Jan Hartman
Doctor perversus
[Opublikowane jako posłowie do: F. Nietzsche, Z genealogii
moralności, Kraków: Zielona Sowa 2003, ss. 92-106.]
Wyobraźcie sobie, że ktoś próbuje sięgnąć do naturalnych,
„ludzkich” źródeł naszej idei absolutnej prawdy (na przykład prawdziwości
twierdzeń matematycznych, prawniczych, teologicznych), wgłębiając się w jej
rzeczywistą historię i psychologię. I powiada: logiczna funkcja asercji,
stwierdzania prawdziwości w sądach dających się poprzedzić wyrażeniami w rodzaju
„jest tak, że”, „jest prawdą, że” ma swoje głębokie podstawy w pierwotnym,
spontanicznym i impulsywnym „tak!”, w nieokrzesanej afirmacji tego, w czym
znajdujemy upodobanie. I wyobraźmy sobie, że ten ktoś dorzuca argument
filologiczny: w wielu językach słowo „tak” i słowo „daj” („da”) są tym samym
słowem. Ludy mówiły: „daj, to dobre, tego chcę, da!, tak!” A potem (to dalszy
ciąg tej „genealogii prawdy”) pojawili się Grecy, którzy ze spontanicznego i
radosnego afirmowania uczynili pokrętną sztukę reglamentacji, opartą na
resentymencie. Mianowicie ci, którzy nie byli zdolni sięgnąć po to, czego
pragnęli, nie mogli powiedzieć „da!”, „tak!”, nauczyli się w zamian odmawiać
tego prawa innym, a co najmniej utrudniać im chcenie i afirmowanie tego chcenia.
Żeby to osiągnąć, wymyślili „prawdę” i „fałsz”. Nie wystarczy odtąd czegoś
chcieć, afirmować radosnym „da!”, teraz trzeba już wykazać, że umiłowany
sąd jest prawdziwy, trzeba się ku niemu niejako wysilić. Szafarze
„prawdy” i „fałszu”, nowi kapłani „logiki” czy „filozofii”, przez tę pokrętną
sztukę wypełniają swą zdegenerowaną, reakcyjną wolę mocy, której nie umieją
zrealizować w wolnym i mężnym tworzeniu. I my, ludzie dzisiejsi, spadkobiercy
Greków, czy chcemy, czy nie, żyjemy w czasach logiki, w czasach „prawdy”
i „fałszu”. Et cetera. Co byśmy więc na to powiedzieli, na taki dyskurs,
w gruncie rzeczy nie tak odległy od faktycznej Nietzscheańskiej „koncepcji
prawdy”? W najlepszym wypadku: sympatyczne, lecz niepoważne.
Czym jest wobec tego Nietzscheańska opowieść o tym, jak
ukonstytuowała się moralność, jak niemoralny w swej istocie proces doprowadził
do jej ukształtowania się tak wyrazistego, by mogła ona dziś sama odkryć swą
zasadniczą amoralność, a więc wewnętrzną sprzeczność? Jest to przecież
opowieść w gruncie rzeczy tak samo dowolna i „artystyczna” jak moja historyjka o
prawdzie. Rolę wymyślonych kategorii „prawdy” i „fałszu” pełnią w niej kategorie
„dobra” i „zła”, mistrzami resentymentu są kapłani żydowscy, bajka o słowie
„da”, to u Nietzschego niewiele bardziej naukowa powiastka o pierwotnym
znaczeniu słowa „dobry” i „lichy”. Jak mamy to więc traktować? Czy serio? Czy
nauka to, czy tylko igraszka, mała wariacja na Darwina?
Należąc do sporej kasty filozofów niczezależnych,
bardzo niepokoję się o te sprawy. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że
immoralizm Nietzschego jest wstrząsającym i genialnym odkryciem. W nim dokonuje
się bowiem ostatni i konsekwentny akt straszliwej inwersji moralności, która tu
w największym natężeniu swych oskarżycielskich i refleksyjnych mocy zwraca się
przeciwko sobie samej tout court i odkrywa, że jako taka (a nie tylko w
swych nieudanych i oszukańczych przejawach), w swej czystej postaci, jest
złym programem duchowym, postacią zasadniczej wadliwości ludzkiej kondycji
(„w człowieku jest coś zasadniczo-nieudanego”, jak głosi znany cytat), a
wreszcie i ostatecznie: czymś niemoralnym. Ale stanowisko to jest przecież do
obrony - o czym Nietzsche doskonale wie - jedynie w nastawieniu empirycznym, a
więc przy zachowaniu pietyzmu i wnikliwości w stosunku do materiału
historycznego i przyrodniczo-psychologicznego. Tymczasem jednak tu właśnie jest
niedobrze. Wartość naukowa, etologiczna dyskursu Nietzschego jest prawie żadna,
zwłaszcza na tle naszej współczesnej wiedzy o kształtowaniu się fenomenu
moralnego na przestrzeni dziejów i kultur, ale również na tle dokonań
dawniejszych historyków moralności, jak Hume czy Feuerbach przed Nietzschem,
Durkheim za czasów Nietzschego, a po nim - na przykład Weber. Ale to właśnie z
takimi fachowcami, głównie brytyjskimi, chce Nietzsche w Z genealogii
moralności (GM) i wcześniejszych pracach polemizować, sympatię swą
rezerwując raczej dla aforystów i pisarzy, zwłaszcza francuskich, no i może
również dla Spencera. Bezpośrednią pobudką do napisania GM - „Pisma
polemicznego” - była wszelako niezgoda z teorią szwajcarskiego przyjaciela, Żyda
Paula Rée, który w książce Pochodzenie doznań moralnych zaprezentował
typową dla swej epoki naturalistyczno-konwencjonalistyczną koncepcję moralności,
o Darwinowskim zabarwieniu. Podobnych prac powstawało wiele - zachodzi tu
zresztą ogólniejsza ciągłość pomiędzy sceptyczną i satyryczną tradycją
moralistyczną, sięgającą jeszcze Montaigne’a i La Rochefoucaulda, naturalizmem
oświeceniowego wolnomyślicielstwa, i dalej aż po rewolucyjny lub przeciwnie:
zabarwiony defetyzmem darwinizm społeczny czy ocierającą się o cynizm eugenikę.
Nietzsche bardzo dobrze wpisuje się w dzieje moralistyki demaskatorskiej, która
wszelako w XIX w., w niektórych swych nurtach, przekształciła się w całkiem
naukową historię, psychologię i socjologię moralności. Stając naprzeciw całej
tej unaukowionej tradycji, sytuując się w pozycji generalnego oponenta -
oczywiście dla uwyraźnienia własnego radykalnego stanowiska - Nietzsche
właściwie jest bez szans. Owszem, trafia w trudności teoretyczne formacji
utylitarystycznych czy ewolucjonistycznych, lecz nie narusza tego, co jest w
naturalistycznej etologii historycznej najważniejsze: powagi erudycji. Hate
to say: Nietzsche słabo znał się na historii i socjologii moralności, które
już w jego czasach były całkiem rozbudowaną dziedziną akademicką. Słabo znał
się, choć sądził, że się zna dobrze i nawet sam wytykał ignorancję Paulowi Rée.
Weźcie, proszę, do rąk Podstawy nauki o moralności i inne prace Marii
Ossowskiej. Jest tam oczywiście i Nietzsche. Ale jakby zagubiony wśród nie mniej
dla dziejów etyki znaczących nazwisk, także z jego epoki. Co ważniejsze jednak,
niemal każdy z tematów, w tym i historycznych, poruszonych przez Nietzschego w
Z genealogii moralności, jest tu obecny, porządnie i jasno omówiony, i to
w powiązaniu z wieloma innymi zagadnieniami. Oto mamy we wspomnianej książce
rozdział „Słowa ‘dobry’ i ‘powinien’ w sensie moralnym jako rzekome znamiona
moralnych ocen i norm”. Jest on tematycznie zbieżny z pierwszą rozprawą Z
genealogii moralności. W której pracy będzie jednak więcej porządku,
wiarygodnej treści, wyważonej analizy? U Ossowskiej. Chcieliście nauki (a
Nietzsche chciał!), no to ją macie. A literackim propagatorom, wspierającym
inteligentnym piórem nauki tej początki, należą się najwyżej uprzejme wzmianki w
podręcznikach naukowej wiedzy o moralności, jak choćby taka, zaczerpnięta z
innej książki Marii Ossowskiej: „Powstawanie norm i ich ewolucja to, pod wpływem
myśli Darwina, jedno z ulubionych zagadnień XIX stulecia i pierwszych dekad
naszego wieku. Jeśli idzie o temat pierwszy, do najbardziej znanych należą
teorie każące orientować się w genezie norm moralnych na podstawie tego, czyim
służą interesom. Według jednych, miały one służyć przede wszystkim samoobronie
słabych i obezwładnianiu tych, którzy słabym mogli zagrażać. Tę teorię
podtrzymywał - jak wiadomo - Kallikles w platońskim Gorgiaszu, a rozwinął
ją Nietzsche w Z genealogii moralności” (Socjologia moralności. Zarys
zagadnień, Warszawa 1986, s. 143).
Otóż to jest chyba za słaba obecność, za lekkie potraktowanie
przez dwudziestowiecznych dziedziców dawnej nauki o moralności tak zasłużonego
jej współtwórcy - i to pomimo całej przewagi erudycyjnej współczesnych i
niewspółczesnych akademickich specjalistów od historii i socjologii moralności.
Z drugiej strony jednak, ów inny ton, jakim dziś, pięćdziesiąt lat po pracach
Ossowskiej, również pisze się o Nietzschem, jest czasem wprost nieznośny. Po
fali obrzydliwych i bałamutnych oszczerstw, jakoby Nietzsche był protoplastą
idei nazistowskich, przyszła nadgorliwa reakcja: niezdrowa czołobitność,
filisterska chwalba, niewolna od ezoterycznego dreszczyku. Po prostu coś
paskudnego, czym Nietzsche brzydziłby się pierwszy. Hermeneutyczne rozmiękczenie
spotyka się z akademickim zarozumialstwem, frustracją miernoty i oportunisty,
który swą wrodzoną tchórzliwość i wtórność nadrabia tajemniczą miną wyższego
specjalisty lub niedbałym stylem kogoś, kto znamiona elitarności rzekomo ma za
głupstwo. Najbardziej drażni to w powiązaniu ze zmanierowaniem tzw. eseistów,
filologo-pisarzy, którzy leją wodę, wszystko ze wszystkim radzi połączyć,
wynajdują „kwiatki” i „perełki”, a w rezultacie produkują tylko tony papki
literackiej, Bóg wie komu i na co zdatnej, w dodatku czas cenny lekturze, na
przykład lekturze Nietzschego, zabierając. Zapewne Nietzsche wrzuciłby do pieca
większość produkowanych dziś na masową skalę subtelnych panegiryków na swoją
cześć. Ale też bez wątpienia kryzys pisania o Nietzschem, który dziś
przechodzimy, ma głęboką naturę i jest jakoś współzawiniony przez samego
Nietzschego. Ja sam nie wiem zupełnie, jak należy pisać dziś o dziełach
Nietzschego, aby nie przyłączać do podejrzanych misteriów, które podają nam ton
recepcji tego wspaniałego pisarza i filozofa. Uczucie zmieszania i bezradności
pogłębia ta okoliczność, że pretensje wolno mieć właściwie tylko do stylu czy
moralnej aury współczesnych interpretacji dzieła Fryderyka Nietzschego - pod
względem treści wywody apologetów bywają bez zarzutu, czyli głębokie, trafne i
inteligentne...
Częścią posthermeneutycznej grypsery niczeanistów jest
podawanie każdego z licznych dzieł Nietzschego za niezwykle ważne i jedno z
najważniejszych w jego bogatej twórczości. O GM powiada się zwykle, że jest to
najważniejsza spośród nieaforystycznych książek Nietzschego. Sam autor, lubiący
chwalić swe dzieła, zwłaszcza że z początku mało kto je kupował, również
sugerował, że to niby polemiczne tylko, z formy i objętości nieznaczne, pisemko,
ma wartość pełnego wykładu dojrzewającej przez wiele lat teorii. Rzeczywiście,
pod wieloma względami GM jest rozwinięciem i pogłębieniem rozmaitych myśli
zawartych już we wczesnej książce Ludzkie, Arcyludzkie, następnie w
Jutrzence, Poza dobrem i złem oraz w napisanej także na krótko przed
GM Wiedzy radosnej. Nie zgadzam się jednakże z poglądem o wyjątkowej roli
GM. Z genealogii moralności należy do ciągu ostatnich prac Nietzschego,
który jakby przeczuwając katastrofę swego fizycznego i umysłowego zdrowia, w
szalonym tempie produkował w ostatnich latach książkę za książką. W ciągu
schyłkowych kilkunastu miesięcy swej zaledwie szesnastoletniej działalności
literackiej (zakończonej w roku 1889) napisał więc kilka różnej długości dzieł,
a pięć powstało już po GM; najbardziej znaczące spośród tych najpoźniejszych to
Antychryst i Ecce homo. Wszystkie te prace, nie wyłączając GM,
naznaczone są pośpiechem i nerwowością. Sama GM jest po prostu książką
nieukończoną, miejscami dość chaotyczną (co oczywiście daje pole do popisu
kabalistom, szukającym w bałaganie wyższych i tajemnych porządków). Kto by miał
tu wątpliwości, ten niech zważy na nie przetłumaczony łaciński cytat z
Tertuliana w rozprawie I (I, 15). Nietzsche miał go przełożyć przy okazji
korekty, ale cudny wrzesień w Wenecji, gdzie w 1887 roku przyszło mu tę korektę
robić, nie dozwolił tej skrupulatności. Książka zaś powstała kilka miesięcy
wcześniej, wiosną i wczesnym latem w Sils-Maria w Szwajcarii, gdzie czas umilały
autorowi rozmowy ze wspaniałą panią doktor Metą von Salis, pierwszą kobietą
doktorem (historyczką) w dziejach Szwajcarii. Legendarna Lou von Salomé tegoż
1887 roku zaręczyła się - inne damskie towarzystwo zapewne robiło Nietzschemu
bardzo dobrze w tych okolicznościach. Nastrój owych miesięcy był, jak należy
sądzić, dość wojowniczy, a chwilami może nawet euforyczny, bo wtedy właśnie
pisał również rozmaite aforyzmy, które później siostra Nietzschego, Elisabeth
Förster, popełniając znane nadużycie, wydała pod tytułem Wola mocy.
Również samo GM jest książką emocjonalnie chwiejną - momentami prowokacyjną,
momentami wracającą do równowagi. Sprawia to zresztą miłe odbiorcy nowoczesnej
literatury wrażenie gry z czytelnikiem, przemyślanej strategii, jakkolwiek
sugestie samego autora, że tak właśnie jest, wydają się deklaracjami ex post.
Książka ukazuje się błyskawicznie, bo już 10 listopada.
Wydawcą jest C. G. Naumann w Lipsku. Pełny tytuł brzmi: Z genealogii
moralności. Pismo polemiczne; a do tego informacja: „Przydane do
opublikowanego ostatnio Poza dobrem i złem jako uzupełnienie i
objaśnienie”.
Minęło już 116 lat od publikacji GM i kto wie, może czas już
skończyć z manierą traktowania Nietzschego jako autora ultraaktualnego,
aktualniejącego z każdą dekadą. Nie można w nieskończoność grać na tej strunie.
Nie wiedząc, jak mam pisać o Nietzschem, spróbuję (może niemądrze?) konwencji,
która potraktuje całkiem na serio ten podejrzanie przetrwały stan aktualności
Nietzschego. Skoro taki nam Nietzsche współczesny, taki nam brat, to fora z
cokołu i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Załóżmy, że książka Z genealogii
moralności jest rozprawą doktorską przedstawioną w Instytucie Filozofii UJ,
a my mamy ją zrecenzować. Niechaj się broni, niechaj pokaże, że „jest ponad to”!
Praca Fryderyka Nietzschego składa się z trzech
komplementarnych względem siebie studiów nad różnymi aspektami konstytuowania
się moralności, a zwłaszcza moralnych stosunków w świecie chrześcijańskim. W
rozprawie pierwszej dominuje tematyka pochodzenia pojęć dobrego i złego, w
drugiej problematyka sumienia, winy i kary, a w trzeciej ascetyzmu i nihilizmu w
tradycji europejskiej religii i filozofii.
Trzy rozprawy poprzedza przedmowa. Dowiadujemy się z niej, że
książka dotyczy genezy naszych przesądów moralnych, wyrasta z właściwego
charakterowi autora sceptycyzmu i służy polemice z nazbyt uproszczonym, jakby
dobrodusznym naturalizmem brytyjskim i z koncepcją genezy moralności w umowie
społecznej. Pokonana też ma zostać moralistyka empatii i współcierpienia, a
także osobiście Schopenhauer. Zasadą tego polemicznego, nowego stanowiska ma być
genetyczne ujęcie moralności, to znaczy ujęcie jej jako dziejowego procesu, jako
formy historii ludzkości, która określa i spełnia nasze człowieczeństwo.
Otrzymujemy obietnicę spojrzenia głębszego niż przedstawienie moralności jako
kwestii pewnych motywów i racji działania, jakie mógłby z tych czy innych
powodów świadomie zaakceptować pojedynczy rozsądny człowiek. Płaskie i
racjonalne względy użyteczności, pokoju itp. nie oddają natury moralności. Autor
zdradza się przy tym z namiętnością wstrętu do charakterystycznego dla jego
czasów rozmiękczenia uczuć i apoteozowania litości czy współcierpienia. Powołuje
się też na swe liczne wcześniejsze prace, gdzie był już opracował wiele
zagadnień, na przykład właśnie zagadnienie altruizmu i litości. Deklaracje
„Przedmowy” oraz jej osobisty styl każą sobie wiele obiecywać po dalszej
lekturze.
Znane stanowisko autora w sprawie współczucia zawiera z
pewnością bardzo szlachetny pierwiastek krytyczny: litość podszyta strachem
przed podobnym losem, egoistyczna solidarność i spolegliwość motywowana nadzieją
na wzajemność to rzeczywiście przejawy duchowej małości i miernoty, i to
miernoty afirmującej samą siebie, a wrogiej wszystkiemu, co ją przewyższa i w
dzielności charakteru nie zniża się do czułostkowości. Litość i dzielność nie
zgadzają się ze sobą; pierwsza jest reakcją uraźności, resentymentem, a druga
samą siłą. Ale, jak sądzę, nie zgadzając się - dialektycznie do siebie
przynależą. Mężny stosunek do własnego człowieczeństwa, które przecież
naznaczone jest słabością, oznacza pewną gotowość wielkodusznego wybaczenia tej
słabości. W potępieniu litości jest więc coś niemężnego, małostkowego. Jest za
to taki właśnie rodzaj współczucia, odczuwanego przez ludzi wielkodusznych,
który polega na akceptacji słabości innego człowieka, tej słabości, która
umożliwia mu przeżywanie cierpienia i na to cierpienie go skazuje. Takie
współczucie jest jakby „żałowaniem człowieka”, a ściślej: „żałowaniem
człowieczeństwa”. Owa szlachetna odmiana litości zalążkowo staje się naszym
udziałem, gdy żałujemy cierpiącego zwierzęcia - żałujemy bardziej niż człowieka,
bo to człowiekowi przypisujemy zdolność i obowiązek życia duchowego usytuowanego
ponad cierpieniem, w obszarze duchowego męstwa i suwerenności wewnętrznej. Z
tego samego powodu cierpiącemu dziecku współczujemy bardziej niż dorosłemu. I
teraz właśnie: tylko nieliczni spośród nas w ten sam sposób, a więc czerpiąc z
przewagi swych sił duchowych nad obecnym obok nas cierpiącym, zdolni są do tej
szlachetnej odmiany litości, kierując ją ku równemu sobie, a więc dorosłemu i
świadomemu. Przecież sam Nietzsche jakoś lituje się nad człowieczeństwem, nad
słabością słabości, sam chce tchnąć nową siłę ducha w więdnącą na jego oczach
ludzkość. Ostrożniej więc z tą litością!
Rozprawa pierwsza zaczyna się od protekcjonalnych uwag pod
adresem brytyjskiego psychologizmu w traktowaniu moralności, ułomnego swym
brakiem zmysłu historycznego. Opinia zapewne nieco pochopna, jakkolwiek subtelna
różnica pomiędzy „myśleniem genealogicznym” i „archeologicznym” a standardową
dziewiętnastowieczną „świadomością historyczną” dałaby się może obronić. Dobrze,
że przynajmniej jest Nietzsche gotów przypisać swoim intelektualnym partnerom
odwagę intelektualną i uwolnić ich od zarzutu trywialnego demaskatorstwa.
Najważniejsze tezy pierwszej rozprawy są dość kontrowersyjne.
Argumenty filologiczne na rzecz tezy o archetypicznym sensie „dobrego” jako
„dostojnego”, odwołujące się do pierwotnych znaczeń słów „dobry” i „zły” oraz
starszych i nowszych słów pokrewnych, nie są rozstrzygające, zwłaszcza dlatego,
że i dawniej, i dziś wchodzące w grę słowa są wieloznaczne i bywają używane w
najrozmaitszych kontekstach i na różne sposoby. Definitywnych historycznych
ustaleń co do niuansów sposobów użycia dawno wyszłych z obiegu słów i wyrażeń
oraz przebrzmiałych sposobów posługiwania się współcześnie stosowanymi słowami
niepodobna poczynić, w szczególności z racji ubóstwa zapisów mowy potocznej.
Jeszcze większe trudności wiązałyby się z rozstrzygnięciem całkiem empirycznej
właściwie kwestii psychologicznych okoliczności, czyli uczuć i nastrojów, jakie
towarzyszyły w społeczeństwach pierwotnych używaniu słów „dobry” i „zły” oraz
ich odpowiedników. Czy „dobry” znaczyło pierwotnie tyle, co „dostojny”,
„szlachetny”, czy też może raczej „chwat”, „zuch”? A czemu nie również
„posłuszny”, „łagodny”, „uległy”, jak to mówimy o psie? Być może w dawnych
czasach, całkiem tak samo jak i dzisiaj, słowo „dobry” bywało używane w
rozmaitych znaczeniach i kontekstach, wśród których kontekst moralny mógł być
prawie wcale nieobecny. Bo przecież również my mówimy „dobry” znacznie częściej
w znaczeniu „użyteczny”, „kompetentny” albo „łagodny”, „wyrozumiały” niż w
znaczeniu zasadniczej i monumentalnej kwalifikacji moralnej: „dobry” jako
„moralnie prawy”, „posiadający cnotę”. Moralny punkt widzenia jest i był na tyle
rzadki, że szukanie jego źródeł w semiologii i psychologii używania potocznych
zwrotów jest przedsięwzięciem naukowym z metodologicznych względów nie rokującym
powodzenia. Co innego, gdyby chodziło tylko o literackie hipotezy. Mamy tu
wszelako do czynienia z pretensjami ściśle naukowymi, a nawet więcej:
filozoficznymi.
Z nauką mało wspólnego mają również dywagacje o kapłanach
żydowskich, przedstawianych tu jako podstępni mistrzowie resentymentu, umiejący
wykrzesać groźne reakcyjne siły ze słabego duchowo, niewolniczego ludu. Żółć i
kwas uczynić miały z lewitów i ich chrześcijańskich następców neurasteników z
chronicznym nieżytem jelit. Zdradziecka energia reakcji i resentymentu, wezbrana
w narodzie żydowskim i jego kapłańskiej kaście podstępnie zaraziła ludy Europy i
zapanowała nad nimi poprzez religię Chrystusa. Te fragmenty rozprawy są doprawdy
ciężkostrawną papką, sporządzoną z brukowej eseistyki, produkowanej w XIX w. na
marginesach poważnych dociekań z zakresu psychologii religii czy historii
judeochrześcijaństwa. Franz Overbeck, przyjaciel Nietzschego, miał na te tematy
doprawdy mądrzejsze rzeczy do powiedzenia.
Mimo że w sposób oczywisty w pierwszych częściach pierwszej
rozprawy autora ponosi - i znosi na intelektualne mielizny - warto zastanowić
się nad proponowaną tylekroć przez niego dychotomią. Z jednej strony więc
zazdrość, zawiść, pamiętliwość, tchórzostwo, małostkowość, a z drugiej:
śmiałość, spontaniczność, wielkoduszność, odwaga, prostota i radość życia.
Sfrustrowany neurastenik, miernota i oportunista, nienawidzący wszystkich tych,
którzy śmiało korzystają z wolności, trzymający się w kupie z podobnymi sobie,
przeciwstawiony zostaje typowi przeciwnemu: pogodnemu indywidualiście, który
zdolny jest i do gniewu, i do wspaniałomyślności, który ani do swoich, ani do
cudzych cierpień nie ma zbytniej cierpliwości, który mało ceni prawo, a
za to nie waha się czynić, co mu serce dyktuje. Przypuszczenie, że jeden czy
drugi kompleks cech, jeden czy drugi typ osobowy może zdominować jakiś konkretny
lud, czasy albo formację kulturową, która przez to miałaby być jego instrumentem
(jak „chrześcijaństwo” czy „nowoczesność” jako rzekome narzędzia reakcji i
resentymentu), jest wystarczająco fantastyczne, by można było na poważnie
przyjąć choćby taką hipotezę i ją badać. Mimo to resentyment, czyli odruchy
zawiści i oportunizmu, odgrywają z pewnością ogromną rolę w życiu osób i
społeczeństw, wywierając swe piętno na rozmaitych instytucjach i systemach
przekonań. Odrażający wizerunek chrześcijaństwa jako formacji małodusznej,
zakłamanej i chorej, zbieżny z nieco późniejszymi i częściowo przez Nietzschego
zainspirowanymi teoriami Freuda, a w gruncie rzeczy zbieżny z wizjami wszystkich
antyklerykałów, od Oświecenia po dzień dzisiejszy, od Mesliera po
Boya-Żeleńskiego, jest o tyle prawdziwy, że można mu bez końca dostarczać
przykładów i ilustracji. Nie kończy się bowiem nigdy szereg ludzi małego ducha,
zakłamanych i zawistnych, chętnie godzących się na system rozmaitych represji i
ograniczeń, byle tylko po równo dotyczyły one wszystkich i byle każdy mały
człowieczek mógł zachować swą cząstkę władzy, jaką ma strażnik tego systemu -
strażnik obyczajności, manier, religii i słusznych poglądów. Każda wielka
formacja społeczna, zarówno religia, jak i prawo, państwo, obyczaj, a wreszcie i
system wzorców oraz przekonań moralnych, ugina się więc pod ciężarem
resentymentu i miernoty, dla której chcąc nie chcąc musi być skrojony. Na
szczęście jednak i małych ludzi stać czasem na odruchy szlachetności i odwagi.
Bywa tak w szczególnych okolicznościach. Niewolnik zmienia się wtedy w płową
bestię, pokorne cielę w poetę, a pospolity zawistnik w wielkodusznego fundatora.
Z drugiej strony, człowiek dostojny, szczery i „z klasą”, jak to dziś mówimy,
może być stateczny i niechętny indywidualistycznym wybrykom, a co więcej - i
jemu też może się przydarzyć chwila słabości, gdy zapada nad nim cień
nienawiści, a krew truje żółć. Dychotomia dwóch rodzajów „woli mocy”:
progresywnej, twórczej i radosnej oraz reakcyjnej, nienawistnej, hamującej nie
idzie w poprzek epok i społeczeństw, lecz raczej w poprzek każdej ludzkiej
duszy. Dziś raczej powiedziałoby się, że chodzi o typy „postaw” lub
„osobowości”, które u konkretnych osób uzyskują przewagę, choć zwykle nie
absolutną: typ obronny (czyli bierno-reaktywny, „osobowość słaba”) i
innowacyjno-twórczy (czynny, „osobowość silna”). Niezależnie od nazw, sama
kwestia jest słusznie i trafnie podchwycona przez Nietzschego, a odpowiednie
rozróżnienia z pewnością są bardzo płodne dla rozumienia ludzkich zachowań, na
co zresztą znakomitych dowodów dostarczyli kontynuatorzy Nietzscheańskiej
koncepcji resentymentu: Weber i Scheler. Należy jednak jednocześnie pamiętać, że
pojedyncze dychotomie mają tendencję do nieproporcjonalnej dominacji w naszym
myśleniu, zubażając teorię. Lepiej jest więc zawsze posługiwać się zestawem
kilku takich dychotomii, komplementarnych względem siebie. W psychologii i
socjologii moralności przydatne są na przykład takie rozróżnienia, jak
ekstrawertyzm - introwertyzm, więź hierarchiczna - więź wspólnotowa, solidarność
emocjonalna - solidarność pragmatyczna, wzorce zachowań w przestrzeni prywatnej
- wzorce zachowań w przestrzeni publicznej, charakter - system wartości, czy
wreszcie choćby stan podniecenia (agresja) - stan spokoju (wyciszenie). Takich
binarnych kategorii, często równie płodnych w psychologii i socjologii jak owa
tak ważna dla Nietzschego opozycja „osobowość słaba - osobowość silna”, można
jeszcze podać sporo.
Końcowe fragmenty pierwszej rozprawy naznaczone są wciąż tą
samą drażniącą apodyktycznością i deklaratywnością. Wprawdzie nigdy dość
przyganiania filistrom, miernotom i pokrewnym im w gruncie rzeczy zblazowanym
dekadentom, ale warto zachować przy tym trzeźwość sądu. Przecież ani w czasach
Nietzschego, ani w naszych czasach nie brakuje pełnych pasji i odwagi polityków,
uczonych, filozofów, pisarzy, artystów, sportowców. Nawet jeśli mierni mają
przewagę, to w końcu kiedyż tak nie było? A zresztą od tego są ludzie dzielni i
nieprzeciętni, by z miernotą sobie radzić!
W sekcji 14 potępia się z wielką emfazą pokrętną i zakłamaną
ideologię pokory, która w istocie jest postacią pychy i nienawiści. Religia
nazywająca słabych i miernych sprawiedliwymi i obiecująca im wywyższenie wyrasta
z nędznej zawiści wobec silnych i możnych. W pokorze i płaszczeniu się ma tkwić
jakiś przewrotny triumf, będący rozkoszą, jakiej kapłani nauczają swoich
wiernych. Jest to niewypowiedzianie obrzydliwe. Cóż, jest takie. Tyle że
chrześcijaństwo miewa też całkiem inne oblicze. Max Scheler, piewca niemieckiego
militaryzmu, autor książki Geniusz wojny i wojna niemiecka, słusznie
zwraca uwagę Nietzschemu, którego zresztą hołubił, że istnieje też
chrześcijaństwo waleczne, rycerskie, nieustraszone.
I znów ta przesada i folgowanie sobie: Rzymianie to
arystokracji ducha, Żydzi zaś to rozsadnik resentymentu i nienawiści. Ktoś
jeszcze mógłby pomyśleć, że Nietzsche był antysemitą. Wiemy, że wręcz
przeciwnie, że antysemityzm wielokrotnie potępiał, a z ludźmi o takich poglądach
zrywał stosunki. No więc po co wypisywać takie rzeczy? Ot, po prostu - tak się
pośliznęło pióro, tak poszło. Prawo pisarza nie po raz pierwszy odniosło u
Nietzschego zwycięstwo nad prawem uczonego. Spuszczamy oczy i zasłonę
miłosierdzia.
Niepokoi mnie ponadto kwestia przemocy, poruszona w sekcji
13. Owszem, trudno byłoby mieć pretensję do orła, że porwał jagnię, jakkolwiek
do juhasa już by można. Zapewne przemoc dzika, a choćby tylko przemoc arogancka
jest czymś innym niż przemoc przytrafiająca się jako uboczny efekt wielkiego
dzieła, prawdziwej siły duchowej. Wcale nie znaczy to jednak, że ta ostatnia
jest usprawiedliwiona czy dobra, nawet w „dostojnym” sensie. Charyzma i
nieprzeciętność dają wprawdzie człowiekowi pewien kredyt moralny i rozszerzają
poniekąd zakres dopuszczalnych czynów, ale przecież tylko warunkowo, tzn. jeśli
niekonwencjonalne działanie, nawet może sprawiające wrażenie okrutnego, okaże
się szlachetne, a w tym i lojalne i zachowujące szacunek dla tego, co nawet w
tym kimś duchowo słabym i dlatego potraktowanym okrutnie, jest najlepsze i na
ten szacunek zasługujące.
No i wreszcie, na zakończenie uwag do rozprawy pierwszej,
należy się sprostowanie Nietzscheańskiej interpretacji słów Tomasza. „Szczęśliwi
w królestwie niebieskim widzą karę potępionych, by swą szczęśliwością tym więcej
się cieszyć” nie znaczy „zbawieni radują się cierpieniem potępionych i cieszą
się, że go uniknęli”, lecz raczej: „w stanie zbawienia dusza widzi jasno
obrzydliwość śmiertelnej grzeszności oraz grozę potępienia będącego jej
skutkiem, a przez to tym goręcej wysławia w uszczęśliwiającym oddaniu
niezmierzoną i niepojętą łaskę zbawienia”. Tomasz nie był gadułą, tak jak
Nietzsche, więc czasem sobie trzeba trochę dopowiedzieć, żeby zrozumieć
znaczenie jego tekstu.
Rozprawa druga, poświęcona winie i sumieniu, rozpoczyna się
od analizy związku, jaki zachodzi pomiędzy obyczajem, normą społ
|