Jan Hartman
Czy Polska jest sprawiedliwa?
[Tekst ukazał się w Rzeczpospolitej, 17.04.2004]
Tradycja myśli politycznej każe
przykładać do państw miarę sprawiedliwości: dobre państwo to państwo
sprawiedliwe. Nie takie, w którym wszystkim dobrze się żyje, nie takie, w którym
wszystkim żyje się tak samo jak innym, lecz takie, w którym rozumna władza
uczciwie i jednakowo traktuje wszystkich, biorąc pod uwagę dobro wszystkich i
każdego z osobna, nie poświęcając zaś interesów jednych dla korzyści drugich.
Oczywiście to nie wszystko. Państwo sprawiedliwe również nikogo nie dyskryminuje
i nikogo nie wyróżnia z racji urodzenia czy przynależności społecznej, co
zresztą wcale nie znaczy, że nie nagradza zasłużonych i nie pomaga ubogim. W tym
prostym, szeroko podzielanym pojęciu sprawiedliwości, chodzi ponadto jeszcze o
dwie rzeczy: o praworządność i repekt dla wolności. Państwo sprawiedliwe to
takie, w którym prawo jest wykonywane, a wolność ludzi jest ograniczana tylko w
stopniu, jaki jest niezbędny, aby jedni nie krzywdzili drugich, a w kraju
panował ład i było bezpiecznie. Kierując się takim właśnie rozumieniem
sprawiedliwości, stawiam pytanie, czy Polska jest państwem, sprawiedliwym. Nie
pytam więc o to, czy nasze państwo jest najlepiej jak to możliwe zorganizowane
ani czy jest dobrze na co dzień rządzone, ale czy przestrzega swych własnych
praw, czy nie daje jednym kosztem innych, nie mających się wcale lepiej, i czy
stosując przymus, czyni to dla dobra wszystkich, czy też dla dobra niektórych, z
krzywdą dla innych.
Odpowiedź na to pytanie jest w moim
przekonaniu łatwa: Polska jest krajem niesprawiedliwym. Większość państw jest
niesprawiedliwa - jedne bardziej, drugie mniej. Polska należy do tych
pierwszych. Nie sądzę, by uzasadniając tę tezę poczynił jakieś oryginalne
spostrzeżenia. Sens mojej wypowiedzi nie jest jednak poznawczy, lecz moralny.
Chodzi mi o to, żeby powiedzieć głośno to, co wszyscy wiedzą i o czym nawet i
mówią, ale czego w polskim życiu publicznym nie nazywa się w ten sposób, choć
nazywać się tak powinno: Rzeczpospolita Polska jest niesprawiedliwa.
Wskażę na trzy obszary polskiej
niesprawiedliwości, którym patronują trzy grzechy: sprzeniewierzenia, nierównego
traktowania (dyskryminacji i nieuzasadnionych przywilejów) oraz
niepraworządności. Zanim przejdę do rzeczy, jeszcze jedna uwaga, uprzedzająca
możliwe nieporozumienie. Nie chcę mianowicie rozstrzygać, w jakim stopniu
państwo powinno pomagać ubogim i obciążać kosztami tej pomocy bogatszych. Sądzę,
że pomoc ubogim należy do obowiązków państwa. W jakiej mierze, to trudna kwestia
moralna i polityczna. Zapewne otrzymujący pomoc państwową, a więc pewnego
rodzaju pomoc społeczną, nie powinni dzięki temu mieć się lepiej, niż ci, którzy
na nią łożą. Ponadto wydaje się, że pomoc tego rodzaju nie może być tak wielka,
aby osłabiać gospodarkę w stopniu prowadzącym do wzrostu biedy w kraju, a więc
zwiększenia się liczby tych, którzy tej pomocy potrzebują. Pytanie, kiedy ten
stopnień jest osiągnięty, a więc kiedy nie można już zwiększać wydatków na cele
socjalne, jest pytaniem fachowym, które stawia się ekonomistom, a nie pytaniem
natury moralnej, na które odpowiadać mogą np. politycy.
Sprzeniewierzenie
Jednym z głównych obszarów, w których
państwo może postępować sprawiedliwie lub nie, jest wydatkowanie środków
publicznych. Pochodzą one z różnych źródeł, ale głównie z różnego rodzaju
podatków płaconych przez właścicieli przedsiębiorstw oraz przez osoby fizyczne.
Stosowany przez państwo przymus podatkowy nakłada na nie szczególne zobowiązanie
do sprawiedliwego wydatkowania powierzonych mu kwot, tj. do wydawania ich na
potrzeby wspólne, i to w sposób gospodarny. W szczególności nie może być tak,
żeby pieniądze pobrane od tych, którzy utrzymują państwo, stawały się trwałym
źródłem utrzymania rzesz ludzi zdrowych i zdolnych ponosić odpowiedzialność za
swe życie. O pomstę do nieba woła zaś ta niesprawiedliwość, gdy niezamożni a
ciężko pracujący ludzie ponoszą ogromne ciężary na rzecz ludzi podobnych sobie,
którzy ze swej strony prawie żadnych zobowiązań nie dźwigają. A w naszym kraju
tak właśnie jest. Nierówne traktowanie dotyka zarówno osób utrzymujących
państwo, które podlegają uciskowi fiskalnemu dla tym większych korzyści tych,
którzy z kolei są przez państwo utrzymywani, jak i dotyka samych beneficjentów
tej pomocy. Ci ostatni bowiem w bardzo różnym stopniu mogą korzystać z pomocy
państwa, bez związku ze swą zamożnością i stanem zdrowia.
Z jednej strony staje na przykład
bezrobotny nędzarz, dla którego społeczeństwo i państwo ma drobny zasiłek
wypłacany przez kilka miesięcy, a z drugiej strony pracownik nierentownego i
niepotrzebnego przedsiębiorstwa, którego miejsce pracy kosztuje społeczeństwo
nawet kilkakrotnie więcej niż zasiłek dla bezrobotnych. W dodatku to miejsce
pracy utrzymywane bywa przez długie lata i czasami daje pobory bliskie tym,
jakie otrzymuje profesor uniwersytetu.
Z jednej strony staje kobieta, której
praca pielęgniarki czy urzędniczki kupowana jest przez państwo za śmieszny
grosz, za głodową pensyjkę, a z drugiej jej klasowy pobratymiec, dla którego
każdego miesiąca ich wspólne państwo wypłaca kilkukrotnie wyższą kwotę - a to w
postaci dotacji dla upadającego przedsięborstwa, a to w postaci dopłaty do cen
skupu produktów rolnych, a to w postaci dopłaty do ubezpieczenia emerytalnego.
Z jednej strony staje
bieda-biznesmen, właściciel baru z bigosem i fasolką albo małego warszatatu,
płacący horrendalne podatki i ZUS, któremu po nocach śnią się kontrole z urzędu
skarbowego, z drugiej zaś jego ludowy brat i współobywatel - chłop, niepłacący
podatków, prawie że niepłacący ubezpieczenia i otrzymujący najrozmaitsze
dotacje.
Żeby choć w naszym kraju zabierano
bogatym i dawano biednym! Nie, u nas inny jest porządek: jakże często zabiera
się biednym i daje średnim! W polskich miastach żyją miliony ludzi płacących
podatki i ledwie wiążących koniec z końcem, wynajmujących cudze mieszkania lub
spłacających ciężkie kredyty za własne, lecz obciążone hipotecznie mieszkania.
Na polskich wsiach żyją miliony ludzi mających własne wygodne domy i samochody,
lecz niepłacący żadnych podatków, cieszących się za to dopłatami do jedynej
działalności gospodarczej, która otrzymuje gwarancje „opłacalności” ze strony
państwa i prawie darmowymi emeryturami. I choć wiele na wsi biedy, i choć może
więcej niż w mieście, to ten fakt jest faktem: są miliony takich, którzy daniny
publiczne składają i miliony takich, którzy będąc w niegorszej od tamtych
sytuacji materialnej z danin tych korzystają, sami będąc z nich zwolnieni.
Jak to możliwe, że jedni robotnicy w
tym kraju tracąc pracę w państwowym przedsiębiorstwie otrzymują dziesiątki
tysięcy złotych, a inni kilka tysięcy? Jak to możliwe, że państwo swoim własnym
urzędnikom, często mającym wyższe studia, płaci dwa razy mniej niż prostym
robotnikom, których pracy do niczego nie potrzebuje, a firma, której ją
sprzedają przynosi gigantyczne straty? Krzycząca niesprawiedliwość tych
stosunków to właśnie sprzeniewierzenie. Nie po to producent mieszkań lub butów
płaci podatki, by jego kolega prowadzący działalność gospodarczą w innym
sektorze, np. produkując ogórki lub rzepak, mógł ich nie płacić. Nie po to
producent samochodów albo podręczników szkolnych płaci „ubezpieczenie”
obowiązkowe, którego wolnorynkowa wartość jest kilkakrotnie niższa od jego ceny
a pewność żadna, żeby producent rzepy mógł otrzymywać podobne świadczenia
emerytalno-rentowe i zdrowotne dziesięciokrotnie taniej. Nie po to - ale jednak
na to.
Bynajmniej nie tylko na sprawy
wspólne idą więc pieniądze z publicznych danin i nie tylko dla chorych i
niezdolnych do pracy. Te pieniądze idą w wielkich kwotach tam, skąd może przyjść
zagrożenie przemocą, tam gdzie są ludzie zdolni i gotowi zorganizować bunt,
który zmiecie rząd. Dziwnym trafem są to te same miejsca, skąd, póki te
pieniądze będą, spodziewać się można głosów wyborczych.
Sprzeniewierzeniem jest nie tylko
niesprawiedliwe wydatkowanie środków publicznych; jest nim też poniechanie
wydatków publicznych na cele, które pozostają w bezpośrednim związku z
dobrobytem państwa i społeczeństwa. A to znów jest kwestia fachowa. Dobrze
wiadomo, na co państwo ma obowiązek wydawać środki publiczne, skoro ma obowiązek
dbać o wzrost dochodu narodowego, wzrost zamożności społeczeństwa i własne
fundusze. To nie jest sprawa sporna, o którą mogłyby się kłócić partie
polityczne, ale kwestia wiedzy ekonomicznej. Państwo musi wydawać znaczną część
swych dochodów na to, co przynosi największe korzyści społeczne i ekonomiczne:
na edukację, na naukę, na infrastrukturę. U nas zaś budżety tych sektorów
wyglądają żałośnie w porównaniu z budżetami „dopłat do...”, „programów
pomocowych”, „naprawczych”, „oddłużeń” itp. Wydatki na najbardziej znaczącą dla
poprawy sytuacji materialnej społeczeństwa dziedzinę działalności państwa, czyli
na naukę i rozwój techniki, są wielokrotnie mniejsze niż wydatki na
bezpośrednią, rozdawniczą pomoc społeczną, której absurdalne proporcje uciskają
gospodarkę prowadząc w rezultacie do biedy i beznadziei.
Dyskryminacja i przywileje
Sprzeniewierzanie publicznych śródków
pozostaje w bezpośrednim związku z dramatyczną nierównością obywateli Polski
wobec państwa. Nierównością dzielącą społeczeństwo na obrosłą przywilejami wieś
i ponoszące ciężary danin publicznych miasto, na wielkoprzemysłową klasę
robotniczą, wyposażoną w partie, związki zawodowe, a jak trzeba to i bojówki,
oraz rozproszony proletariat robotniczy i urzędniczy, wreszcie na ludzi
gospodarczego „sektora państwowego”, cieszącego się dotacjami i „oddłużeniami”
oraz ludzi „sektora prywatnego”, pracodawców i pracowników, bez litości
uciskanych podatkami i nie mogących spodziewać się od państwa niczego, z
wyjątkiem tego, że przyjdzie „kontrol”.
Najgorsza jest chyba taka nierówność,
która koreluje z urodzeniem. Przypomina ona bowiem tę pierwotną nierówność,
której zniesienie było podstawową aspiracją rewolucji społecznej, od której
datujemy czasy zwane nowoczesnymi. A taką nierówność mamy w naszym kraju.
Prawdopdobnieństwo, że osoba x nie płaci podatku dochodowego (i posiada wiele
innych przywilejów) jest wielkrotnie większe, jeśli x urodził(a) się w rodzinie
chłopskiej. Nie jest niemożliwe, aby przywileje te nabył ktoś z miasta, wszelako
urodzenie na wsi daje ogromną szansę na uzyskanie tych przywilejów, i to
całkowicie niezależnie od tego, czy będzie to osoba albo rodzina zamożna, czy
też nie. Pochodzenie miejskie zaś oznacza wielokrotnie mniejsze
prawdopodobieństwo tych korzyści.
Ktoś mógłby tu oponować, że w ten
sposób państwo wyrównuje status materialny miasta i wsi. Pomijając już kwestię
sprawiedliwości takiego projektu, trzeba zauważyć w odpowiedzi, że państwo
rozdając te przywileje wcale nie interesuje się statusem majątkowym ich
beneficjentów, a ponadto różnice w komforcie życia pomiędzy masami wiejskiemi i
miejskimi są nader problematyczne. Przy najżyczliwszej interpretacji można by
najwyżej powiedzieć, że swój program dowartościowania wsi nasza republika
chłopsko-robotnicza już wykonała.
Bolesne są jednak również nierówności
w traktowaniu przez państwo z jednej strony zorganizowanych w związki robotników
wielkoprzemysłowych, a z drugiej - robotników drobnego przemysłu, proletariatu
urzędniczego i rzesz prostych i niezamożnych ludzi, którzy próbują coś tam robić
na swoim, zwanych drobnymi przedsiębiorcami. Dla jednych: trzynastki,
czternastki, dodatki, dopłaty, deputaty, dotacje, umorzenia, emerytury
pomostowe, odprawy, pożyczki i zasiłki - dla innych: PIT, VAT i ZUS. To
oczywiście retoryczny obrazek. Ale wiemy o co chodzi. O straszne nierówności w
dostępie do pomocy państwowej i w ponoszonych ciężarach.
Czym więcej zaś dostajesz, tym
bardziej jesteś niewdzięczny. Czy widział kto chłopów demostrujących swą
wdzięczność ludowi Warszawy za dotacje, cła zaporowe i dopłaty do emerytur
rolniczych? Albo górników dziękujących za społeczeństwu za gigantyczne dopłaty
do wydobycia węgla, pozwalające im zachować, jak to nazywają, „godne warunki
życia” i poczucie, że są potrzebni? Nie? A chłopów robiących zamieszki na
ulicach i drogach z wściekości, że za mało dostają? A górników rzucających
kamieniami, bo przecież za mało jeszcze naród wydał miliardów na utrzymanie ich
kopalń? Tak? Choć to już inne, etyczne, a nie polityczne, pojęcie
sprawiedliwości, to jednak trzeba powiedzieć: to właśnie tych ludzi, którzy żyją
na cudzy koszt, lecz nie przyjmują tego do wiadomości, a za to uważają, że
stale, do końca życia należą im się pieniądze od państwa, niezależnie od
ekonomicznych skutków ich pracy, dotyka największa niesprawiedliwość.
Nieubłagane prawo społecznej psychologii każe tym ludziom stawać się
niewdzięcznikami, ślepymi na to, że ktoś jest biedny, aby oni mieli pracę i
dobrą płacę, a w dodatku gotowymi do użycia przemocy, gdyby ktoś chciał im ich
przywileje choćby drobinę okroić.
W myśl zapomnianej już etyki zepsucie
jest najgorszą rzeczą, jaka może przytrafić się człowiekowi, tak jak cnota jest
jego najwyższym dobrem. Jeśli państwo przyczynia się do tego, że całe rzesze
popadają w czarną niewdzięczność, a często również w nieznającą umiaru i
agresywną zachłanność, to państwo to właśnie tym ludziom wyrządza krzywdę. Cóż,
nie wątpimy, że sprawiedliwość wymaga odwagi, zwłaszcza, gdy sprawy zaszły już
bardzo daleko. Biada władzy, która powiedziałaby górnikom: panowie, teraz
będziemy wam płacić po dwa tysiące, z tego tysiąc z budżetu państwa, bo musimy
dodać pielęgniarkom, aby zarabiały tysiąc dwieście. Przecież rosły górnik wie,
jak się robi koktail Mołotowa, a krucha pielęgniarka może sobie najwyżej
postukać plastikową butelką w chodnik. Albo w głowę.
Quousque!? Jak długo tak
będzie? Cóż, możemy być pewni odpowiedzi na to pytanie: bardzo długo. Wprawdzie
nie w takiej skali, ale jednak i w Unii Europejskiej dzieje się podobna krzywda
społeczna, podobna nierówność i dyskryminacja. Tam gdzie są silne związki
zawodowe, gotowe niszczyć gospodarkę i bezkarnie organizować zamieszki, tam
chłop i wielkoprzemysłowy robotnik może spać spokojnie - on do interesu
„państwo” nie będzie musiał dokładać.
Niestety, dyskryminacja związana z
obciążeniami podatkowymi i dystrybucją środków publicznych nie jest jedyną jej
postacią. W naszym kraju gwałcone jest też prawo do wolności sumienia i
wyznania, poprzez łamanie zasady neutralności religijnej państwa i
uniemożliwienie zachowania prywatności w sprawach wyznania. Jest to tym gorsze,
że dotyczy małych dzieci. Osoby innych niż katolickie wyznań lub niewierzące
stają przed wybrem: albo posyłać swe uczęszczające do przedszkola dziecko na
lekcje religii, albo stawiać je w sytuacji, w której jako jedyne w grupie na
lekcje religii niechodzące będzie pokazywane palcami i wypytywane o powody.
Oczywiście nie chcąc narażać dziecka na te przykrości, z reguły, wbrew swym
przekonaniom, rodzice ci dzieci swoje na religię posyłają. Pozostali mają
pewność, że ich dziecko doświadczy napiętnowania, a oni sami będą znani w
przedszkolu i w sąsiedztwie jako ateiści albo i co gorszego.
Można dyskutować, czy jest
niesprawiedliwe, że państwo łoży znaczne kwoty na Kościół i jego działalność
edukacyjną oraz przyznaje instytucjom religijnym przywileje fiskalne. Nie
rozstrzygam tego. Nie ma jednak wątpliwości, że prawo, które sprzyja presji
społecznej na poddawanie dzieci formacji katolickiej w przedszkolach i szkołach,
gwałci konstytucję.
Niepraworządność
Polska jest krajem niepraworządnym.
Prawo, dobre czy złe, bardzo często nie jest wykonywane. Jest to fundamentalna
niesprawiedliwość. Gdy ktoś zostaje niewinnie skazany, dzieje się źle. Gdy winny
przestępstwa nie zostaje za nie skazany, wtedy może dzieje się równie źle. Także
jemu. Każdy bowiem, kto popełni przestępstwo ma prawo do sprawiedliwego procesu,
a w rezultacie - skoro faktycznie jest przestępcą - do sprawiedliwej kary.
Ogromna większość przestępców z tego prawa nie korzysta. Gorzka ironia, ale na
miejscu.
W Polsce drobnych przestępstw zwykle
w ogóle nie zgłasza się władzy państwowej, mimo że przecież wzięła ona na siebie
całkowicie ściganie, osądzanie i karanie przestępców. Nie zgłasza się, bo szanse
na uzyskanie sprawiedliwości są nikłe. Nawet jeśli sprawcy będzie się szukać, to
pewnie się go nie schwyta. Nawet gdy się schwyta, to pewnie nie oskarży. Nawet
jak się go oskarży, to pewnie nie skarze na więzienie. Nawet jak się go skarze
na więzienie, to pewnie do niego nie pójdzie, bo nie będzie miejsca. Ofiara
przestępstwa może za to łatwo usłyszeć od sądu, że pobicie jej lub okradzenie to
czyn o niskiej szkodliwości społecznej, a w najlepszym razie czyn zasługujący na
karę w zawieszeniu.
To, co pysznie nazywa się „wymiarem
sprawiedliwości”, to w Polsce zadufany w sobie bizantyjski moloch, w którego
meandrach najlepiej czują się adwokaci-cwaniaczkowie (a takich niemało) i
recydywiści, skrzywdzeni ludzie zaś często przemykają zastraszeni, zadając sobie
pytanie, jaką cenę przyjdzie im zapłacić za to, że ośmielili się uciekać do
pomocy państwa.
Niepraworządność polska to hydra i
wiele ma głów. Jedna z najbardziej odpychających wyrasta z zepsucia, o którym
mowa była wyżej: z demoralizacji tych, którzy żyjąc na cudzy koszt wolą
agresywnie domagać się więcej niż okazywać wdzięczność za to, co już otrzymali,
oraz z uległości władzy, która te żądania zwykle skwapliwie zaspokaja.
Najbardziej elementarne poczucie
sprawiedliwości podpowiada, że nikt nie może czerpać korzyści z przestępstwa.
Ci, którzy wymuszają na drodze łamania prawa jakiekolwiek przywileje, powinni
mieć pewność, że będą ostatnimi, którzy je otrzymają. Jest to oczywisty warunek
przyzwoitości w życiu publicznym. Tymczasem brutalne wymuszenia gigantycznych
kwot, poprzez okupacje budynków i blokady dróg, nie tylko są skuteczne, ale w
dodatku najbardziej bezpośredni sprawcy tych niebezpiecznych przestępstw nie
ponoszą żadnej odpowiedzialności karnej ani cywilnej. Jest to po stokroć gorsze
od przypadku nieskazania drobnego bandyty, który wymusi na kimś w ciemnej
uliczce sto złotych. Tutaj chodzi bowiem o kwoty dziesiątek i setek milionów
złotych, a osób terroryzowanych na drogach lub w okupowanych budynkach jest
często tysiące. Bezpośrednie ofiary tych przestępstw nie mają żadnych realnych
możliwości dochodzić odszkodowań, a sprawcy uchodzą wolni i bezpieczni ze swym
łupem. Co więcej, organizacje, które specjalizują się w urządzaniu tego rodzaju
publicznych wymuszeń, działają legalnie i biorą udział w sprawowaniu władzy w
Polsce. Gdybyż choć władze zadały sobie trud oceny, jaka jest faktycznie
kwalifikacja prawna przestępstw, do jakich dochodzi w związku z blokadami i
okupacjami! Nie zadadzą sobie tego trudu, bo ciężar paragrafów jest tu zbyt
wielki, aby nadal mogły zachowywać się tak jak im najwygodniej: usypywać szańce
z publicznych pieniędzy.
Głębokiej niepraworządności
towarzyszy w Polsce daleko posunięta demoralizacja i odpowiednie do niej
traktowanie prawa. Nie tylko przestępcy, ale nawet przedstawiciele władzy nie
odróżniają faktu popełnienia przestępstwa od faktu bycia za przestępstwo
skazanym. O rozumieniu moralnych konsekwencji faktu, że przeciwko komuś toczy
się śledztwo, szkoda już nawet gadać; podejrzenie jest u nas czymś, czego jakby
w ogóle nie ma. Bezczelne męty obnoszą się bezkarnie ze swą działalnością,
pewne, że „skoro nic mi nie udowodniono, to jestem niewinny”. Cóż, nie
udowodniono, bo komu by tam się chciało. Wydawcy obłędnych żydożerczych pism
śpią spokojnie. Tak samo tysiące oszustów piszących na zamówienie prace
magisterskie lub dotorskie oraz ich klienci. Są spokojni nie tylko dlatego, że
nikt ich nie ściga, ale dlatego, że nauczono ich wierzyć, że dopóki nie ma
dowodów i wyroku, dopóty też nie ma żadnej winy.
Znędznienie moralne społeczeństwa i
niesprawiedliwość państwa nawzajem się wspierają i warunkują. Jak zmienić nasz
kraj? Nie wiem. Ale wiem, że najpierw trzeba głośno mówić, jak jest. Choćby i
tak wszyscy to wiedzieli.
|