Szymon Wróbel
JAN Z CZARNOLASU ALBO SOLILOKWIA NA CZAS POSTMODERNIZMU
Menon: Zanim cię spotkałem, Sokratesie,
słyszałem, że i sam pogrążony jesteś w wątpliwościach, i innych
doprowadzasz do zwątpienia. I teraz, jak mi się wydaje, zaczarowałeś
mnie i opętałeś jakimś magicznym napojem, tak że stałem się pełen
wątpliwości. Jeśli wolno mi zażartować, zdajesz mi się tak z
wyglądu, jak i pod innymi względami, zupełnie podobny do tej
płaskiej ryby morskiej zwanej drętwikiem. Sprawia ona bowiem, że
ten, kto się do niej zbliży i jej dotknie, drętwieje; tak i ty, jak
mi się wydaje, postąpiłeś ze mną.
Platon (przeł. P. Siwek)
Czyż cnotą filozofa nie jest przecież powściągliwość i
umiarkowanie?
Jan Hartman
Oksymoron
Należałoby pisać o filozofii Jana Hartmana tak jak Jan
Hartman pisze o Medytacjach o filozofii pierwszej Kartezjusza. Należałoby
o nim pisać równocześnie go tłumacząc. Należałoby pisać o Hartmanie odkrywając
najbardziej nieprzetarte szlaki jego osobowości, odcinając się od najbardziej
potocznych wyobrażeń o nim, artykułując to, co uchodzi uwadze powszechnej,
wynosząc na światło dzienne te cechy jego i jego filozofii, które pozostają
ukryte przed rozumem zbiorowym, by w końcu zadać kłam utrwalonym przesądom na
jego temat. Należałoby pisać o Hartmanie odkrywając go całkiem na nowo, budując
go w każdym słowie – element po elemencie, konstruując go w każdym zdaniu, w
wytrwałej i męczącej pracy słów. Należałoby pisać o Hartmanie tak, by tą budowlę
ze słów ofiarować w darze „empirycznemu Janowi Hartmanowi”, spacerującemu po
krakowskim rynku i nie przeczuwającemu możliwego nadejścia „tekstualnego Jana
Hartmana”. Należałoby pisać o Janie Hartmanie w taki sposób, by pismo docierało
do leśnej krainy jego wnętrza, należałoby o nim pisać z pragnieniem poznania
każdego drzewa, każdego spojrzenia, każdej legendy i każdego elfa, którego ten
las wewnętrzny gości. Należałoby pisać o Janie Hartmanie ze świadomością, że
pragnie on stać się – a być może nim jest – Hrabią z Lasu.
Nie sądzę, abym był w stanie sprostać takiemu pisaniu. Nie
sądzę, by ktokolwiek był w stanie sprostać takiemu zadaniu. Takie pisanie nas
przerasta, bo w pewnym sensie przerasta nas też fenomen Jana Hartmana. Wiem
jedynie jak o Hartmanie nie należy pisać. Nie należy o nim pisać tak jak on
pisze o słynnej książce Nietzschego zatytułowanej Z genealogii moralności.
Nie należy książki zatytułowanej Przez filozofię recenzować tak jakby
była przedstawioną do obrony rozprawą doktorską czy habilitacyjną, nie należy
jej zmuszać do obrony, należy uruchomić w niej najbardziej czułe struny, należy
ją zaprosić raczej do współpracy, należy z niej wyzwolić treści najbardziej
ukryte, takie których nie podejrzewa nawet Jan Hartman.
W rezultacie, mogę pisać o Hartmanie jedynie z przyjaźnią i
zainteresowaniem, mogę być jedynie przyjacielem Jana Hartmana, w takim samym
znaczeniu w jakim on stara się być na przykład przyjacielem Nietzschego.
Zaledwie go czytam, dodając tu i ówdzie kilka podkreśleń, dodając tu i ówdzie
kilka westchnień. Westchnienia dla Hartmana, jak wiemy z jego szkicu o źródłach
muzyki, to nie tyle pozbawione treści semantycznej ciągi czysto fonetyczne
(wokalizy), ale prawdziwe oazy autentycznego wyrazu, miejsca zespolenia znaczeń
i dźwięków, miejsca, które można odnaleźć tylko w lesie. Hartman we wstępnym
tekście pisze: „Jeśli filozofia rzeczywiście jest nauką przyjaźni i miłości (a
któż śmiał w to wątpić), to nauczmy się również tej lekcji przyjaźni: żeby brać
się nawzajem takimi, jakimi jesteśmy”. Znakomicie, Kochajmy się!, ale czy
uruchamiając w ten sposób strumień miłości, mamy pewność, kogo kochamy? Czy
jesteśmy świadomi samego aktu przyjaźni? Oczywiście, kochajmy Jana Hartmana!,
ale czy mamy pewność, jaki on tak naprawdę jest? Czy wiemy coś o podmiocie
naszej miłości?
Musimy wyznać na wstępie, że nie znamy Jana Hartmana. Jak to
nie znamy?! – zapyta ktoś Uczony – Hartmana to znamy, aż nazbyt dobrze! Objawił
się on bowiem nie tylko w poważnej literaturze filozoficznej, ale i w
dziennikach ogólnopolskich, co jakiś czas wstrząsając opinią publiczną, a to w
kwestii legalizacji eutanazji, a to w bezpardonowej krytyce szkolnictwa, a to
wreszcie w niepoprawnej politycznie krytyce dążeń emancypacyjnych kobiet. Jak to
nie znamy Hartmana?! Bez niego przecież niewyobrażalna byłaby niemalże żadna
debata filozoficzna, żadna poważna konferencja; bez jego wtrąceń i aroganckich
wystąpień głos polskich filozofów byłby zaledwie głosem hipochondrycznego
introwertyka. Otóż powtarzam: nie znamy Hartmana i im bardziej nam się wydaje,
że go znamy, tym bardziej on dla nas pozostaje nieuchwytny; on sam bowiem włożył
zbyt dużo wysiłku, abyśmy nie byli wstanie go rozpoznać w chwilowych
przystankach jego myśli, zbyt wiele Hartman włożył wysiłku w to, by dla samego
siebie być czymś zagadkowym, niepoznawalnym. Hartman uczynił z siebie scenę
eksperymentowania z wszystkimi możliwymi myślami, uczynił z przestrzeni swego
umysłu trakt przez który przechadza się filozofia lub raczej...
filozofie.
Tu zresztą docieramy do mojej podstawowej tezy na temat
Hartmana, która będzie konstytuować ten tekst: logika Hartmana to logika
oksymoronu. Niezależnie od tego, czy dotyka on estetyki, etyki, filozofii
władzy, metafilozofii, czy wreszcie problematyki Boga, niezależnie czy mamy do
czynienia z Hartmanem antropologiem, Hartmanem kosmologiem, czy wreszcie
Hartmanem teologiem, zawsze zjawisko to dociera do miejsca nieprzezroczystości,
miejsca w którym las przechodzi w puszczę, a tam logika dnia jakby topnieje,
zacierają się kształty i my sami rozpuszczamy się w gęstej materii drzew.
Czy Hartman jest romantykiem? Oczywiście, że jest, ale
element romantyczny nie przeszkadza mu w rozbudowywaniu teorii kompetencji oraz
metafilozofii, które do romantycznych idei nie należą! Czy Hartman jest
arystokratą? Oczywiście, że jest, ale – jak sam o sobie powiada – arystokratą
spauperyzowanym, który może nie tyle bratałby się z parobkami, ile
rozpieszczałby parobków słowotwórczo swymi ludomańskimi skłonnościami! Czy
Hartman jest konserwatystą? Oczywiście, że jest, ale w liberalnym świecie, który
przeniknął także do jego puszczy i zmusza go do limitowania swego
konserwatywnego, apodyktycznego gniewu! Czy Hartman jest transcendentalistą?
Oczywiście, że jest, ale jego lektura Kanta i Hegla wraca do biologii świata pod
postacią bioetyki, która jest w pełni świadoma ograniczeń, jakie niesie
człowiekowi piętno genomu! Czy Hartman jest mistykiem? Oczywiście, że jest, ale
jego mistyka nie jest negatywizmem, nie jest też kontemplacją Boga
zdegradowanego ideą Auschwitz. Bo Hartman jest nie tyle mistykiem negatywnym,
ile raczej mistykiem lubieżnym, tj. domagającym się bardziej zmysłowego kontaktu
z Bogiem. Hartman przekonuje nas przecież, że jądrem dyskursu Kartezjusza jest
dowód na istnienie Boga, a nie cogito ergo sum, bo dopiero pewność
istnienia Boga uzasadnia oczekiwanie, że czynności poznawcze są dorzeczne, są
tym czym są, czyli „sensoryczną więzią podmiotu z bytem”.
Oto sentymentalny twórca teorii kompetencji, libertyn
wierzący w słuszność konserwatywnych przesądzeń, heglista wielbiący Boga
shipostazowanego nie w formie państwa czy jakieś ogólności jako ogólności, ale
zwyczajnie, po ludzku w formie osoby; oto kartezjanista dowodzący absolutu Boga,
a nie pewności samowiedzy odkrytej na dnie metodycznego wątpienia; oto twór
nietypowy – oksymoroniczny – pozostający w ciągłej burzy behawioralnej, ale też
i mentalnej zawierusze.
Jeśli ktoś, kto sądzi i publicznie wyznaje, że pretensje do
filozofii pierwszej muszą zostać wygaszone, a podmiot, który był przedmiotem
fenomenologii, podmiot konstytuujący rzeczywistość został raz na zawsze
przekroczony; otóż, jeśli ten ktoś pisze równocześnie, że „skazanie filozofii na
metafizyczność jest zarazem skazaniem jej na posiadanie wymiaru teologicznego”,
to rzecz wymaga głębszej refleksji, a ta refleksja może się poruszać jedynie w
rytm logiki oksymoronu. Nie widzę innego rozwiązania. Pamiętajmy także, co
przeczytaliśmy we wstępie (After Philosophy?) do tej książki: „Bez mitu
[...] o kanonie dzieł klasycznych i wielkich klasykach, uwierzytelnionego żmudną
pracą historyków filozofii, tłumaczy i wydawców, być może nie byłoby już w ogóle
administracyjnie wyodrębnionej dyscypliny akademickiej o nazwie
«filozofia»”.
No cóż, ludzie pokroju Harolda Blooma wiele słów ostatnio
wypowiedzieli w obronie kanonu, ale nie mówili nic o micie, ale raczej o fakcie.
Bloom bardzo słusznie pisze: „Wszystkim, co może nam dać Kanon Zachodu jest
umiejętność czynienia własnego użytku z naszej samotności, tej samotności,
której ostatecznym kształtem jest konfrontacja z własną śmiertelnością”. To
oczywiste, że Kanon Zachodu na pewno nie jest programem zbawienia społecznego. Z
tym, że ten sam Bloom jest święcie przekonany o tym, że „wszystko, co
najważniejsze u Freuda, jest już u Szekspira, łącznie z przekonującą krytyką
Freuda”. Hartman nie jest już o tym przekonany (stąd jego konserwatyzm) a jego
skłonności arystokratyczne są skłonnościami złamanymi i jakby właśnie
spauperyzowanymi. Spauperyzowany arystokratyzm to oczywiście paradoks –
oksymoron.
Prześledźmy zatem główne paradoksy myśli Hartmana, przejdźmy
się tym szlakiem wyboistych oksymoronów, pójdźmy do lasu, odwiedźmy Hrabiego z
Lasu, złóżmy wizytę Janowi z Czarnolasu.
Filozof
Wszystkie sądy Hartmana na temat filozofii zawieszone są
pomiędzy skrajnym potępieniem przedsięwzięcia filozoficznego a skrajną jego
gloryfikacją. Hartman w jednej i tej samej chwili jest zafascynowany i
podniecony filozofią, jak i przez nią przygnieciony i wrzucony w pogłębiającą
się depresję. Jest podniecony tym, że filozofia daje mu możliwość wypowiedzenia
wszystkiego, ale jest też nią zrozpaczony, gdy w akcie mówienia doznaje, że owe
kłębowisko możliwości jest nie-do-zrealizowania, że My-Mówiący doświadczamy
stale bolesnej świadomości tego, że nie mamy nic ciekawego do powiedzenia, że
nasza mowa jest po nic.
Hartman pisze: „Faktem jest, że filozofowie podzielają z
dziećmi i dziwakami skłonność do myślenia, że być może
«wszystko jest w ogóle
odwrotnie niż się wydaje»
oraz zadawania pytań, na które nie ma jasnych odpowiedzi”. Filozof usytuowany
jest w horyzoncie istnienia gdzieś między dzieckiem a szaleńcem. W świecie
współczesnym filozofowi przyszło odgrywać rolę dziwaka, posługującego się jakąś
formą myślenia infantylnego. Z drugiej jednak strony Hartman pisze także, że
„poważna filozofia musi być nie tylko teorią swego przedmiotu – świata,
doświadczenia ludzkiego i poznania – lecz również teorią samej siebie, nauką o
podstawach i zakresie własnej prawomocności, o konstytutywnych źródłach swych
własnych określeń, o istocie samej poznawczości, teoretyczności i
filozoficzności”. To świadczyłoby z kolei, że tylko filozof jest zdolny do
uzyskania najbardziej subtelnych form samoświadomości. W rezultacie, Filozof to
ktoś kto bez reszty i do końca musi wiedzieć, „dlaczego mówi to, co mówi i skąd
wypływa słuszność jego wypowiedzi, a także, co jej ważność ogranicza”. Hartman
formułuje w końcu podejrzenie, które w pewnym sensie rozładowuje konflikt
pomiędzy jego zaangażowaniem w filozofię i metafilozoficznym sceptycyzmem wobec
tego zaangażowania: autonomia, którą, my filozofowie, się szczycimy, pozostaje
nieodróżnialna od alienacji, której ulegamy. Pozostaje pytanie: autonomia dla
kogo i przez kogo oszacowana? Oraz alienacja, wobec czego i jak silnie w umyśle
uwewnętrzniona?
Niewątpliwie Hartman stał się człowiekiem przez
filozofię. Przez filozofię przestał być również człowiekiem, a stał się
filozofem. Co oznacza, że dla Hartmana droga od człowieka potencjalnego do
człowieka zamieszkującego biegnie przez człowieka myślącego, ale też droga od
człowieka zamieszkującego do człowieka szalonego biegnie przez człowieka
myślącego. Jeśli ktoś z nas zasłużył na miano Filozofa to jest to właśnie
Hartman. Nigdy nie widziałem kogoś bardziej przesiąkniętego filozofią niż
właśnie on. Być może jedynie Cezary Wodziński mógłby tu być dla niego rywalem.
Stąd pytanie zupełnie rozstrzygające, czy wiemy, czym jest filozofia dla
Hartmana? Lub lepiej: kim jest filozof w Hartmanowskim ujęciu?
Hartman pisze: „Filozof [...] z własnej nieprzymuszonej woli
postanowił żyć w państwie wyznaniowym, ze wszystkimi konsekwencjami [...], jakie
niesie przyjmowanie w tym państwie roli opozycjonisty”. Filozof, z tego punktu
widzenia, jest równocześnie figurą głęboko religijną, ale i w tym samym czasie
antyreligijną. Filozof porusza się ruchem konika szachowego, ruchem podwójnym –
fundującym pewną myśl, ale też, w tej samym posunięciu, zacierający tą myśl.
Jego religijność jest faktem dokonanym, wynikającym z użycia słownika, który
przesiąknięty jest, a nawet jest fundowany przez Absolut, który niekoniecznie
musi być Bogiem osobowym, ale który równie dobrze może być Totalnością Bytu,
Czystym Pojęciem, Autonomią etc. Filozof jednak jest równocześnie figurą głęboko
antyreligijną, albowiem z definicji uprawia on herezje, rozpętuje siły chaosu,
nawiedza świat duchem anarchii, eksperymentu, wytyczania nowych granic.
Być może jednak dla Hartmana stawkę w grze wcale nie jest
filozofia ani nawet jego własna tożsamość Filozofa, ale coś znacznie bardziej
nieujarzmionego – żywioł myślenia. Hartman pisze o Rozumie w bardzo przejmujący
i bliski mi sposób: „Rozum żyje myśleniem. Myślenie jest jego substancją, w
której się urzeczywistnia, staje się sobą. Staje się sobą jako świadomość, a
więc jako samoposiadanie siebie w refleksji. To postępujące urzeczywistnienie i
samoposiadanie nazywa się – jako proces, jako życie rozumu – myśleniem, jako
rezultat zaś nazywa się nauką, a ściślej filozofią. Tak posługujemy się tą
nazwą: filozofia to określenie myślenia jako takiego, myślenia czystego, w
którym rozum spełnia swą istotę”. Nic to, że Hartman cytuje tu w dużej części
Hegla, nic to, że w tej wypowiedzi króluje jakiś rozszalały Duch z Lasu, który
zmierza do samozagłady w akcie kompletnego samopoznania, nic to, że taki Duch
jest zaledwie i tylko duchem utopii. Gdybym miał powiedzieć najkrócej, dlaczego
przyjaźnię się z Hartmanem, to powiedziałbym: bo jest to człowiek, dla którego
rozum jest myśleniem, a myślenie jest życiem, poza którym nie ma innego życia.
Tu też docieramy wreszcie do jedynej przekonującej deskrypcji Filozofa jako
pustego miejsca emisji głosu, kogoś, kto ma dość odwagi i determinacji w sobie,
aby wyrzec się swych własnych opinii, swego własnego zdania, swych własnych
skłonności, „oddając swe siły umysłowe w służbie czystej spekulacji, czystego
myślenia, w której dojrzewa kształt pojęcia, kształt prawdy”. Filozofia to
laboratorium wybrzuszania się pojęć, Filozof to anonimowe miejsce wybrzuszania
się tych myśli.
Stąd charakterystyka Hartmana-Filozofa winna być zbliżona do
Schulzowskiej charakterystyki Ojca. Mówiąc Schulzem Hartman-Filozof w miarę jak
od terenu swych ciaśniejszych zainteresowań (bioetyki) zbliża się do ogólnych
zasad kosmogonii, „jego głos zniża się do wnikliwego szeptu, wykład staje się
coraz trudniejszy i zawilszy, a wyniki, do których dochodzi, gubią się w coraz
bardziej wątpliwych i ryzykownych regionach”. Tak jak Schulzowski Ojciec,
również Hartman-Filozof wywraca nasz świat do góry nogami dwa razy, a w
rezultacie zostawia sprawy takimi, jakie były wcześniej. „Prawdziwy filozof –
czytamy w tekście poświęconym Nietzschemu – przede wszystkim zachowuje”.
Zachowawczość zdradza jednak skłonności konserwatywne, a nie progresywne, te zaś
kierują nas w stronę arystokratycznej osobowości Hartmana.
Arystokrata
Co ma zrobić na tym świecie arystokrata, który ma pełną
świadomość tego, że „mądrość oznacza dziś przymioty starca opowiadającego
zajmujące historie z przeszłości, cnota – integralność krocza jego wnuczki, a
uogólnianie – bezczelność jego wnuka, narzucającego innym swoje zdanie”? Co ma
robić arystokrata na świecie, w którym nie ma żadnej prawdy (gdyż w przeciwnym
razie ktoś nie miałby racji) i w którym nie ma żadnego fałszu (gdyż w przeciwnym
razie ktoś miałby rację)? Co ma robić na tym świecie człowiek, który niesie w
sobie bezwzględnym wymóg eksperymentowania na sobie i jednocześnie silnie
ugruntowane przekonanie, że zdolność do takich eksperymentów jest udziałem
nielicznych? Co ma robić na tym świecie arystokratyczny Filozof (tym razem jest
to pleonazm, a nie oksymoron), który dostaje listy od studentek pedagogiki
opiekuńczo-wychowawczej z prośbą o podjęcie się promocji ich potencjalnego
magisterium z filozofii?
U Hartmana arystokratyczna jest zarówno epistemologia, jak i
politologia. Wiedza jest rzadka i raczej ekskluzywna. Masy po prostu błądzą i
nie są zdolne ani do racjonalnego wyboru, ani też do jakiegokolwiek wglądu w
prawdę. Władza jest jeszcze bardziej efemeryczna i jeszcze bardziej wymagająca
wobec ludzkich kompetencji. „Podstawa państwa liberalnego – powiada Hartman w
tekście Ustrój liberalny jako rządy omylnych ekspertów – powinna być
poniekąd arystokratyczna, a w każdym razie moralna, jakkolwiek pierwiastek
moralny ustroju i sposobu sprawowania władzy wpływać powinien na powściąganie
apodyktyczności rządzących elit”. Widać dla Hartmana, wyrażenie „arystokratyczna
władza” znaczy prawie tyle co „władza moralna”.
Hartman nazywa swoją koncepcję polityczną liberalizmem
bezpośrednim, gdyż mówi się w tej optyce otwarcie, iż państwo, jak każdy
podmiot, zawsze dba najpierw o siebie, a potem dopiero o obywateli. Myśl
polityczna musi się z tym pogodzić i szukać rozwiązań ustrojowych, które egoizm
państwa uczynią narzędziem celów społecznych. Nie wydaje mi się jednak, aby był
to rodzaj liberalizmu; osobiście taką koncepcję nazwałbym raczej arystokratyzmem
ograniczonym lub limitującym się. W końcu Hartman nie pisze tekstu
zatytułowanego O wadach arystokratyzmu, ale w zamian pisze tekst – O
wadach demokracji, który oczywiście jest pochwałą demokracji, ale
równocześnie krytyką źle zrealizowanej demokracji.
W tym jednak rzecz, że demokracja jest zawsze źle
zrealizowanym ideałem, albowiem, jak sam Hartman pisze, „wartość demokracji leży
w sferze idealnej”. Dla Hartmana demokracja to zaledwie praworządność oraz
obecność pewnego ideału, który stoi za odnawiającymi się rytuałami politycznymi
pokroju wyborów. Tylko arystokrata może pisać słowa pokroju: „wybujała
demokracja doprowadziła do upolitycznienia chamstwa, czyli uczyniła z niego
skuteczną siłę, akceptowaną i traktowaną poważnie nie tylko w tzw. polityce,
czyli tajnych układach, ale i w otwartym demokratycznym życiu politycznym”. O
ile mi wiadomo to chamstwo w dobie współczesnej nazywa się opinią publiczną, a
jego upolitycznione doprowadziło w prostej linii do czegoś co dzisiaj nazywamy
demokracją sondażową. Widać z tego, że Hartman nowoczesnością po prostu
pogardza. Demokratyzacja, pauperyzacja, upolitycznienie chamstwa to procesy
wzajemnie powiązane i stymulujący się. „Rozpraszanie władzy – pisze Hartman – a
więc demokratyzacja w najogólniejszym znaczeniu słowa, jest być może
najważniejszym procesem politycznym nowożytności”. Najważniejszym znaczy tu
jednak najbardziej katastrofalnym!
Hartman porównując równość w społeczeństwach przedliberalnych
z równością społeczeństw liberalnych zupełnie przytomnie odnotowuje, że ta
pierwsza polegała na ścisłym przyporządkowaniu osób do swoich praw i obowiązków,
ta druga zaś polega na tym, że nierówności pod względem tego, kto jakie ma prawa
i obowiązki, jeśli są dopuszczalne, to tylko w szczególnych okolicznościach. Jak
wiemy tych okoliczności może być jednak całkiem sporo; może to być: płeć, status
społeczny, dochody, aktywność zawodowa, kolor skóry. W rezultacie, ponownie
przytomnie pisze Hartman, że współczesna demokracja nie jest w stanie uniknąć
praktykowania dyskryminacji, co oznacza w rezultacie, że współczesna demokracja
jest po prostu synonimem „dyskryminacyjnej równości”. Co z tego wynika? No cóż,
wynika stąd, że grozi nam powrót figury chama, tyle, że chama
demokratyczno-liberalnego. „Demokracja nie potrafi rozwiązać sprzeczności, jaka
zachodzi pomiędzy «uspołecznionym
egoizmem», który
demokratyczna praworządność wspiera, a uspołecznieniem właściwym, polegającym na
gotowości do kierowania się dobrem publicznym,
«interesem»
całego społeczeństwa”.
Hartman ma pełną świadomość tego, że tak jak wielkie
instrumenty władzy, z państwem na czele, rozproszyły się w mnogich relacjach
dominacji, tak też substancjalnie ograniczone figury podmiotowości rozpraszają
się na naszych oczach w mnogości mikro-podmiotów. Hartman jest świadom
społecznych kosztów procesu emancypacyjnego. „Emancypacja” to zresztą jedno z
tych pojęć, którego Hartman nie cierpi i reaguje na nie alergicznie. Musi
jednak, niezależnie od swej alergii, zaakceptować fakt, że procesowi wyzwolenia
kolejnych grup społecznych towarzyszy erozja wartości przypisywanych kategorii
„podmiotu”, którym się stają owe grupy po wyzwoleniu. Podmiot arystokratyczny,
który wiąże swą treść z niesymetrycznymi relacjami ze światem, jest dziś figurą
martwą. Żyjemy nie tylko w epoce post-politycznej, ale i w epoce
post-podmiotowej. Maksyma Hegla o upodmiotowieniu mas jest punktem wyjścia
nowoczesności. Dla mnie tragikomicznym. Dla Hartmana raczej tragicznym.
Mimo pełnej świadomości upadku arystokratycznej wizji
podmiotowości i honoru, Hartmana kusi myśl, by za Nietzschem, udać się w stronę
romantycznej, emotywnej etyki indywidualnego aktu moralnego. Z pewnością dyskurs
Hartmana nie bardzo chce stać się częścią dyskursu umoralniającego, wie
przecież, że tego rodzaju pisarstwo jest zaledwie biernym i zastępczym sposobem
życia, a więc aktywnością podszytą słabością. Hartmana kusi zatem sumienie
arystokratyczne, odnoszące się do honoru, a odpowiedzialność wiążące z
suwerennym postanowieniem. Hartman czuje, że owo sumienie arystokratyczne jest
czymś znacznie bardziej godnym niż gryzące sumienie plebsu, które polega na
uwewnętrznieniu społecznej sankcji, na zadawaniu sobie psychicznego cierpienia w
zastępstwie zewnętrznej kary. Z drugiej jednak strony Hartman świadomy jest
ograniczeń owego arystokratycznego sumienia, świadomy jest jego arbitralności i
pogardy skrywającej się pod pozorami wzniosłości. Hartman wolałby kochać, w
ogóle jest stworzony do miłości, niestety skazany jest na pogardę.
Hartman w wielu analizach bliższy jest Allanowi Bloomowi niż
Bloomowi Haroldowi. Allan Bloom w swej szeroko dyskutowanej książce Umysł
zamknięty. O tym, jak amerykańskie szkolnictwo wyższe zawiodło demokrację i
zubożyło dusze dzisiejszych studentów, wszczął nie zakończoną do dziś
dyskusję na temat statusu nowoczesnego szkolnictwa. Bloom zakłada, że istnieje
ścisła zależność łącząca edukację i demokrację. Związek ten jest na tyle silny,
że za niepowodzenia amerykańskiej demokracji można winić uniwersytety
odpowiedzialne za stworzenie odpowiedniego programu, chroniącego demokrację
przed wulgarnością handlu. Bloom, krytykując edukację, zwraca nade wszystko
uwagę na niezdolność uniwersytetów do sformułowania rozsądnego programu, w
którym byłoby miejsce na szeroko rozumianą humanistykę, dziś wypieraną przez
kursy o charakterze specjalistycznym. Uniwersytety coraz rzadziej pełnią rolę
miejsca, w którym, tak jak w Ateńskiej Akademii i Liceum, dociekania nie miały
żadnego praktycznego celu, a jedynie rozwój pełni człowieczeństwa.
Słowo „kultura” mające swe etymologiczne korzenie w łacińskim
słowie cultus (posiadającym treść religijną) nie stosuje się do kultury
greckiej ani tym bardziej do nowożytnej. Nowożytna kultura jest zaledwie protezą
leczącą utraconą jedność człowieka z naturą. Jeśli starożytni Grecy nie
cierpieli z powodu kryzysu kultury, to dlatego, że owym substytutem religii była
filozofia. Konkluzja, jaka wyłania się z powyższych uwag, jest taka: kryzys
kultury będzie trwać tak długo, jak długo kultura nie będzie miała religijnych
lub filozoficznych źródeł. Jednak powrót religii jako źródła jedności kultury
jest raczej wątpliwy (choć możliwy, skoro coraz częściej kwestionuje się
równanie modernizacja = sekularyzacja); z kolei powrót filozofii jest
niepożądany, albowiem wszystkie znane nam przykłady ugruntowania jedności
kultury w filozofii prowadziły do tyranii. Hartman podobnie jak Bloom nie jest z
pewnością apologetą demokracji, zachowuje jednak liberalną postawę, z powodu
braku politycznej alternatywy. Hartman podobnie jak Bloom, wbrew swym
bezpardonowym napaściom na edukację, sugeruje, że to nie szkolnictwo zawiodło
demokrację, lecz demokracja okazała się być wroga kulturze, jeśli przez kulturę
rozumiemy przeciwieństwo wulgarności pochodzącej z handlu.
Kompetencja
Arystokratyczne spojrzenie na świat rzutuje także na teorię
kompetencji, która jest daleka od idei demokracji. Hartman w tekście o
Kartezjuszu zatytułowanym Tylko dla dorosłych pisze: „Ogromna
część ludzkiej społeczności bardzo chętnie uznaje dyskursy nielogiczne, w ogóle
nie rozumiejąc (ani tego pragnąc) żadnych tłumaczeń jasno wykazujących ich
błędy”. Polemizując ze twierdzeniem Kartezjusza, iż „Zdrowy rozum jest to rzecz
ze wszystkich na świecie najlepiej podzielona”, Hartman powiada: „zdolność
odróżniania prawdy od fałszu jest bardzo nierówno między ludzi podzielona,
choćby i nikt nie odczuwał, że mu jej brakuje”.
Przez kompetencje Hartman rozumie bardzo wiele. Być może zbyt
wiele. W skład kompetencji wchodzi bowiem i wiedza, i umiejętności, ale też:
„zdolności, cnoty, doświadczenie i społeczne formy upoważnień, co do których
jednak [jednostka] jest przekonana, iż są wystarczającą podstawą do wolnej,
podmiotowej działalności – skutecznej, a nawet twórczej”. Dla Hartmana
kompetencja jest zawsze władzą nabytą, a więc rekonstruującą analogiczną
kompetencję tego, kto uczy nas czegoś, co podpadnie pod kompetencję. Stąd
zachowawczość kompetencji.
Z pojęciem kompetencji w filozofii podmiotu jest mniej więcej
tak, jak z pojęciem paradygmatu w filozofii nauki: zrobiło ono ogromną karierę
mimo niejasności znaczeniowej. Pojęcie kompetencji uzyskało swoje dzisiejsze
znaczenie głównie dzięki tekstom Noama Chomsky’ego i jego słynnemu rozróżnieniu:
kompetencja – wykonanie. Nigdy jednak pojęcie kompetencji nie stało się jasne i
jednoznaczne. Przenoszone do innych dziedzin, pozajęzykowych, staje się jeszcze
bardziej zagadkowe. Myślę, że można mu nadać kilka znaczeń.
(1) Chomsky upiera się przy twierdzeniu, że kompetencja
językowa jest „wiedzą, że”, co oznacza, że jest wiedzą (a nie zbiorem
umiejętności) o możliwościach języka naturalnego. Powiada on wielokrotnie
całkiem wyraźnie, że wiedza, na którą wskazuje pojęcie kompetencji, nie jest
nawykiem ani zbiorem nawyków. Nie jest jednak jasne, czy wszystkie rodzaje
kompetencji, w tym kompetencja logiczna, dadzą się wyjaśnić w kategoriach
przekonań, tj. w kategoriach wiedzy deklaratywnej. Prawdopodobnie, będzie czymś
koniecznym, postulowanie istnienia mechanizmów, które wykonują pewne operacje,
gdy spełnione są wyznaczone warunki. Usiłowanie dokonania interpretacji jednych
zdań za pomocą innych zdań (i tylko zdań) prowadzi bowiem do nieskończonej
regresji. Aczkolwiek, mimo że musimy użyć zdania, aby wyrazić jakąś formułę,
pokroju – „W okolicznościach X, wykonaj O”, to procedura sama w
sobie nie jest zdaniem, lecz mechanizmem, który wykonuje operacje. Należy zatem
oczekiwać, że opis kompetencji, w szczególności w sferach pozajęzykowych, dokona
się, przynajmniej częściowo w kategoriach wiedzy, jak.
(2) Kompetencja językowa to opis intuicji językowych,
a zatem automatycznych ocen gramatycznego statusu ciągu słów. Ponieważ
gramatyczność nie daje się opisać za pomocą dostępnych spostrzeżeniowo cech
ciągów słów i ponieważ nie potrafimy zapamiętać zbioru ciągów słów, które możemy
ocenić jako gramatyczne, nasza ocena gramatyczności musi opierać się na zbiorze
reguł. Nie jest jasne, czy tak rozumiana kompetencja da się, na zasadzie
ekstrapolacji, wykorzystać do opisu innych rejonów funkcjonowania poznawczego
człowieka. Nie jest nade wszystko jasne, czy zatem kompetencja logiczna jest
opisem intuicji dotyczących warunków prawdziwości, a intuicja matematyczna
opisem intuicji dotyczących prawomocnych obliczeń, kompetencja fizyczna opisem
intuicji dotyczących np. mechaniki ciał, kompetencja percepcyjna opisem intuicji
optycznych, kompetencja moralna opisem intuicji wchodzących w skład teorii
sprawiedliwości. Problem jest tym bardziej dotkliwy, że w niektórych sferach
(np. optyka czy gramatyka) opis intuicji jest w zasadzie opisem urządzenia
funkcjonującego poza wolą i świad
|