dr Stanisław Buda
Filozofia jako jedność postulowana?
(Wokół metafilozofii J. Hartmana)
Metafilozoficzna koncepcja Jana Hartmana stawia w całkiem
świeży sposób kilka zasadniczych dla całej roboty filozoficznej kwestii.
Gruntowną podbudowę erudycyjną swej koncepcji wykorzystuje Autor z jednej strony
do uwyraźnienia jej swoistych rysów, z drugiej do zilustrowania jej praktycznej
efektywności. Posiada ona przy tym rzadką cechę: zarówno swoją literalną
treścią, jak i wnioskami, które zdaje się ewokować, a także specyficzną
otwartością wręcz prowokuje do ustosunkowania się do niej. Wydaje się przy tym,
że nie można tego czynić, nie współmyśląc z nią – przynajmniej do jakiegoś
momentu.
Zacznijmy od kwestii powiązania filozofii z metafilozofią.
Jestem zdania, że filozofia z istoty swej zapytuje o samą siebie, ponieważ jej
naturą jest samo–transcendowanie. Filozofia i metafilozofia muszą więc w jakiś
sposób stanowić jedno. Filozofowanie – jako aktywność autoteliczna – nie
potrzebuje i nie może odwoływać się w istocie swej argumentacji ani do żadnej
tezy nie-filozoficznej, ani do żadnej tezy poza–systemowej. Niektóre wypowiedzi
Jana Hartmana, wzięte bardziej literalnie czy w izolacji od innych, sugerują
podobny tok myślenia. Mówi on np. o potrzebie „metafilozofii jako filozofii i
odwrotnie”, o potrzebie „stworzenia możliwości współdziałania dyskursu
filozoficznego z dyskursem, który czyni on swoim tematem” (HF, 252), o potrzebie
takiej praktyki uprawiania filozofii, w której „rozważanie zagadnień
filozoficznych zapośrednicza się i łączy z rozważaniem rozmaitych warunków
możliwości samego ich sformułowania i innych warunków, które określają możliwe
sposoby myślenia o nich”, o potrzebie nawiązywania do zależności „pomiędzy
rozważaniem zagadnienia filozoficznego (i jego rezultatami) a namysłem nad
podstawami samego tego rozważania” (PTK). Jednocześnie Autor zdaje się zakładać
autoteliczność filozofii, gdy twierdzi, że filozofia jest rezultatem
samoposiadania się rozumu w refleksji, myśleniem jako takim, myśleniem czystym,
posiadającym legitymację w sobie, we własnej substancji, co nazywa się prawdą.
„Myślenie jest autoteliczne, będąc własnym życiem rozumu, i to całym jego
życiem”. Gdzie indziej dodaje: „wszystko dane jest nam w pojęciu i nie ma żadnej
innej prawdy i rzeczywistości niż prawda i rzeczywistość myślenia. [...]
fundamentalnym zadaniem filozofii jest jej własna samowiedza” (TM,
111-112).
Przez metasystem rozumie się z reguły system wyższego rzędu,
dający jakąś szerszą i ogólniejszą perspektywę, ale na tyle nieodległą, że
system jawi się weń jako obiekt główny, „pierwszoplanowy”. Celem wysiłku
wznoszenia się na taki metapoziom (czy konstruowania go) jest sama możliwość
(systematycznego) mówienia o owym systemie–obiekcie. Chodzi o to, by nie
poprzestawać na opisywaniu go w kontekście jego samego, lecz mówić o jego
właściwościach ze względu na możliwość innych porównywalnych obiektów. Celem
dalszym jest uzyskanie takiej perspektywy widzenia, która pozwala na
wartościowanie obiektu, jego cech, właściwości czy postaci, a jeszcze dalszym –
przekształcanie go w pewnym pożądanym kierunku czy też generowanie obiektów
podobnych, lecz pod jakimiś względami lepszych. Tak wydaje się postępować
naukowiec, konstruując metateorię, która – sama będąc teorią – sytuuje teorię
niższego poziomu w kontekście, który oznacza teoretyczny postęp w danej
dziedzinie; lub naukowiec (czy metodolog), który chcąc w danej dziedzinie
uzyskać znaczące teoretycznie rezultaty (lub do takowych się przyczynić),
dokonuje systematycznej refleksji nad stosowanymi dotychczas metodami. Teoria (T)
niższego poziomu (P) musi zresztą milcząco zakładać pewne elementy
teorii wyższego, jeszcze nie skonceptualizowanego, poziomu (P1),
elementy, do których będzie odsyłało to, co odróżnia ją w sposób zasadniczy od
teorii niższego z kolei poziomu (P0). W przeciwnym razie nie
byłoby podstaw do wyodrębniania T jako całości. Być może takich
milczących przesłanek i warunków korespondencji dostarczałby paradygmat
rozumiany w duchu T. S. Kuhna.
Termin metafilozofia może nabierać różnych znaczeń, w
zależności od tego, czy przez filozofię rozumiemy konkretną usystematyzowaną
myśl, czy też philosophiae perennis. Jednak ani w pierwszym, ani w drugim
przypadku nie wydaje się możliwe bezwzględne rozdzielenie pewnej
usystematyzowanej refleksji oraz metarefleksji, jako że refleksja filozoficzna
jest (przynajmniej w zamyśle) refleksją domkniętą na wszystkie kwestie i
meta–kwestie umożliwiające zadośćuczynienie jej roszczeniu do systemowej
autonomii. Co więcej, muszą się one przenikać, tak jak przenika się weń warstwa
stanowiąca oryginalną myśl filozofa z warstwą ustosunkowującą ją (bardziej lub
mniej polemicznie) do całej tradycji filozoficznej. Nie wydaje się przeto
możliwe ustosunkowanie różnych systemów filozoficznych na zasadzie teorii i
metateorii. Tutaj nie może być metasystemów. Mimo to termin metafilozofia
wydaje się być użyteczny, chociażby dla względnego wyodrębnienia w konkretnej
myśli filozoficznej owej bardziej systemowej, metodologicznej, aksjologicznej
czy polemicznej warstwy. Świadectwem swoistego definicyjnego niezdecydowania
jest określenie metafilozofii, którą znajdujemy w Encyklopedii PWN, gdzie
mówi się o niej jako o „rozważaniach nad celami, założeniami i metodami
filozofii oraz analizie porównawczej różnych systemów filozoficznych”. Można
mianowicie zapytać, kto dokonuje tych rozważań i analiz, w jakim celu i na
jakiej podstawie. Nie byłbym skłonny zaliczać do metafilozofii wszelkich
tego typu „rozważań” i „analiz”, a jedynie te, które wiążą się ściśle z
konkretną, konstruktywną i systemową robotą filozoficzną oraz wnoszą coś nowego
do postrzegania siebie samej przez filozofię w ogóle.
Jan Hartman – podobnie jak autor – chce uprawiać filozofię
jako metafilozofię i odwrotnie (np. TM, 137). Pojęcie metafilozofii rozumie
jednak bardzo szeroko. Włącza doń nie tylko te uwarunkowania konkretnego
myślenia filozoficznego, które są mu immanentne, ale również inne, które
bylibyśmy raczej skłonni określić jako pozasystemowe. Należałyby tu m.in.
erudycja filozoficzna, wiedza o możliwych rozwiązaniach konkretnych problemów
filozoficznych i ich ogólnosystemowych konsekwencjach, wiedza o „powiązaniach
strukturalnych pomiędzy motywami przynależnymi do różnych porządków” (HF, 256),
wiedza pozwalająca na „wiązanie każdej wypowiedzi filozoficznej z dyskursami (i
właściwą im historią oraz logiką, heurezą), do których ona jawnie lub niejawnie
należy” (HF, 270), a nawet wiedza o społecznych czy psychologicznych czynnikach
warunkujących (determinujących) refleksję filozoficzną.
Można się zgodzić, że tak szeroka wiedza powinna przynależeć
do kompetencji każdego filozofa, tak historyka filozofii czy jej wykładowcy, jak
i chcącego uprawiać filozofię w sposób bardziej systemotwórczy. Można się też
zgodzić, że chodziłoby tu nie tylko o przyswajalną wiedzę, lecz również o własne
wnioski filozofa, dokonywane przez niego generalizacje i zarysowywane koncepcje
odnośnie do znanych z historii poglądów, do zasad ewoluowania samej filozofii
oraz do logicznych możliwości wszelkiego typu dyskursywnych powiązań. Oczywiście
wnioski te i koncepcje mogą być naprawdę odkrywcze, resp. twórcze i z
pewnością rzutują na rozważanie zagadnień, które bylibyśmy skłonni nazwać
stricte filozoficznymi. Hartman przyjmuje jednak, że jedne i drugie są w
istocie nierozłączne, i że ważnym aspektem roboty filozoficznej powinno być
ujawnianie ich zależności, co z kolei dostarcza efektywniejszych narzędzi
uprawiania filozofii. Postulowane przezeń „heurystyczne” podejście w filozofii
ma polegać m.in. na wiązaniu w ramach jednego dyskursu: refleksji stricte
filozoficznej z osiągniętą w toku rozwoju filozofii krytyczną jej samowiedzą
oraz z refleksją dotyczącą wszelkich zapośredniczających ją czynników (HF, 8).
Aczkolwiek wiedza o rozmaitych czynnikach determinujących
rozstrzygnięcia filozoficzne jest filozofowi niezbędna (jako narzędzie pracy),
sądzę, że nie zachodzi żadna logiczna więź miedzy nią i zmierzającą w kierunku
systemu myślą stricte filozoficzną; w żadnym razie nie mogą one fungować
jako jedna, koherentna całość, system. Podobnie wiedza i umiejętności rzeźbiarza
dotyczące czysto technologicznej strony jego pracy zwykle nie determinują w
jakiś znaczący sposób artystycznego przesłania samego dzieła. Nawiązuje ono
również do historii sztuki i do rozmaitych idei poza–artystycznych, jednak forma
i treść dzieła stanowią nową, integralną jakość. Załóżmy, że systemowa myśl
filozoficzna formułowana będzie z pełną świadomością różnych poza- czy
okołosystemowych jej uwarunkowań. Mają one wpływ na jej treść i kształt,
wpływają na postrzeganie jej przez samego twórcę i na jej interpretację przez
środowisko filozoficzne (która zależy też od tego, w jakim stopniu podziela ono
owe założenia). Jednak tym, co decyduje o jej jedności i odrębności, nie jest
owa meta–kompetencja jej twórcy czy środowiska, lecz meta–treści przenikające ją
samą. Nie można przechodzić do porządku dziennego nad zasadniczą różnicą
pomiędzy wewnętrznymi i zewnętrznymi uwarunkowaniami myśli filozoficznej.
Pierwsze decydują o jej tożsamości, drugie ją tylko determinują. Zawierające się
w niej momenty „meta-” stanowią jej samoświadomość. Nie polegałaby ona jednak na
zwyczajnym rejestrowaniu czy wykazywaniu swej odrębności, lecz na konstruowaniu
swej meta-pozycji względem wszelkich innych koncepcji, na swoistym odcinaniu się
od nich wszystkich.
Jednym z podstawowych swych założeń czyni Hartman tezę o
niemożliwej do przezwyciężenia wielości „przewodnich” resp.
„fundamentalnych” dyskursów filozofii, czyli prób organizowania jej struktury
pojęciowej wokół każdorazowo innego pojęcia kluczowego. „O przewadze jednego z
dyskursów decyduje nasza wrażliwość na zestaw idei, które wysuwa on na plan
pierwszy. Nie ma jednak mowy o tym, by jakiś dyskurs przewodni został podważony
w swej prawdzie lub `spacyfikowany` przez jakiś nadrzędny dyskurs
porządkujący” (podkr. St.B.) (HF, 263). Jest to bardzo mocne założenie
metafilozoficzne, przesądzające o swoistym ustosunkowaniu filozofii względem
metafilozofii. Czyni ono bowiem każdy taki odpowiednio rozbudowany i pogłębiony
dyskurs przewodni osobnym filozoficznym paradygmatem. Jak wobec tego byłaby
możliwa filozoficzna refleksja dotycząca owych paradygmatów? Z powyższego
mogłoby wynikać, że metafilozofia musi się ograniczać do wykrywania
pojawiających się w filozofii dyskursów przewodnich oraz do wykrywania wszelkich
związanych z ich krystalizowaniem się prawidłowości, a więc w istocie
sytuowałaby się ona poza owymi dyskursami, na jakiejś zupełnie innej
płaszczyźnie (tak, jak kartografia, umiejętność posługiwania się mapą i
terenoznawstwo miałyby się do wiedzy geograficznej). Nie byłaby więc sensu
stricte filozofowaniem. Dla filozofa zmierzającego do stworzenia kolejnego
dyskursu, tego typu rozważania i kompetencje metafilozoficzne byłyby oczywiście
niezbędne, nie pozwalałyby jednak na usytuowanie własnego dyskursu na jakimś
wyróżnionym w stosunku do innych poziomie. Innymi słowy, taka metafilozofia nie
pozwala, a wręcz uniemożliwia radykalne odcięcie się od innych dyskursów. Skoro
jednak - jak zakłada autor - nie można filozofować, nie tworząc kolejnego
dyskursu fundamentalnego, problemem będzie: dlaczego jednak warto tworzyć
kolejne dyskursy fundamentalne?
Jeśli zrezygnujemy z aspiracji do tego, aby
synteza metafilozoficzna, którą tworzy ujęcie zasadniczych stosunków
pojęciowych w filozofii, miała mieć wartość jakiejś przewyższającej
wszelkie partykularyzmy tych stosunków filozoficznej wiedzy
uniwersalnej, to będziemy musieli zgodzić się na proste zestawienie,
którego przypadkowość i obojętność [...] znieść może jedynie własna
zawartość, prawda tego, co się ze sobą zestawia [...], oraz to, co
dzięki temu zestawieniu będzie można odkryć czy zrozumieć
– twierdzi Hartman (TM, 142-3).
Można by powiedzieć tak: pogłębiona metafilozoficzna
kompetencja pozwala na stworzenie dyskursu charakteryzującego się pogłębioną
samoświadomością, a tym samym pogłębiającego naszą wiedzę na temat innych
dyskursów, ich tworzenia się i wzajemnego ustosunkowania - daje nam przeto
głębsze poznanie filozofii. A przecież o to właśnie chodzi: „fundamentalnym
zadaniem filozofii jest jej własna samowiedza” (TM, 112). Czy jednak
pogłębiona kompetencja metafilozoficzna prowadzi wprost do stworzenia nowego
i pogłębionego dyskursu fundamentalnego? Nie widać tu żadnej
konieczności. Zresztą czy o taki dyskurs Autorowi chodzi? Jakkolwiek by było,
kompetencja taka z pewnością warunkuje powstanie spełniającego powyższe warunki
dyskursu, a ten z kolei daje nową perspektywę, pozwalającą na pogłębienie
kompetencji metafilozoficznej, etc., etc. Mielibyśmy więc taką
sytuację, kiedy dyskursy fundamentalne i metafilozofia wzajemnie się w swej
genezie wspierają, nie tworząc jednak w istocie jedności. Pozostawałoby zagadką,
co właściwie stanowi o nowości dyskursu fundamentalnego i organizującej go wokół
siebie kategorii.
Jan Hartman oczywiście nie godzi się na takie konsekwencje.
Filozofia – mówi – nie przypomina „gry w pomidora”: zadaniem filozofii jest
poznanie i artykulacja istotnej i możliwie pełnej prawdy, rozumianej jako prawda
samego myślenia. Zdaje się zakładać, że przestrzenią, tworzywem, narzędziem i
rezultatem filozofowania jest samo myślenie. Z drugiej jednak strony, stanowiąca
integralną składową filozofowania (a dokładniej – jego warstwy
metafilozoficznej) kompetencja filozoficzna obejmuje m.in. wiedzę o społecznych
czy psychologicznych czynnikach determinujących refleksję filozoficzną.
Czy wiedza o zewnętrznych determinantach myślenia przynależy
do niego samego? I czy w ogóle kompetencja jako „znawstwo” tego, co sytuuje się
na zewnątrz myślenia (owe determinanty i uwarunkowania) i tego, co sytuuje się w
jego wnętrzu (logiczne możliwości, definicje, relacje, zapośredniczenia,
interpretacje, metody, techniki itd.) przynależy do samego tego myślenia?
Przecież myślenie to nie tyle jego materia, reguły, a nawet efekty, co raczej
jego tok, ożywiająca je motywacja i aksjologia, przenikający je sens.
Niewątpliwie to, co przynależy do myślenia, musi być przemyśliwane, lecz
czy na przemyśliwaniu tegoż wyczerpuje się myślenie? albo mocniej: czy o takie
przemyśliwanie naprawdę myśleniu chodzi? Zwróćmy uwagę na proponowane przez
Autora rozróżnienie kompetencji zachowawczej (powielającej zastaną wiedzę
czy umiejętności) i kompetencji twórczej (rozwijającej je). Ta druga może
prowadzić do twórczej negacji w której „nowa myśl rozpoczyna od
zerwania z konformistyczną praktyką rewerbalizacji i rekapitulacji znanych
dyskursów” (TK). Powstaje tylko pytanie, czy owo „zerwanie” dokonuje się raczej
w sferze kompetencji myślenia, czy już raczej w sferze (prawdy) samego myślenia?
i analogicznie: w której z tych sfer powstaje owa „nowa myśl”? Hartman
oczywiście odpowie, że dzieje się to jednocześnie w obydwu sferach, z tego
prostego powodu, że w postulowanym przezeń filozofowaniu heurystycznym obie z
nich się przenikają; co więcej, przenikają się weń: znawstwo filozofii
jako wiedza o niej oraz znawstwo filozofii jako umiejętność
heurystycznego (tj. filozoficznego i metafilozoficznego równocześnie) jej
uprawiania. Jednak wiedza i sprawność są tylko narzędziami i nie zapewniają
automatycznie postępu w interesującej nas dziedzinie. Zapytajmy więc, o co w
ogóle (w) filozofii chodzi?
Wydaje się, że samopoznanie filozofii mogłoby być celem samym
dla siebie, gdyby spełniało przy tym następujące warunki:
1. nie może być wyłącznie samopoznaniem (filozofii
jako) czegoś zastanego – musi również dotyczyć nowych jej (w niej)
możliwości;
2. musi prowadzić do istotnych zmian tego (lub: w
tym), co poznawane (filozofii);
3. musi prowadzić do wzrostu samorozumienia i wzrostu
samoświadomości, który zakłada nie tylko poszerzenie wiedzy o sobie,
lecz również odsłonięcie głębszych pokładów samego siebie, tzn. własnej
aksjologii;
4. musi odsłaniać i modyfikować sens aktywności, o
której mowa w powyższych punktach.
W koncepcji Jana Hartmana znajdujemy sformułowania sugerujące
próbę uwzględnienia tych warunków. Załóżmy na roboczo, że kluczowa w tej
koncepcji kategoria neutrum znaczy właśnie samopoznawanie
filozofii, resp. myślenia. Zgodnie z tym Autor może powiedzieć, że
„zadaniem heurystyki i zadaniem teorii neutrum jest samo zadanie filozofii” (TM,
144). Właśnie jedność neutrum „ustanawia jedność pojęciową filozofii”,
postuluje ją jako „coś jednego i spójnego w sobie”, czemu podporządkowana jest
obecna w myśli filozoficznej „wielość strategii konceptualnych” (TM, 267-8).
Jest „ośrodkiem nieustannego zapośredniczania pojęć” (HF, 252). „Tropienie
neutrum jest po prostu myśleniem filozoficznym w napięciu heurystycznej
refleksji” (HF, 268), zaś „celem teorii neutrum jest zaprezentowanie przez nią
samą (...) konstruktywnej pracy filozoficznej” (TM, 23). Powinna ona
„wymusić na nas wytrwalsze i bardziej uporządkowane starania sformułowania
koherentnej i wszechstronnej filozofii heurystycznej (metafilozofii jako
filozofii i odwrotnie)” (TM, 136). Chodzi m.in. o „efekt polegający na
odnajdywaniu niespodziewanych często powiązań między pojęciami (okazującymi się
określeniami (...) czegoś w założeniu `tego samego`, czyli neutrum)” (TK).
Neutrum jest „hipostazą wszelkiej celowości w myśleniu” (HF, 266), a zarazem
„ideą uniwersalnego środka (...), którego opanowanie jest równoznaczne z
osiągnięciem celu (poznania jako celu)” (TM, 261). Jest „myślą znającą pełnię
warunków swej możliwości i obowiązywalności” (HF, 268). „Generalnie, neutrum
przynależy tu do heurystycznej intuicji źródła, a zarazem tego, co uchylne,
nieuchwytne (`różnica samej różnicy`, analogicznie do (...) `tropu tropów`
(...), `pytania pytań` ...)” (HF, 260); z drugiej strony można je określić jako
„odpowiedź odpowiedzi”, odpowiedzią na pytanie pytań” (HF, 267). Rozum/neutrum
„to nieustanne wytwarzanie sensu przez szukanie sensu, przez partykularne
odpowiedzi na niewyczerpane pytanie pytań” (TM, 156), odpowiedzi
stanowiące „rozbłyski inteligencji i sensu”.
Gdyby jednak rzeczywiście neutrum znaczyło w zamyśle
Autora samopoznawanie myślenia, wówczas wprowadzenie tej kategorii byłoby
zbędne. Powyższe, wyrwane z kontekstów cytaty zdają się zakładać raczej
następujące rozumowanie. Filozofowanie jest postulowaniem jedności niekończącego
się (i z natury swej nieskończonego pod każdym względem) dyskursu. Owa
postulowana jedność przejawia się z istoty w wielości następujących po sobie
subdyskursów, z których każdy usiłuje tę jedność na swój (skończony) sposób
skonceptualizować. Każdy kolejny subdyskurs musi odnosić się m.in. do:
- poprzednich konceptualizacji jedności filozofii i ich
ograniczeń,
- własnej konceptualizacji jedności filozofii jako
przezwyciężającej wszystkie dotychczasowe ograniczenia.
W ten sposób każdy subdyskurs jawi się sobie samemu jako
zawierający pewną metafilozofię, taką mianowicie, która pozwala w każdym razie
na postrzeganie samego siebie jako kolejnego subdyskursu potwierdzającego
jedność filozofii. Z jego perspektywy wszystkie one jawią się jako jego
subdyskursy, o czym świadczy m.in. to, że jego aparatura pojęciowa umożliwia
przechodzenie od każdego z nich do innego, co dowodzi względności ich
fundamentalności (np. TM, 138-139). Taki subdyskurs możemy uznać za bardziej,
niż dotychczasowe, źródłowy, ale nie ma żadnej pewności, czy przewagę tę (tzn.
koncepcję tego, co jest bardziej, a co mniej źródłowe) potwierdzą następne
subdyskursy. Możemy jedynie domniemywać, że rzetelne odniesienie własnej myśli
do całej dotychczasowej myśli filozoficznej i możliwie głębokie przemyślenie
przez nią własnych źródeł i warunków obowiązywalności, posuwa cały dyskurs
filozoficzny do przodu. Jednak nie można mieć żadnej pewności - a raczej wprost
przeciwnie - że wytyczamy w ten sposób dalszą jego drogę. Będąc tego świadomi,
nie możemy utrzymywać, że filozofii chodzi po prostu o samopoznawanie. Z
pewnością chodzi jej między innymi o samopoznawanie. W gruncie rzeczy chodzi jej
jednak o postulowanie własnej jedności, tożsamości. Jest swoistą wiarą
filozofów, że ich myśl pozwala na coraz bardziej kategoryczne postulowanie tej
jedności. W istocie zaś nie ma postępu w filozofii.
Postulowany naszą wiarą dyskurs, stanowiący ostateczne
spełnienie filozofowania stanowiłby według Hartmana „amorficzną nadtotalność
tego-co-do-pomyślenia”. Chodziłoby o „opis tego w istocie uniwersalnego wymiaru,
gdzie zasady i konsekwencje, środki i cele tworzą jeden krąg” (FA). Postulat
takiego wymiaru nie jest według Autora założeniem filozoficznym, lecz aktem
wiary. Nie można bowiem filozofować, nie wierząc „w Prawdę i w Absolut”,
ignorując zastane „kryteria dobrej i złej filozofii” i nie pozostając w
przynajmniej względnej zależności od „dominującego dyskursu wyznaczającego
wielki projekt i etos filozofii”. Ów akt wiary nie może wynikać z samego
myślenia, bo „Myślenie nigdy nie jest z siebie niezadowolone”; poruszając się w
swoich granicach, nie może nigdy dotknąć tego, co jeszcze nie myślane, czy nie
przeczuwane. Siła napędowa myślenia musi więc leżeć poza nim samym. Jest nią
towarzyszące nam uczucie niespełnienia. Ale nie: intelektualnego niespełnienia.
Bierze się ono z woli wyjścia poza samo myślenie, z woli podszytej właściwą nam
jako żywym istotom egzystencjalną trwogą - „co z nami będzie?” Tak jak siła
napędowa myślenia, również jego domniemany ostateczny kres, musi leżeć poza nim
samym. Nie sposób myśleć, filozofować, nie wierząc w celowość czy choćby
sensowność tej aktywności, nie wierząc, że myślenie podporządkowane jest pewnej
absolutnej prawdzie.
Jeśli powyższe w miarę poprawnie oddaje intencje Autora, ten
fragment jego rozumowania zakładałby m.in., że:
1. Myślenie nie może w żaden sposób przyswajać sobie
tego, co nim nie jest; skoro nie może ustalić własnych granic, jawi się
samemu sobie właśnie jako „amorficzna nadtotalność
tego-co-do-pomyślenia”;
2. To, co naprawdę wprawia go w ruch (ostateczne
przyczyny, motywy, cele) musi leżeć poza nim samym;
3. Skoro myślenie nie może skonceptualizować tego, co
powoduje jego ruch, musi owo coś domniemywać jako poza-dyskurs, który
usprawiedliwia wiarę w:
- ożywiającą myślenie wolę,
- celowość (sensowność) myślenia,
- zapodmiotowanie myślenia, woli i
wiary oraz jedność i egzystencjalną kruchość ich podmiotu;
4. Owa wiara warunkuje samo myślenie na poziomie
najbardziej rudymentarnym: pozwala mu uwierzyć w siebie, w swoją
nie-przypadkowość, tzn. postrzegać się całościowo, w swoim
uporządkowaniu, jako wykazujące się określonymi właściwościami,
podlegające określonym zmianom itd.
Nie miejsce tu, by analizować nasuwające się skojarzenia
pomiędzy zasadniczymi postulatami koncepcji Jana Hartmana a pewnymi przynajmniej
wątkami, jakie wnosi wypreparowywane pojęcie filozofa-artysty. W tym ostatnim
znajdujemy m.in.: odrzucanie rozwiązań, które miałyby być jedyne, ostateczne;
odrzucanie dyskursu scentralizowanego, unitarnego, hołdowanie pluralności;
odrzucenie schematu myślenia monologizującego czy teleologicznego, odsyłającego
do modelu celu lub kresu; dostrzeganie mocnych analogii pomiędzy filozofowaniem
i twórczością artystyczną. Wydaje się jednak, że myśl Hartmana raczej nie
poddaje się sugestii takiego zaklasyfikowania, tym bardziej, że dość wyraźnie
usiłuje on uniknąć przypisywanych również filozofowi-artyście: instytucjonalnej
nieprawomyślności, fragmentaryczności i marginalności dzieła, „gubienia na
każdym kroku jedności i tożsamości swej filozofii, a także – wbrew temu, co sam
twierdzi – „utraty prerogatyw filozofa oraz utraty szacunku należnego ludziom
mądrym” (FA).
Sądzę jednak, że nie da się wierzyć w sens
filozofowania (myślenia), nie twierdząc równocześnie, że wiara ta jest
jego częścią. Podobnie, nie można mówić o woli filozofowania (myślenia),
o jego podmiocie, o towarzyszących mu uczuciach, nie twierdząc
równocześnie, że kategorie te przynależą do niego samego. Wydaje się, że w
pewnych miejscach Hartman podziela to przekonanie, np. gdy pisze, że coraz
intensywniejsze „natężenie, zagęszczenie myślenia” nie może prowadzić „do
unieważnienia powodów, dla których wysiłek intelektu staje się właśnie coraz
intensywniejszy. Nie może bowiem prowadzić do ustania napięcia w myśleniu (...).
Myślenie jest autoteliczne, będąc własnym życiem rozumu, i to całym jego życiem”
(TM, 242). Wszak myślenie mieści w sobie neutrum jako poruszające go
niejako od wewnątrz, tyle że nieuchwytne dla niego samego: stanowi ono „źródło,
przedmiot i cel pracy rozumu, jądro i element samego myślenia, jego Problemu i
jego `niepokoju` czy `pytajności`” (TM, 159).
Można się zgodzić, że cel filozofowania, polegający na jego
całościowym, ostatecznym zrealizowaniu się, na definitywnym rozstrzygnięciu
wszystkich kwestii filozoficznych, nie może zostać przez nie osiągnięty. Takiego
celu chyba żaden filozof przed sobą nie stawia. Załóżmy więc, że cel myślenia
jako takiego musi transcendować myślenie. Aby jednak faktycznie motywował i
podporządkowywał je sobie, stanowiąc zarazem o jego kryteriach, musi mu być
zarazem w jakiś sposób immanentny. Sądzę, że najlepszy byłby tu model, zgodnie z
którym całe myślenie jest w owym celu w jakimś sensie „zanurzone”. Niedaleki od
takiego rozumienia celu wydaje się sam Hartman, gdy pisze, że „Myślenie ma swój
telos zawsze przed sobą (choć nie na zewnątrz siebie), nawet jeśli
jest sobą samym nasycone, i im bliżej niego się znajduje, tym dokładniej widzi
dystans oddzielający jego własną konceptualną i werbalną substancję od tegoż
telos” (TM, 242-3).
Jan Hartman jest przekonany, że za pomocą narzędzi
filozoficznych znalazł i w jakiś sposób określił ów cel, choć z drugiej strony
jest świadom, że wszystko, co o nim mówi, mówi z perspektywy konkretnego
systemu. Na ile więc neutrum przynależy do konkretnego dyskursu
filozoficznego? na ile przynależy do dyskursu w ogóle? na ile zaś transcenduje
wszelki dyskurs? Zastanówmy się w tym kontekście jeszcze raz nad tezą o
niemożliwości postępu myślenia. Czy rzeczywiście nie da się go w żaden sposób
porównać do trafnej drogi? Czy konkretna droga musi mieć z góry określony cel
stanowiący po prostu jej koniec? Inaczej: czy postęp myślenia musimy mierzyć
kryterium, które wiąże się treściowo z jego celem? Jeszcze inaczej: czy
niemożliwość przyjęcia absolutnych immanentnych kryteriów postępu filozoficznego
przekreśla sens mówienia o jego postępie?
Z perspektywy danego dyskursu (fundamentalnego) wszystkie
inne – poprzedzające go i współczesne mu, te, do których zdążył się w każdym
razie ustosunkować – wydają się stanowić kolejne etapy na drodze
dochodzenia do niego lub zlewają się w pewną całość, której przemyślenie pozwala
na uczynienie kolejnego kroku posuwającego myślenie „do przodu”.
Uogólniając to, można wnioskować, że myślenie postępuje od dyskursu D1 do
dyskursu D2, który dokonuje refleksji nad wyróżnioną pozycją pojęcia kluczowego
w D1 (por. HF, 255) lub od szeregu dyskursów D1, ..., Dn, do dyskursu Dn+1,
który dokonuje refleksji nad wyróżnioną pozycją ich pojęć kluczowych. Nazwijmy
go metadyskursem. Mamy świadomość, że z perspektywy kolejnego dyskursu
sytuacja może wyglądać całkiem inaczej. Być może któryś z dyskursów uznawany
przez nas za fundamentalny przestanie odgrywać taką rolę (np. funkcjonując jako
część innego); być może nasz dyskurs wcale nie będzie sam stanowił etapu
poprzedzającego metadyskurs, a tylko całkiem nieświadomie dopełni pewnego zbioru
dyskursów, co stanie się punktem wyjścia nowej fundamentalnej koncepcji.
Mówienie o diachronii myślenia ma więc sens jedynie z perspektywy konkretnego
dyskursu, i tak naprawdę ogranicza się do wyróżniania pozycji jego samego. Co
możemy zrobić z taką świadomością?
Powinniśmy z pewnością pozbyć się złudzeń fallibilizmu,
postulującego obiektywność kryteriów górowania jednej koncepcji nad inną –
twierdzi Hartman. Chodzi o ideę „aktualnie najlepszej teorii̶
|