Nowa Krytyka 16 (2004), ss.
459-464.]
Oto zostałem wezwany do pożegnania Wacława Mejbauma, a
jednocześnie uczczenia planetarnych i pitagorejskich (on by rzekł może:
daktylo-numerycznych) krągłości jego dat: siedem po dziesięć. Nie uczynię tego
po ludzku, gołą ręką i facjatą, jak w dawnych czasach, lecz w ascetycznym i
biurokratycznym trybie, do którego przyzwyczaił nas wspólny nam zawód i wredny
wiek alienotechu. Pożegnam cię (bodajże uważasz się za małe „c”), pożegnam cię
więc meandrycznie i tchórzliwie: klawiaturą, procesorem, Internetem, drogą
rektorskiej dotacji, kwestury, drukarni i czego tam jeszcze. Pożegnam cię
nieludzko, nie po ludzku, po nieludzku. Jak stary tekściarz. Jak świnia na
sośnie.
Zanim napiszę swój tekst, który w najszczerszym mym zamiarze
ma ci być posługą, pozwól, że wspomnę tu to, czego się od ciebie nauczyłem i jak
wiele od tego zależało. Otóż, jak wiesz, byłeś moim pierwszym nauczycielem
filozofii i pierwszym czytelnikiem moich opowieści o neutrum i takich tam
różnych dziwactwach. I byłeś nauczycielem jak najbardziej prywatnym, jak to
bywało – raz jeszcze o tym – w owych dobrych czasach, których nie dane mi
pamiętać. Mieszkaliście z Olą i psem na ulicy Inowrocławskiej we Wrocławiu (czy
podobnie w Inowrocławiu jest ulica Wrocławska? – tego domagałaby się przecież
wasza komunistyczna sprawiedliwość). Była pierwsza Solidarność i ten rok cudów,
który miał szesnaście miesięcy. A ty byłeś jedynym znanym mi człowiekiem, który
był przeciw. To egzotyczne, wprost skandaliczne stanowisko głęboko zapadło mi w
pamięć. Jego wspomnienie ułatwiało mi dojrzewanie polityczne w ostatnich latach,
ułatwiało mi bolesny proces oddalania się od tamtej fascynacji. Że więc można
nie kochać Solidarności – to jedna lekcja, jaką od ciebie odebrałem. Druga wiąże
się z pewnym nudnawym, lecz pełnym elegancji filozofem, Edwardem Moorem (kazałeś
go czytać przez „o”, a nie przez „u”). Nie żebyś mnie nauczył dowodu na
istnienie świata z podniesionej ręki. Coś w tym guście, lecz jeszcze stokrotnie
bardziej takie. Kazałeś mi oto czytać Z głównych zagadnień filozofii
Moore’a, a gdy pożyczoną od ciebie książkę po miesiącu odniosłem, zapytałeś, czy
jest mi jeszcze potrzebna. No, nie. „Mnie też nie” – i buch, do kosza
(odratowałem, zabrałem, mam do dziś). Jesteś Jedynym. Jesteś absolutnie Jedynym,
który wyrzuca oprawne dzieła filozofów do śmieci! Nigdy nie było mnie stać na
powtórzenie tego gestu, ale może to właśnie dzięki niemu stałem się kiedyś
wydawcą. Twój gest bowiem (nazywajmy go od dzisiaj „gestem Mejbauma”)
uprzytomnił mi, że książka jest rzeczą. I właśnie ta demistyfikacja książki
otworzyła mi oczy na rzeczywisty los owej rzeczy – na to, jak powstaje, trwa i
umiera. Dzięki tej (zaskakująco rzadkiej) wiedzy stałem się dość cyniczny i
bezwzględny, by wykonywać zawód wydawcy oraz – co dalece dla mnie ważniejsze –
nabyłem dość pisarskiej wyobraźni, by pilnować czytelnika przy moich własnych
tekstach (znaczy, żeby sobie precz nie poszedł).
Jesteś więc kawałkiem mojego doświadczenia życiowego –
politycznego i zawodowego. Dziękuję ci za to. Złego słowa powiedzieć nie dam,
wypiję. No, ale nie bądźmy bardziej pilśniowi od Pilcha.
Napiszę, co wiem, a nic nie wiem przecież i długo rozwodzić
się nie będę, o tamtej stronie. Czego tamtej stronie? O tamtej stronie życia,
jaźni, świadomości, czasoprzestrzeni, bytu, wszystkiego. Tamta strona to strona
nie-świadomego, wieczystego i istotnego, nie-po-ludzku prawdziwego, wolnego od
życia, ruchu, strachu i niedostatku Realnego. Tamta Strona jest przed początkiem
i poza końcem (Mejbaum napisał o tym książkę). Jest zakazanym „a jednak poza”
transcendentalnej immanencji, która swą stronę zewnętrzną tak uparcie podwija
pod siebie i ogłasza, że ma ją „w środku, czyli na zewnątrz, czyli tak naprawdę
w środku etc.”. Należymy do Tamtej Strony i pragniemy jej. W niej
urzeczywistnia się, jak wierzymy, nasza osobowa identyczność, która w czasie,
przestrzeni, spostrzeganiu własnego ciała, w pamięci i aktach refleksji
efektywnie ukonstytuuować się nie może. Tamta Strona jest Wielkim Postulatem
naszej egzystencji, ekranem, na który rzutowany jest jej projekt (a raczej
marzenie o niej). Jeśli wydaje nam się czasem, że Tamta Strona jest ułudą,
chimerą, szczątkowym za-światem, istniejącym odbitym blaskiem przyrodzonej,
tegostronnej realności, to tylko dlatego, że tak słabe i niepewne jest nasze
poczucie siebie. Tylko bowiem nasza wiara, że z ducha przynależymy do Tamtej
Strony, określa nasze pojęcie o tym, czym ona jest. I ten nasz punkt widzenia na
Tamtą Stronę jest tak przypadkowy, chwiejny, to znaczy tak dalece widzimy w
Tamtej Stronie jedynie mętne tło dla naszych mętnych przedstawień naszej własnej
duchowej istoty, że gotowi jesteśmy instynktownie samą Tamtą Stronę uważać za
byt iluzoryczny. Inaczej mówiąc, zwątpienie lub agnostyczna rezerwa
(nie-mienie-niczego-do-powiedzenia) w stosunku do Tamtej Strony, do Innego, do
Transcendencji jest wykładnikiem naszego niedowierzania własnej tożsamości.
Lecz, paradoksalnie, pragnienie Tamtej Strony ma te same
źródło, co zwątpienie w nią lub jej przemilczanie. Wiara i niewiara są
dwugestem, w którym nasze jestestwo projektuje siebie na przekór niedopamięci,
niedorefleksji, niedopoczucia siebie, które naznacza nieprzytomnością i śmiercią
cały nasz los. Niewiarą oto umacnia się ludzka egzystencja jako świadom swej
kondycji jaźniotwór: rozdarty, zdecentrowany i niekompletny. Wiarą zaś umacnia
się ludzka egzystencja negatywnie, bo przez wiarę odpoczywa od siebie, składając
obowiązek utrzymania swego istnienia i zadanie poświadczenia nieusuwalnej i
niezachwianej realności duszy na Tego, który wypełnia Tamtą Stronę.
Droga do Realności prowadzi przez zapomnienie. Refleksja
trzyma nas w poczuciu Tamtej Strony jako Tamtej. Trzyma nas więc po tej stronie.
Tak samo pamięć. I tak samo aktywna, bolesna niewiara, której strażnicy
poświęcają swe życie w ofierze na pokornym ołtarzu, nad którym nie sklepia się
świątynia. Wiemy, że realność nasza jest po naszej Tamtej Stronie – w
nieprzytomności, zapomnieniu, nic-nie-czującym-tylko-byciu, w nieświadomości i
śmierci. Tylko nieprzytomna jaźń nie jest przytomna, nie jest obecna tu: po tej
stronie. Wykładnikiem realności jest prosty i bezpośredni byt,
siebie-stanowienie, którego tylko marzącym przybliżeniem jest kontemplacja,
intuicja, ekstaza, samozatrata, nirwana. Wielkie rozpadanie się spiętego
refleksją gmachu sensu – przez tegoż sensu decentrację, dysseminację,
nieokiełznaną grę – uwalnia sens ku jego Tamtej Stronie, ku temu, czego jest
sensem. Sens, sens tegostronny, odróżnia się od bytu, od realności, każąc ją
widzieć po stronie tego, czego każdorazowo jest sensem. Inaczej mówiąc,
od tej strony patrząc, byt oddziela się od swego sensu. Dlatego od tej strony
jawi się jako milczący, jako surowy, jako pod-łoże sensu, a w konsekwencji jako
materia i świat. Lecz to właśnie bez-sens rodem z tej strony, czyli z tego
świata, bezsens atomów i kosmosu, jest tłem, na którym tak wyraźnie zaznacza się
wizerunek Bytu, ten jedyny, jaki dostępny jest nam, będącym po tej stronie, nam
– bytom tegostronnym. Ten wizerunek jest mianowicie taki, że Byt prawdziwy
przedstawia się nam jako samo-sens, w odróżnieniu od tegostronnego bytu jako
odsuniętego od swego sensu, rozszczepionego ze swym sensem i pokrytego
swym sensem.
Zrozumieć Tamtą Stronę to zrozumieć, że ona już nie ma żadnej
Tamtej Strony. My nie jesteśmy po tamtej stronie Tamtej Strony. Nieskoczoność
obejmuje każdą skończoność jako swe inne, mając ją jednak zawsze bez reszty w
sobie. Nasza strona, naszostronność bytu jest takim modus egzystencji,
jaki przypada sztucznie wyznaczonej granicy, zamkniętemu obszarowi w obrębie
niezróżnicowanej i triumfującej swą pełnią nieskończoności (vide
Spinoza). W realność Tamtej Strony wchodzimy przez porzucenie ograniczonego
horyzontu, jaki roztacza przed nami światło refleksji i wszelkiej przytomności w
ogóle. Bo horyzont jest właśnie granicą z nieskończonym i niezróżnicowanym.
Dlatego droga na Tamtą Stronę prowadzi przez śmierć. I przez zapomnienie
wszelkiej skończoności i wszelkiego sensu oddzielonego od tego, czego jest
sensem. Przez zapomnienie własnego imienia, imion swych ukochanych, swego
miejsca na ziemi. Przez spełnienie tej prawdy, że niepewna i iluzoryczna
egzystencja ludzka takąż właśnie jest (bo poświadczyć to może tylko jej
zapadnięcie się w niebyt). Realność i nieskończoność otwiera się, gdy pozór i
skończoność ostatecznie się w sobie domyka. Czy więc autentyczność śmierci jako
dopełnienia iluzorycznej natury tu-bycia, tegostronnego bycia, jest jej samej
realnością? Inaczej mówiąc, czy śmierć, w której dochodzi do spełnienia pozoru
bytu jako pozoru, do utraty tego, co nigdy nie zostało wzięte w posiadanie, ma
swą wewnętrzną istotę straty? Nie. Nie, gdyż nie może być prawdą śmierci
to, że jest utratą, bo nie można utracić czegoś, czego i tak nie ma. A nie ma
tu-życia, tej strony. Ta strona to przecież strona niebytu, strona pozoru.
Śmierć nie jest więc utratą. Jest onieprzytomnieniem, poprzez które niebyt
ludzki dopełnia się, pozostawiając po sobie to, co jest zawsze – Byt. Cień
kładący się na bycie, na Tamtej Stronie, cień, którym jest projekt naszej
egzystencji, niknie, a Byt zostaje odsłonięty. Śmierć jest tylko usunięciem
przeszkody, jaką jest nasze ja dla samo-bytowania Tego-Co-Jest. Przez śmierć
człowieka triumfuje to, co wieczyste i realne. Triumfuje Tamta Strona, która
śmiercią każdej żywej istoty uchyla się pozostałym przy życiu, pozwalając
dojrzeć się jako Tamta Strona dla tej strony, poprzez wieczyste memento mori.
Życie i śmierć mają tę samą realność. Nieprzytomne, proste,
bezrefleksyjne życie i nieprzytomna śmierć należą do siebie i wykluczają,
alienują z siebie nieszczęśliwego przytomnego i skończonego ducha. Jego cały los
i jego cała realność zamyka się w zbieraniu Śladów. Tegostronny, światowy byt ma
bowiem strukturę śladu. Uświadomione przeżycie jest śladem bezpośredniego
doświadczania, zjawisko jest śladem rzeczy, znak jest śladem znaczonego, pamięć
i domysł śladem zapadłego w czas przeszły lub przyszły. Po tej stronie ślady
odsyłają do siebie nawzajem, mylą, robią koła i błądzą. W śladach śladów gubi
się jestestwo, a klamry refleksji niczego trwale nie spinają. A jednak pośród
śladów są i takie, w których zakwita sama Realność, sam Byt, tak jakby Tamta
Strona uwidaczniała się, korzystając z tegostronnej struktury zjawiania się
przez ślad. Nazywamy Ślady Tamtej Strony Pięknem, Prawdą i Dobrem. I nie znamy
niczego innego, co miałoby realność. Nawet nasze gorączkowe staranie o
utrzymanie identyczności naszego iluzorycznego bytu na tym się jedynie zasadza,
że widzimy w nim świadka, a więc i ślad Dobra, Prawdy i Piękna, ślad Tamtej
Strony. Cóż z tego więc, że śmierć? Czy śmierć pochłonie to, co Realne? Czyż
zatrze, zgładzając świadka, samo Dobro, samą Prawdę, samo Piękno? Jakże by! A
czy może zależeć nam, duchom mężnym, zależeć na czymkolwiek innym niż samo
Dobro, Prawda i Piękno? Jakże by! Śmierć, która nie pochłania niczego Dobrego,
Pięknego, Prawdziwego, niczego Realnego, pochłania jedynie skończoność. A tej
nie możemy moralnie żałować, żałować jak utraconego bytu. Nad skończonością
tylko płaczemy i litujemy się nad nią; kochamy jej niepowtarzalną ułomność,
poczciwość i dobrą wolę, jaka może w niej zamieszkać. Skarb skończonego zabłyska
tylko w bolesnym świetle tkliwego miłosierdzia, w świetle łaski, nie mając
własnego wewnętrznego blasku. Ale tkliwość dla małego dobra, małego piękna i
małej prawdy tej strony, to już jest rzecz tych, co zostają po tej stronie. Ten,
co udaje się w niebyt, czyni wyłom w tej stronie, wiąże nas swą śmiercią z Tamtą
Stroną, a więc składa się w ofierze Prawdy, Dobra i Piękna; zostawia nas,
nieszczęsnych, ze skarbami Śladów. Ten, co odchodzi, ofiarowuje się Bytowi,
składa swój byt w ofierze Bytu – po raz ostatni, ale i po raz pierwszy i jedyny
tak Naprawdę i tak Radykalnie. Śmierć jest jedynym cudem, który zdarza się na
ziemi.
A cóż wiemy o cudach Tamtej Strony? Nic. Rzecz to wiary. A
wiara i niewiara jednaką mają moc i tak samo świadczą, jeśli tylko jest w
nich odwaga, dobra wola i męstwo odwrócenia się od siebie ku Tamtej Stronie –
jako uwierzonej czy nieuwierzonej.
Wacławie, jak widzisz, jest wszystko jedno, czy wierzy się,
czy nie wierzy w B-ga. Męstwo bycia i śmierci jest tym samym męstwem. Męstwo
wiary i niewiary jest tym samym męstwem. Do niego, w takiej czy innej odsłonie,
wzywa powołanie człowieka. Wytrwać w niewierze i wytrwać w wierze to to samo
święte zadanie. Milcz sobie Nieznanemu, pomilcz Niewiadomemu. Nie powiedz
Imienia. Niech rozlegnie się bezgłośnie Kadosz, Kadosz, Kadosz.
PS. Wybaczcie mi, jeśli to wszystko jest zupełnie nie do
przyjęcia. Wobec rzeczy ostatecznych tracę pod nogami twardy grunt profesji oraz
orientację co do tego, co jest właściwe, co jeszcze dopuszczalne, a co już
przekracza miary. Ale chciałem dobrze, z całego serca.