Zapytajmy za to, co było dla Fryderyka najważniejsze i czemu
musi pozostać wierny również każdy rzyjaciel Nietzschego. Odpowiedź na to
pytanie jest prosta. Najważniejsza była dla niego moralność. Żeby człowiek nie
był zakłamanym tchórzem, konformistą, kłamcą, krętaczem, sługusem ani błaznem,
żeby natomiast był niezależny, szczery, inteligentny, odważny, twórczy, życzliwy
i pogodny, a na dodatek dorodny i zdrowy. Program to prosty i jasny jak samo
dobro. Nietsche obawiał się jednak wyrazić go w najprostszych słowach. Bał się
nawet słów „dobro” i „zło”, starając się uprawiać moralistykę wolną od tych,
zdawałoby się, niezbędnych pojęć. Jego obawa polegała na tym, że każdy system
pojęć i pouczeń moralnych, po pierwsze, od początku niesie w sobie zarzewie
kompromisu czy pobłażliwości względem tego, co moralistyka ma zwalczać, a po
drugie, zostaje nader szybko zbrukany czy spacyfikowany przez niskie i przeciwne
wysokiej godności moralnej intencje, przez słabość i służebność wobec
społecznego status quo, prymitywnych potrzeb psychologicznych albo
reakcyjnych instytucji. Tak dalece Nietzsche obawiał się każdego znanego języka
moralnego, że w ogóle nie chciał nazywać swej moralistyki po imieniu, a tego,
czego ona dotyczyła, moralnością. Chciał uprawiać filozofię moralną w sposób
absolutnie radykalny, z góry odrzucając możliwość podpierania się jakimkolwiek
historycznym moralnym autorytetem, jakimkolwiek znanym dyskursem umoralniającym.
Z góry uznał wszystkie za skażone słabością i służebnością wobec niskich i
wstecznych urządzeń społecznych, instytucji lub małych, nikczemnych właściwości
ludzkiej psychiki. Całą tę małość, serwilizm, tchórzostwo i wstecznictwo objął
jednym pojęciem nihilizmu i dlatego problemat moralny Nietzschego można
najogólniej sformułować tak: jak zaradzić nihilizmowi?
Ów dręczący problem nihilizmu ma całkiem osobisty wymiar w
genealogii Nietzscheańskiej moralności. Będąc pisarzem, który piórem, a nie
czynem, afirmował wolnego ducha, będąc tylko literatem - narratorem,
skazany był na nieusuwalną różnicę między własną kondycją a
tym, co wysławiał i zalecał. Tym samym był też zarażony nihilizmem. Pisarstwo
bowiem jest pewnego rodzaju biernym i zastępczym sposobem życia, a więc
aktywnością podszytą słabością.
Taką czy inną postacią nihilizmu skażony jest jednak również
każdy inny sposób życia. Choćby dlatego, że ma go w sobie samo myślenie i
mówienie jako przeciwstawiające się czystemu bezpośredniemu działaniu czy też
„dzianiu się” życia.
Byt, nie tylko byt moralny, pojmował Nietzsche jako
ekspandowanie, niejako wdzieranie się w istnienie. Jego pierwotny wyraz jest
materialny, cielesny. Ten ekspansjonizm o naturalistycznym zabarwieniu upodabnia
jego metafizykę do bergsonizmu i różnych postaci ówczesnego biologizmu. W tamtym
czasie taka metafizyka w ogóle była dominującą kontrpropozycją wobec
neokantyzmu, łącząc w sobie szczęśliwie elementy romantyczne i pozytywistyczne.
Mniejsza o to zresztą. Byt ma więc dla Nietzschego postać ekspansji. W częściowo
substancjalnym pojęciu określony jest jako życie, a w pojęciu czysto formalnym,
dynamicznym, jako zasada ekspansji, którą nazywa wolą mocy. Życie moralne jest
tylko jedną z form bytu, jedną z form przejawiania się woli mocy. Do istoty
dyskursu aktywistycznego należy to, że w bycie określone zostaje to, co
właściwie konstytutywne, a więc właśnie jego ekspansywna dynamika, oraz to, co
jest pozostałością, martwiejącym produktem minionych aktów bytowych. Krótko
mówiąc, filozofia życia mówi zawsze o życiu i o śmierci. U Nietzschego ta śmierć
i martwota nazywa się nihilizmem. Nie ma życia bez śmierci, nie ma woli mocy bez
nihilizmu. Cokolwiek wybiło się na rzeczywistość, na istnienie, na prawdę,
skazane jest na degenerację i zatratę. Ale byt nie istnieje inaczej, jak ciągle
przezwyciężając martwotę i niebyt. Każde życie jest więc zależne w swym bycie od
rozkładu, z którego wyrasta.Tym samym rozkład wpisany jest w samą istotę życia
jako jego warunek. Dlatego byt, choć jest samą dążnością i ekspansją ku
nieskończonemu absolutowi, ku pełni i całkowitemu dokonaniu się, pozostaje
zawsze skończony. Niebyt, który pozostawia za sobą, z którego się wydobywa, sam
przez niego, czyli w akcie życia, wybija się ku bytowi. Można powiedzieć, że
byt, życie, polega na nieustannym wydobywaniu się niebytu z niebytu, wyrażaniu
się niebytu w byt i zapadaniu się z powrotem w niebyt. Tę dramatyczną
spazmatyczność bytu, który jako życie pierwotnie skażone zależnością od nicości
(nihilizmem) wybija się z nicości ku absolutowi i nie sięgając go popada na
powrót w nicość, nazywa Nietzsche wiecznym powrotem. Jest to ogromnie ważne dla
niego pojęcie, pojawiające się w wielu kontekstach i przybierające wiele
znaczeń, bardziej lub mniej nawiązujących do tej metafizycznej wizji. Uważa się
ją na ogół za bardzo pesymistyczną, jakby w duchu Schopenhauera, lecz nie jest
to wcale takie pewne. To, że w byt wpisane jest niespełnienie, jego sposób
istnienia jest na wskroś skończony, a nad każdą porażką bytu wisi w dodatku
fatum wiecznego powrotu, czyli nieskończonego powtarzania się daremnego wysiłku,
to jeszcze nie znaczy, iż byt jest absurdem. Tak wygląda to z perspektywy
metafizyki absolutu, tymczasem Nietzsche chciałby radykalnie odwrócić tradycję
metafizyczną i spojrzeć na byt nie z punktu widzenia zawartości pojęcia
absolutu, lecz z punktu widzenia niebytu. Prawdziwy byt jest zwycięstwem nad
niebytem, a raczej zwycięstwem niebytu nad samym sobą, kiedy staje się bytem.
Staje się nim, stając się bytem skończonym, bo skończoność jest tym, co w bycie
jest z niebytu. I w tym miejscu właśnie schodzimy z szerokiego Heglowskiego
gościńca. Na skończoności byt się kończy, to znaczy byt jako taki jest
skończony. Jego skończoność jedynie wykłada się jako absolutna: w przeciwstawnym
mu wyobrażeniu absolutu, które podejmuje rozum i które jest iluzją, oraz w
wiecznym powrocie, który jest realny. O to właśnie chodzi.
Wieczny powrót jest realny i tylko w sensie wiecznego powrotu
byt jest absolutny. Oczywiście, nie dlatego, że w samym pojęciu wieczności tkwi
absolutność, lecz dlatego, że wieczny powrót, a właściwie każdy kolejny powrót,
apodyktycznie zaświadcza nieistnienie absolutu i skończoność bytu. Byt jest
przez metafizykę Nietzscheańską afirmowany w swej skończoności, wyrażającej się
w nieodwołalnym wiecznym powrocie tego samego (skończonego), gdyż w niej
właśnie, a nie w Heglowskiej totalności idei absolutnej, jest u siebie. Dlatego
Zaratustra mówi: „kocham cię, o wieczności!”. Byt jest teraz, jest tu i teraz,
rozdzielając przeszłość i przyszłość, które się w nim łączą, dowodząc, że są
względem bytu jednym. Byt i niebyt wyrażają swą jedność w strukturze czasu,
której istotą jest przyporządkowanie przeszłości i przyszłości teraźniejszości.
To ona jest bytem obejmującym sobą niebyt tego, co przeszłe, i tego, co
przyszłe. Również więc i takie jest znaczenie wiecznego powrotu: przynależność
całego bytu i całego czasu do każdej teraźniejszości. W każdym akcie życia
dochodzi do głosu na nowo i całkiem swoisty sposób cała przeszłość i
rozświetlona zostaje cała przyszłość. W wiecznym powrocie nic się pozytywnie,
„dosłownie” nie powtarza, lecz samo życie się odnawia - to sam jego akt
skończonej teraźniejszości odtwarza się i w zupełnie swoisty, pozytywny i
skończony sposób powtarza byt. Bytem jest to, co uparcie powraca, pokonując
niebyt. Właściwie pytanie, czy to, co powraca, jest takie samo, nie jest nawet
dobrze postawione. Nie ma bowiem żadnej perspektywy porównawczej. Można raczej
powiedzieć, że sam byt w zupełności dokonuje się w powtórzeniu - w tym
powtórzeniu konstytuuje się różnica, jego zawsze-inaczej, którym sam jest. Można
powiedzieć, że powtórzenie, powrót - a korelatywnie także i różnica - są
momentami egzystencjalnymi struktury bytu. Różnica (byt) jest przez powtórzenie
(powrót), powtórzenie zaś jest zawsze nowe, a więc jest przez różnicę. I nie
chodzi tu o zapośredniczenie w negatywności, o dialektykę tożsamości i różnicy
(byt jest tożsamy z sobą przez to, że jest różny od innego bytu, a jest różny od
innego bytu przez to, że jest tym, czym jest), lecz o niezłomnie ponawiający się
akt życia i woli mocy, w którego skończonym dokonaniu wyczerpuje się byt.
Miejsce Heglowskiego zniesienia dialektycznego ruchu pojęcia w kontemplatywnej
idei absolutnej zajmuje w Nietzscheańskiej metafizyce powtarzające się odesłanie
bytu do jego ponownego skończonego aktu. Dlatego też duchowa doskonałość nie
jest rzeczą historiozoficznego rozwoju ludzkości, w którym każdy może mieć
jedynie dziejowo zdeterminowany współudział, lecz aktem wolnego ducha w
skończoności życia, w skończoności jego woli mocy - aktem przezwyciężenia
ludzkiej natury, do którego powołany jest każdy człowiek w swej samotnej i
ubogiej indywidualności.
W tym miejscu okazuje się, że wieczny powrót jest również
kategorią moralną. Ludzie żyją bowiem w niewiedzy wiecznego powrotu, żyją tak,
jakby żyło się tylko raz. Przyjęcie brzemienia wieczności jako wiecznego powrotu
(a nie zbawienia) jest tak radykalnym wyzwaniem, że w jakiejś mierze oznacza
właśnie konieczność porzucenia swego człowieczeństwa. Jest wyzwaniem nadludzkim.
Wydźwignięty moralnie, wyższy człowiek staje twarzą twarz ze skończonością bytu
i z jego nieubłaganym wiecznym powrotem, akceptuje i afirmuje go, a wzniosłość
tego aktu pozwala mu również afirmować cierpienie, które się z nim wiąże. Wolny
duch nie przestaje być skończony i unurzany w nihilizmie; jest za to wzniosły,
twórczy i pełen afirmacji. Jest piękny i wolny - wolny po ludzku, czyli pomimo
cierpienia i niedoskonałości. Kategoryczny imperatyw Kantowskiej moralności
weryfikuje się wedle formalnej reguły sprawdzianu dobrej woli: sprawdź, czy
byłoby dobrze i czy chciałbyś, aby maksyma, wedle której zamierzasz postąpić,
była prawem
powszechnym. Prawodawcza dobra wola jest dla Kanta instancją
moralności. Jest nią ona właściwie także dla Nietzschego. Dobra, niezdeprawowana
wola mocy jest bowiem prawodawcza. Jednakże prawo nie jest dla Nietschego
maksymą obowiązku - abstrakcyjną i powszechnie zobowiązującą, lecz jest prawem
wewnętrznym indywidualnej wolnej woli. Prawo jest uprawnieniem woli mocy do
godnego i wzniosłego spełnienia. A więc chociaż Nietzscheańska etyka jest
właściwie, podobnie jak Kantowska, radykalną etyką imperatywu wolnej woli jako
woli dobrej, rozumnej i apodyktycznie prawodawczej, to przecież jest zarazem
etyką przeciwną zasadzie zrównującej wszystkich ludzi abstrakcji uniwersalnego
prawa, przeciwną idei powszechnego obowiązku i sprawiedliwości w znaczeniu
równości wobec prawa i powszechnego równego
obowiązywania norm. Jest to romantyczna, emotywna etyka
indywidualnego aktu moralnego. Jest to etyka wzniosłości i piękna moralnego. W
moralnym akcie strzelistym nadludzki człowiek potrafi zapomnieć o człowieku,
który w nim tkwi, i rozpocząć nowe życie. Przyjmie w nim nową regułę weryfikacji
imperatywu czy raczej impulsu, wedle którego ma postępować: sprawdź, czy
postępujesz w sposób dający wyraz temu, że akceptujesz powtórzenie się twego
życia i twych postępków w tym samym kształcie. W ten sposób właśnie metafizyczna
zasada wiecznego powrotu staje się zasadą życia moralnego. Jego wyzwanie,
powtórzmy, polega na wewnętrznej zgodzie na wieczny powrót, na nieubłaganą
skończoność bytu. Taka radykalna moralistyka wzniosłego indywiduum musi być
śmiertelnym wrogiem wszelkiej etyki społecznej. Ta ostatnia miała dwie główne
postacie: chrystianizm i nowożytny humanizm. Nie sądzę, aby Nietzsche daleko
wychodził poza oświeceniową tradycję krytyki chrześcijaństwa. Poprzestaje raczej
na dezawuowaniu różnych postaci zdeprawowania i zakłamania w instytucjonalnej
moralności oraz wykazywaniu, że same pryncypia chrześcijańskiego ładu moralnego,
takie jak asceza, współczucie i ochrona słabych, ufność w sprawiedliwość Bożą i
zbawienie jako następstwo uczciwego życia, mają u swych źródeł słabość i małość
duchową, sprzysięgającą się przeciwko szlachetniejszym formom ducha. Tak
stawiano sprawy również w
oświeceniu. Ponadto, nie inaczej niż pisarze w XVIII wieku,
Nietzsche gotów jest uznać duchową wartość źródłowo twórczych i dogłębnie
przeżywanych aktów religijnych, i to nie tylko w religii greckiej, lecz w innych
również. Jednym słowem, Nietzsche nie jest wojującym ateistą i zachowuje coś z
charakterystycznego oświeceniowego niezdecydowania w kwestiach religijnych,
pomimo ogólnie negatywnego werdyktu, w którym uznaje religię za jeden z głównych
przejawów nihilizmu. Choć doświadczenie religijne bynajmniej nie było mu obce i
daleki był od ignorowania jego mocy, to jednak wstydem i niesmakiem napawał go
egoizm i infantylizm wiary w opiekuńczy absolut. Należał do tych, którzy z
uczuciem zażenowania odnoszą się do samej myśli, iżby Bóg, jeśli istnieje, miał
interesować się czymś tak marnym jak oni.
Nietzsche odrzuca również stanowczo dwuznaczny kompromis,
jaki z teologią zawarł świecki nowożytny racjonalizm, kompromis polegający na
podziale władzy pomiędzy naukę, której przysługuje suwerenność w kwestiach
poznawczych, a teologię, której przysługuje suwerenna władza moralna. W ramach
tego kontraktu, najpełniej wyrażonego w Kantowskiej filozofii religii, nauka
zrzeka się swych roszczeń do najwyższej godności i najwyższej prawdy, religia
zaś zgadza się na wynikającą z jej moralizacji częściową przynajmniej
„prywatyzację”, to znaczy zamknięcie w obszarze indywidualnego sumienia. Wielki
oświeceniowy dyskurs o stosunku wiary do rozumu wpisany jest w szczególnie
niepokojący Nietzschego program humanizmu. Wywyższenie natury ludzkiej i
społeczny egalitaryzm, umniejszający różnice między ludźmi, których łączy
wspólna natura i wynikające z niej uprawnienia polityczne, to elementy
humanizmu, które głęboko rażą, z jednej strony, skromność Nietzschego, a z
drugiej strony, obrażają jego miłość do nadprzeciętnych, wybitnych dokonań
ludzkiego ducha. Humanizm jest wyrazem niskiego i zakłamanego zadufania w sobie
ludzkości, fałszywej dumy, gotowej napiętnować każdego niepokornego, który
chciałby myśleć na własną rękę, nie oddając hołdu nowoczesnym urządzeniom
społecznym lub, co gorsza, wywyższając się ponad kręgi oświecone. Dlatego
humanizm jest wstecznictwem pod pozorem postępu, jest nihilizmem. Poza
chrześcijaństwem i późnooświeceniową, tzw. nowoczesną formacją ideową, Nietzsche
z pasją krytykuje, wtórując w tym Schopenhauerowi, kulturę literacką i
akademicką. Podobnie jak Schopenhauer pragnął wyzbyć się dwuznacznej roli
intelektualisty-filistra, komentującego i osądzającego współczesność, który pod
pozorem niezależności sądu uprawia serwilizm i dogadza swoim potrzebom
psychicznym i praktycznym. Dziewiętnastowieczna kultura literacka mierzi go
swoim zakłamaniem, snobizmem i przemądrzałością. Był przekonany, że ustrój nauk
humanistycznych - ich historyzm i psychologizm, skojarzony z klasycystycznymi
sentymentami oraz historiozoficznym wizjonerstwem spod znaku filozofii ducha -
jest wyrazem zdeprawowanej, nihilistycznej maniery intelektualnej. Dlatego też w
młodości starał się uzdrowić przynajmniej tę naukę, która była mu wówczas
najbliższa, to znaczy filologię. Rzeczywiście, w Narodzinach tragedii
udało mu się tchnąć nowe życie w gnuśniejącą filologię, nadać jej autentyzm i
aktualność, oderwać ją od wygodnej błogiej kontemplacji antyku, która pozwala
zapomnieć
o współczesności. Jednym gestem zdemitologizował starożytność
grecką, wyrywając ją z archetypicznej izolacji i nadając żywą aktualność, oraz
zmitologizował nowoczesność, która omalże już postrzegała samą siebie jako epokę
pohistoryczną, wolną od fatum zagłady przez nadejście kolejnej epoki. Tak
naprawdę jednak Nietzscheańska krytyka ma charakter przede wszystkim
psychologiczny. Nie polega na żadnej strategii wyszydzenia chrześcijaństwa ani
nowoczesności, lecz na tradycyjnym piętnowaniu przywar ludzkich. W niezliczonych
swych aforyzmach dezawuuje najróżniejsze postacie i przejawy zakłamania i
małości, rysuje sugestywne karykatury różnych typów ludzkich, a właściwie tylko
form zachowań. Obce mu są natomiast pryncypialne ideologiczne potępienia,
pogrążające ich przedmiot w głębokiej niesławie. W tej aforystycznej moralistyce
i psychologii okazuje się znów pokrewny Kantowi, który również, przy całym swym
radykalizmie moralnym, pozostawał głęboko pobłażliwy i ufny w możliwość poprawy
grzesznika. Jednakże Nietzsche, jak się wydaje, znał się na ludziach i znał
życie znacznie lepiej niż Kant. Okazywał też zdumiewającą i nowatorską
wnikliwość, a jego psychologiczne wejrzenia w wielu miejscach w uderzający
sposób antycypują genialne dzieło Freuda, czego zresztą ten
ostatni nie mógł nie przyznać.
Aforystyczne pisarstwo Nietzschego wywołuje pewne
charakterystyczne nieporozumienie, o którym koniecznie trzeba wspomnieć ze
względu na jego dobre imię. Otóż do natury aforyzmu należy to, że jest on zawsze
próbą, próbą myśli, wysłowieniem czegoś, co w ogóle da się pomyśleć, i dlatego,
że da się pomyśleć. Aforyzm jest zapisem myśli i emocji, a nie ogłoszonym
poglądem. Jego przyjęcie na własność przez autora, jako rzeczywiście wyznawanego
poglądu, wyraża się przez powtórzenie. Jeśli bieg myśli prowadzi nieodparcie z
powrotem do zapisanej już kiedyś uwagi i każe ją powtarzać, to wtedy można
powiedzieć, że autor w istocie tak właśnie myśli. Często jednak aforyzm
pozostaje próbą myśli w jakiejś mierze obcej, próbą uzmysłowienia sobie pewnej
możliwej emocji i postawy. Dlatego też aforyzmy muszą sobie czasem przeczyć. I
dlatego też zdarzają się Nietzschemu uwagi brzmiące groźnie i agresywnie. Gdyby
włożył je był w usta fikcyjnego bohatera powieści, jak to czynią zazwyczaj
pisarze, to nikt nie miałby do niego pretensji. Tymczasem podając je w formie
oderwanych fragmentów, daje powód, by zaliczać je do jego osobistych poglądów.
Jest to jednak często niesprawiedliwe. To prawda, że Nietzsche znał emocje
patetyczno- militarystyczne i potrafił je wyrażać, na przykład gdy pisał o
wychowaniu nadczłowieka. Udając się sam na wojnę, przeżywał je zresztą całkiem
autentycznie. Lecz przecież znacznie bardziej własne są te jego uwagi, w których
potępia niemiecki patos i militaryzm, a nawet zapowiada nieszczęścia, które
faktycznie zdarzyły się w następnym stuleciu. To samo dotyczy żydostwa. Emocja
antysemicka nie była mu obca i jak każdy dobry pisarz, starał się ją zapisać.
Nie był jednak przez to antysemitą, tak samo jak i przecież nie był wrogiem
Niemców, mimo że potrafił ich krytykować. Zresztą w prywatnym życiu z
nieskrywaną irytacją i ironią odnosił się do antysemitów. Oskarżanie Nietzschego,
iż był protoplastą nazizmu, czy choćby tylko niektórych elementów tej doktryny,
jest moim zdaniem niesprawiedliwe. Nazizm wyrasta ze złości, pychy i braku
przyzwoitości, Nietzsche zaś jest uosobieniem wstydliwej i nieśmiałej dobroci,
wrażliwości i uczciwości. Gdyby dożył był w zdrowiu lat trzydziestych, zapewne
uciekłby do Szwajcarii.
Dzisiaj pisze się o Fryderyku Nietzschem jak o jakimś
genialnym demonie, który niczym wulkan wypluwał z czeluści swego pokrętnego
życia wewnętrznego zadziwiające wieszcze słowa. Jeśli chce się być przyjacielem
Nietzschego, to nie należy tak pisać. Przyjaciel Nietzschego musi wciąż
wystrzegać się pokusy zostania niczeanistą lub niczeologiem. Nie jest to łatwe,
gdyż on sam nie dbał zbytnio o lojalność względem siebie samego. Bywał też
pretensjonalny i nazbyt ozdobny jako stylista, aby nie zarażać podobnym
manieryzmem zafascynowanych nim autorów współczesnych. Dlatego przyjaźń dla
Nietzschego trzeba starannie wypielęgnować, wzorując się na tej delikatności i
wrażliwości samego Nietzschego, która ze wstydu przed samą sobą kazała mu
wydawać z siebie pozór pewności siebie, graniczącej z butą. Przyjaciel
Nietzschego wolny jest od obowiązku podzielania jego poglądów, a nawet od
obowiązku upartego dociekania ich. Nie musi być uczniem tego mistrza. On wcale
by tego nie chciał. Musi natomiast być oddanym i wiernym czytelnikiem, mającym
dla niego zawsze dobre słowo. Tego Nietzsche, jak każdy pisarz, pragnął z całego
serca. Przez całe życie trawił go bowiem nienasycony głód przyjaźni i
solidarności. Chciał mieć wokół siebie oddanych sobie ludzi, którym sam byłby
również oddany. Wcale nie musieli być bardzo mądrzy. Nie miał wątpliwości, że i
tak nie mogliby mu dorównać i że wcale nie jest to takie ważne. Mądrzy ludzie
wiedzą, jak niewiele w gruncie rzeczy warta jest mądrość, a jak wiele za to
znaczą dobra natury - ciało, temperament, instynkt.
Lojalność i wierność to jednak tylko najłatwiejsze z
powinności przyjaciela Nietzschego. Najtrudniej jest sobie zasłużyć na to miano
w tej części związanych z nim powinności, która polega na staraniu, aby być tak
uczciwym, jak on to zalecał, i wyzbywaniu się małoduszności
tak radykalnie, iżby tę małość, która mimo to pozostanie, mógł on już zmilczeć.
Nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego, że w naszych czasach ludzkość europejska
utraciła jedno ze swych największych błogosławieństw, którym była otwartość w
wyrażaniu uczuć. Wbrew tradycji idącej od samej starożytności aż niemal do
ostatnich dziesięcioleci, jesteśmy dziś skryci i powściągliwi do granic
okrucieństwa. Nie tylko poezja, ale nawet historyczna epistolografia ukazuje nam
tysiącletni świat ckliwych mazgajów, epatujących się wzajemnie wyznaniami
przyjaźni i miłości. W dodatku język, którym władali, zdaje się nieskończenie
bogatszy, subtelniejszy i inteligentniejszy od tego, którym posługują się
współcześnie ludzie wykształceni. Sądzę, że warunkiem przyjaźni dla Nietzschego
jest przede wszystkim powrót do naturalnej i nieskrępowanej uczuciowości,
wyzwolenie się z nieszczęsnej ascezy, która przeszkadza nam rozumieć dawniejszą
kulturę (każąc postrzegać ją właśnie jako pełną dziwacznej egzaltacji), lecz
nade wszystko przeszkadza nam w przyjaźni. A właśnie przyjaźń jest ośrodkiem
życia Nietzschego i kluczem do zrozumienia jego pisarstwa. Jego książki są
sygnałami wysyłanymi do potencjalnych przyjaciół - pokrewnych dusz. Gdy
Nietzsche polecił wydawcy dopisać do Zaratustry podtytuł „Książka dla wszystkich
i dla nikogo”, aby upozorować drugie wydanie i zwabić licznych nabywców, to
przecież w tym merkantylnym tricku zawarł całą rozterkę pisarza, który po całym
świecie szuka Prawdziwego Czytelnika, lecz zarazem powątpiewa, czy taki się
znajdzie.
Dziś nazywa się przyjaciół Nietzschego ludźmi
zakompleksionymi. Ordynarność i pejoratywność tego słowa daje odczuć całą
trudność przetrwania duszy subtelnej i wrażliwej w kulturze nachalnej pewności
siebie i prostactwa, zwanego cnotą asertywności. O nie, przyjaciel Nietzschego
to nie rześki i zadowolony z siebie błazen, mający za nic słabych i skromnych.
Przyjaciel Nietzschego musi być zwierzęciem Zaratustry - mając taki czy inny
temperament, który symbolizują różne gatunki stworzeń, musi przecież być gotów
złamać solidarność z samym sobą, swój egoizm i miłość własną, zdać sobie sprawę
z małości swego osobistego życia wewnętrznego i z małości innych ludzi, aby móc,
zapominając na chwilę o sobie, spojrzeć ku rzeczom wzniosłym i niedostępnym. To
się nazywa zanik człowieka.
Nietzscheański przyjaciel, jego ideał pokrewnej duszy, to
mała i słaba istota mająca wejrzenie ku wzniosłym i autentycznym ideom i
czerpiąca stąd wzruszenie, którego treścią jest poczucie siły, nie własnej, nie
tego małego ja, lecz siły w ogóle, życia. Chodzi tylko o wzruszenie - takie,
które daje natchnienie poecie i muzykowi do pisania patetycznych poematów lub
symfonii, a nie o żaden kult realnej władzy i brutalności! Natura
Nietzscheańskiego przyjaciela przypomina augustyński czy franciszkański wzór
osobowy. Z tą istotną różnicą, że Nietzsche nie delektuje się małością swego ja,
pozostając wobec niego raczej chłodnym, a nade wszystko nie domaga się Bożej
opieki. Przyjacielowi Nietzschego nic nie przychodzi bez trudu, bo każdy dobry
uczynek przynosi mu zasługę, która przeciwna jest jego skromności i zawstydza
go. Wie jednak, że jego zadaniem jest tworzyć, lecz tworzyć wzniośle,
przezwyciężając skłonność do tego, aby w twórczości dawać jedynie wyraz swemu
niskiemu i pokrętnemu życiu wewnętrznemu. Przez to jego twórczość musi być
zawsze autoironiczna, a w konsekwencji ironiczna w ogóle. Dlatego przyjaciel
Nietzschego przejawia skłonność do ekshibicjonizmu, do nicowania swej duszy,
czym karze ją za jej ubóstwo i wydaje na zatratę. Tworzyć dla idei - tworzyć dla
pokarania się - tworzyć dla nawoływania przyjaciół - oto splot sprzecznych
tendencji, w których uwikłana jest niespokojna dusza przyjaciela Nietzschego. A
więc przyjaciel Nietzschego ma duszę literata. Nawet jeśli miałby być filozofem,
to nie mniej przez to artystą. I dlatego musi podziwiać naukę za to, że nie jest
tylko poezją. Chciałby przeto być uczonym, lecz czy stać go na to? Jeśli nie, to
już wszystko mu jedno, jak go nazwą. „Czy jestem filozofem? A jakież to ma
znaczenie?” (list do Georga Brandesa z 10 kwietnia 1888 r.).
*