoby
podlegać jakiejkolwiek procedurze sprawdzającej. Tymczasem z pytaniami
egzystencjalnymi, a więc mającymi formę „czy istnieje x?” tak już jest, że
warunkiem ich sensowności jest albo logiczna możliwość obydwu odpowiedzi: „x nie
istnieje” oraz „x istnieje” (co zachodzi wtedy, gdy zapytujemy o przedmiot
możliwego doświadczenia, którym Bóg, jako w założeniu nieskończony i
transcendentny, nie jest), albo też tautologiczny charakter zdania „x istnieje”
lub zdania „x nie istnieje”. Zdanie „krasnoludki nie istnieją” jest analitycznie
prawdziwe bądź tautologiczne z mocy definicji krasnoludka jako bajkowej fikcji w
czerwonym kapturku; podobnie jest ze zdaniem „Bóg istnieje”, które jest
prawdziwe na mocy definicji. Zaprojektować można dowolne definicje, na przykład
taką, że „Krasnal przez duże K to taki krasnal, który istnieje realnie”. Dlatego
„jeśli krasnal jest Krasnalem, to istnieje”, czyli „jeśli istnieje krasnal przez
duże `K’, to istnieje Krasnal”, a także „jeśli jakiś krasnal istnieje realnie,
to jest Krasnalem, który istnieje”. W ten sam sposób powiedzieć można, że jeśli
Bóg jest Bogiem, czyli tym, co pomieściliśmy w jego pojęciu, to istnieje. To
tylko gra słów. Różnica w stosunku do krasnali jest taka, że krasnal jest
pojęciem rodzajowym i nazwą zbiorczą, a Bóg nazwą jednostkową, więc zdanie
„jeśli istnieje jakiś bóg, to jest Bogiem, który istnieje” nie ma sensu. Nie
zmienia to jednak faktu, że asercje egzystencjalne, w tym asercja „Bóg
istnieje”, jeśli wymuszone są przez warunki definicyjne bądź narzucone warunki
poprawnego używania słów, poznawczo nie są nic warte.
Ściśle mówiąc są warte, i to wiele, ale tylko dla tych,
którzy z góry gotowi są uznawać istnienie czegoś, co z mocy definicji
musi uchodzić za istniejące, a więc z góry uznają zdanie „Bóg istnieje” bądź –
jak sami najczęściej się wyrażają – „wierzą w Boga”. Dlatego typowe uzupełnienie
wykładni tzw. ontologicznego dowodu istnienia Boga, stwierdzającego, że nie
można pomyśleć jednocześnie, że Bóg jest najdoskonalszym bytem, jaki da się
pomyśleć, oraz że wcale nie istnieje, stanowi zapewnienie, że w danym wypadku
nie chodzi o żaden dowód dla niedowiarka ani potraktowanie na serio wątpliwości,
czy aby na pewno Bóg istnieje (co przecież oznaczałoby uznanie zdania biblijnego
głupca: „Boga nie ma” za sensowne) – chodzi zaś o eksplikację wiary. Tak to jest
potraktowane u samego Anzelma. Być może błędne koło dobrze służy umacnianiu
wiary, ale nie ma żadnej wartości poznawczej. Dobrze, że przynajmniej Anzelm
zdawał sobie sprawę, że dowód zwany później ontologicznym (a lepiej byłoby
nazwać go logicznym, bo odwołuje się do pojęcia, a jeszcze lepiej nielogicznym,
bo jest zwykłym parlogizmem), ma wartość tylko pod warunkiem przyjęcia
dowodzonej tezy jako przesłanki dowodu – ma przeto wartość, powiedzmy to w ten
sposób, „teologiczną”, lecz nie racjonalną. Kartezjusz zaś nie zdołał zatrzymać
się ani na chwilę, by przeanalizować krytycznie wnioskowanie o istnieniu Boga na
podstawie doskonałości narzuconej przez jego definicję, tak śpieszno mu było
powrócić do zawieszonej wcześniej tezy o istnieniu Boga. Gdyby zobaczył, że
dowód „działa” pod warunkiem, że już wcześniej się wierzy w Boga, na nic by mu
się, w warunkach radykalnego wątpienia, nie przydał.
Dowód ontologiczny zakłada pojęcie bytu doskonałego, który
jako taki jest konieczny i musi istnieć. Zakłada więc zdanie „Bóg istnieje” nie
jako przesłankę, ale warunek semantyczny poprawnego posługiwania się pojęciem
Boga. Przeprowadza się tu jednakowoż inny jeszcze zabieg, a mianowicie owo
utożsamienie doskonałości z realnością. Myśląc byt najdoskonalszy z możliwych,
myślę go jako istniejący, co wyraża się w zdaniu „Bóg istnieje”. Otóż ściśle
biorąc fakt, iż nie mogę pomyśleć bytu najdoskonalszego inaczej niż jako
istniejącego nie oznacza niczego więcej, niż to, że sprzęgam pojęciowo
doskonałość bytu z istnieniem, a więc, że pojęcia te są ze sobą tak właśnie
powiązane. Potrafię jednak, na szczęście, odróżnić zauważenie zachodzącego
między pojęciami stosunku od zdania pierwszego rzędu ujawniającego wprost ten
stosunek, a więc zdania „Bóg istnieje”. Inaczej mówiąc, zdania „powiązanie
pojęcia doskonałego bytu z pojęciem istnienia realnego wyraża się w stwierdzeniu
istnienia Boga” oraz „Bóg istnieje” nie są równoważne. To drugie bynajmniej nie
wynika z pierwszego. Co najwyżej możemy zauważyć, że deskrypcja „byt
najdoskonalszy, jaki mogę pomyśleć” ma ten sam desygnat, co „Bóg”. Ta pierwsza
nie odnosi się wszelako do myśli (a moglibyśmy się zgodzić, że jest coś takiego
jak najdoskonalszy spośród myślnych bytów, jakie posiadam w umyśle), lecz do
jakiegoś bytu doskonalszego od myśli, a wręcz do bytu koniecznie istniejącego. Z
faktu jednak, że potrafię pomyśleć byt koniecznie istniejący, nic nie wynika –
jak już to wykazaliśmy wyżej. Wszystkie trudności w historycznych i
współczesnych analizach tzw. dowodu ontologicznego biorą się stąd, że oprócz
rozróżnienia poziomów wypowiedzi, czyli wypowiedzi o przedmiotach i samych
pojęciach, mamy tu do czynienia ze splataniem się dwóch kwestii: konsekwencji
semantycznych i logicznych posługiwania się pojęciem bytu koniecznego oraz
konsekwencji semantycznych i logicznych posługiwania się zbitką wiążącą pojęcie
doskonałego bytu z pojęciem istnienia.
Oprócz błędów semantyczno-logicznych dowód ontologiczny ma
wadę moralną, którą podziela z innymi „dowodami na istnienie Boga”. Nie można
bowiem pytać w sposób realny i uczciwy, powodowany ciekawością, o istnienie Boga
zdefiniowanego jako byt konieczny albo najdoskonalszy jaki mogę pomyśleć (o ile
do pojęcia doskonałości ma wchodzić istnienie). Pytań w rodzaju „czy istnieje
to, co mocą założenia z konieczności istnieje?” nie stawia się na poważnie, lecz
tylko dogmatycznie, w oparciu o uprzednią wiarę; są to więc pytania pozorne, a
wręcz dogmat ubrany w postać pytań. Można jednak pytać – jak najbardziej
rzeczowo – czy istnieje bezcielesna istota, czyli duch, który stworzył świat,
kieruje nim, a także kieruje naszymi losami, karze nas i nagradza. Nie jest to
jednak bynajmniej pytanie o „istnienie absolutu”, czyli to pytanie o istnienie
Boga, które rozważaliśmy powyżej. Jest to pytanie w jakimś sensie empiryczne,
czyli odwołujące się do jakiegoś ewentualnego doświadczenia potwierdzającego
istnienie takiego ducha, tyle że zupełnie beznadziejne – nie ma takiego
doświadczenia i nic nie wskazuje na to, żeby miało stać się czyimś udziałem.
Dokładnie tak samo można spodziewać się spotkać kiedyś krasnoludka, na przykład
dlatego, że bardzo się tego pragnie i uważałoby się własne życie za pozbawione
sensu, jeśli krasnoludki miałby być tylko w bajkach. Co więcej, wielki duch,
stwarzający i kontrolujący świat, nie przystaje nijak do osobliwości
metafizycznej, jaką jest obiekt wyspekulowany pod mianem absolutu lub Boga,
czyli ów słynny „Bóg filozofów”, gdyż przypisujemy mu cechy moralne i
emocjonalne, a więc ogólnie witalno-osobowe, nie do pogodzenia (bez powoływania
się na niepojętość i tajemnicę) z absolutną prostotą i jednością. Oczywiście,
jak już dobrze wiemy, o absolucie nie możemy powiedzieć w sposób trafny niczego,
więc cokolwiek powiemy będzie w zasadzie równie fatalne. Możemy więc sobie
również udzielić dyspensy na mówienie o nim różnych rzeczy, na przykład że
„gniewa się” albo „nagradza” czy „kocha”, lecz jest to tylko wykręt spekulacji,
którego naturę mieliśmy przyjemność naświetlić powyżej.
Tak naprawę, gdy mówimy o kochającym i podejmującym różne
decyzje Bogu-osobie, o duchu, to nie mówimy wcale o żadnym nieruchomym
absolutnie. Zresztą do stworzenia świata i sprawiedliwego kierowania nim nie
trzeba od razu być bytem absolutnym – wystarczy być zwykłym dobrym bogiem,
jakich pełno w różnych religiach. Ów Bóg żywy interesuje nas zresztą znacznie
bardziej, tyle że jego istnienia nikt nie podejmuje się dowodzić, a jeśli już,
to zalecając raczej mocną wiarę. Ja tej wiary nie mam. Zupełnie nie rozumiem,
dlaczego miałbym nie brać na serio przypuszczenia, że wiara w istnienie
wielkiego i dobrego ducha nie wywodzi się wcale z jego łaskawego dla mnie
natchnienia, lecz po prostu z potrzeby oraz przyjemności wyobrażania sobie, że
podlegam czyjejś opiece i nadzorowi, a w dodatku mam szansę nie umrzeć naprawdę
i do końca, lecz mieć wieczny żywot w szczęściu. Nie znam argumentu, który
rozstrzygałby raczej na korzyść hipotezy łaski (wierzę, gdyż Bóg zesłał mi tę
wiarę) niż hipotezy potrzeby psychicznej bądź społecznej (wierzę, bo tak jest
milej, bo tak jest lepiej dla ładu społecznego). Osobiście czuję, jak przyjemna
i korzystna i świat porządkująca jest wiara, ale nie czuję „łaski wiary”. Ktoś
może twierdzić, że owszem, on czuje taką łaskę, ale jaką wartość poznawczą,
czyli publiczną, intersubiektywną, ma takie twierdzenie? Czujesz łaskę wiary i
na tej podstawie wiesz, że istnieje Bóg? Dobrze, to twoje prawo, twoja sprawa.
Cóż może dla mnie znaczyć twoje wewnętrzne poczucie, twoje przeżycie
łaski, twoja wiara? Wiara nie jest wiedzą – nawet dla ciebie samego. Jeśli
łaska, którą czujesz, napawa cię pewnością istnienia wielkiego dobrego ducha, to
powiedz właśnie to: „jestem pewny istnienia Boga”, a nie mów nieścisłymi i
mylącymi skrótami, nie mów tak sobie po prostu „Bóg istnieje”. Niestety,
wielkiego i dobrego ducha nikt nie widział – niechaj więc nikt nie zachowuje się
tak, jakby go widział i wiedział, że on jest.
Wróćmy jednak do dowodów metafizycznych, mówiących o X, czyli
Bogu filozofów albo absolucie. Tak zwany dowód ontologiczny, opierający się na
pojęciu doskonałości, jako obejmującym istnienie, a retorycznie polegający na
udawaniu przed sobą, że Bóg jest czymś, czego nie podobna sobie wymyślić,
„dowodzi” co najwyżej, iż niepodobna prawidłowo posługiwać się słowem „Bóg” i
jednocześnie utrzymywać, że Bóg nie istnieje. To jednak wiedzieliśmy od
początku. Zamiast napawać się rzekomą odkrywczością owego „dowodu” lepiej byłoby
zastanowić się na statusem semantycznym zakazanego zdania „Bóg nie istnieje”,
które – mimo że ekscentryczne – jakoś da się pojąć. Jest wiele błędnie
skonstruowanych zdań, które są zrozumiałe, gdyż ich składniki, słowa i
połączenia wyrazowe, są zrozumiałe. Ciekawą cechą zdania „Bóg nie istnieje” jest
jego semantyczna zależność od zdania projektującego poprawn
|