Jan Hartman
Jan Hartman
Doktorant w maśle
[Gazeta Wyborcza, wrzesień 2010]
Nigdy nie czułem się tak dumny z siebie, jak w dniu, w którym
przyjęto mnie na studia doktoranckie w Instytucie Filozofii Uniwersytetu
Jagiellońskiego. Było to równo dwadzieścia lat temu. Gdy wkrótce przyszło mi
prowadzić swoje pierwsze ćwiczenia ze studentami, znalazłem się na szczycie
swych marzeń. Prowadziłem je z zapałem, lecz i z duszą na ramieniu, bo zajęcia
oznaczały wagary z planu „Listy Schindlera” Spielberga, gdzie zarabiałem jako „stacz”,
czyli zastępca aktora na czas przygotowywania świateł i rekwizytów. Miałem
stypendium (warte nieco więcej niż dzisiejsze tysiąc zł), miałem z żoną pokoik w
akademiku. Miałem się jak pączek w maśle. Mogłem pisać swoją drugą książkę w
komfortowych warunkach. Pierwszą wystukałem na maszynie ustawionej na taborecie,
siedząc na sedesie w łazience, w piwnicy. Bez stypendium. Studia doktoranckie
były więc dla mnie awansem pod każdym względem a jednocześnie najlepszym okresem
młodości, kiedy dobrze mi się żyło, wiele się nauczyłem i sporo zrobiłem.
Niewielu miało tak dobrze – dzisiaj statusem doktoranta otrzymującego stypendium
cieszy się znacznie więcej ludzi. Niechaj nie narzekają. I niechaj nie narzekają
i ci, którzy stypendium nie dostają. Nie może ich starczyć dla wszystkich.
Przechwałki kombatanta? Protekcjonalny ton profesora, który
zapomniał „jak cielęciem był”? No to weźmy moją doktorantkę Patrycję Zurzycką.
Kilka miesięcy temu, w cztery lata po ukończeniu studiów, obroniła doktorat na
UJ, nie tylko nie otrzymując stypendium, ale płacąc za przewód doktorski z
własnej kieszeni. A oszczędziła na doktorat pracując jako pielęgniarka. Nie
narzekała na los doktoranta, bo nigdy doktorantką de facto nie była. Za kilka
tygodni rozpocznie pracę wykładowcy naszego uniwersytetu. Nie wiem, jak to jest
w naukach ścisłych, ale w humanistyce do napisania dobrej rozprawy doktorskiej
nie trzeba prawie nic, poza pracą i talentem.
Od kiedy pamiętam, doktoranci z wyższych doktoranckich sfer,
na przykład z UW i UJ, narzekali na swój niedookreślony status i zbyt niskie
stypendia. Zawsze chcieli, by traktowano ich jak pracowników, a nie studentów, i
wypłacano im stypendia zbliżone wysokością do pensji młodych wykładowców.
Ponadto chcieli jeszcze (choć pragnienie to nieco kamuflowali), aby wysoki
status i stypendia przysługiwały prawdziwym młodym uczonym, za których się
uważali, w odróżnieniu od doktoranckiego plebsu, klecącego swe słabiutkie pracki
u trzeciorzędnych profesorów. W marzeniach doktorantów nic się do dziś nie
zmieniło. Każda kolejna „czterolatka” przynosi podobne postulaty organizacji i
środowisk doktoranckich (por. niedawny list doktorantów z Collegium Invisibile),
którym wtórują ministrowie oraz dziennikarze, tak jak Adam Leszczyński w
niedawnym artykule w Gazecie Wyborczej („Misja z tysiąc zł.”, 28 lipca 2010).
Postulaty się nie zmieniają, podobnie jak frustracje i
wysokie mniemanie o sobie doktoranckich elit. Zmienia się za to liczba
doktorantów i sumy przeznaczane na ich stypendia, zarówno przez rząd, jak inne
podmioty. Sumy te są coraz większe a doktoraty stały się niemal masowe.
Możliwości otrzymania przez doktoranta takiego czy innego stypendium, a także
dorobienia sobie, są dziś znacznie większe niż kiedykolwiek wcześniej. Doprawdy,
nie wypada już żądać więcej. Zwłaszcza przez szacunek dla tych, którzy mimo
wszystko nie dostają stypendiów lub wręcz sami za swe studia doktoranckie i
przewód doktorski płacą. I niechaj sobie doktoranci z Collegium Invisibile nie
wyobrażają, że można wyselekcjonować stu prawdziwych doktorantów-uczonych,
którym będzie się płacić po trzy tysiące zł. O tym, czy dany doktorant jest
prawdziwym naukowcem i zasługuje na więcej niż inni przekonać się można dopiero
po tym, jak napisze rozprawę doktorską – do tego czasu jest tylko obiecującym
kandydatem na uczonego, otrzymującym stypendium, czyli pomoc materialną dla
uczącego się. Jeśli zaś w ogóle potrzeba więcej środków, to nie na zwiększenie
stypendiów, lecz na rozwijanie i doskonalenie programów studiów doktoranckich,
ze szczególnym uwzględnieniem przygotowywania doktorantów do prowadzenia zajęć
ze studentami. Profesorowie powinni hospitować ćwiczenia prowadzone przez swoich
podopiecznych oraz omawiać z nimi ich przebieg.
Różni ci doktoranci bywają. Znaczna większość pisze prace
całkowicie ćwiczeniowe, do nauki niczego nie wnoszące, wyłącznie w celu
uzyskania stopnia. Byli i są zwykłymi studentami, co potwierdza współczesna
definicja studiów doktoranckich jako trzeciego etapu kształcenia akademickiego.
Niektórzy prowadzą zajęcia, ale znowu – znaczna większość robi to zrazu kiepsko,
bo zawodu nauczyciela trzeba się uczyć kilka lat. Tak czy inaczej, przydział
zajęć jest dla doktoranta bardzo prestiżowy i jeśli stanowi powód do narzekania
na wyzysk oraz żądania podniesienia statusu akademickiego, to doprawdy komuś się
w głowie przewraca. Zajęć tych jest zresztą niewiele, proporcjonalnie do
skromnego stypendium, a jeśli jest ich więcej, to są odrębnie płatne. Inna
rzecz, że wyzysk doktorantów, w takiej czy innej formie, wciąż się zdarza,
zwłaszcza w naukach eksperymentalnych i technicznych, ale to już są sprawki
konkretnych szefów. Wysługiwanie się doktorantami jest brzydkim zwyczajem
niektórych profesorów, który trzeba zwalczać. Z drugiej strony warto pamiętać,
że znaczna część doktorantów, także tych pobierających stypendia, w końcu
doktoratów nie robi; prawo zezwala żądać od nich zwrotu kwot stypendiów,
jakkolwiek nie jest to w zwyczaju.
Nie jest może idealnie, ale nie jest źle. Małe są smuteczki
doktorantów, zalewane piwem na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie i Lublinie
lub na krakowskim Kazimierzu. Największy jest o to, że nie ja dostałem
stypendium, lecz ktoś znacznie ode mnie słabszy. I niestety, to się zdarza.
Zwykle za mało starannie przeprowadza się rekrutację na studia doktoranckie i
podejmuje decyzje o przyznaniu stypendium. Nieraz przesądza sympatia znaczących
profesorów, a nie osiągnięcia i wiedza kandydata. Drugi smuteczek jest o to, że
niektórzy traktują doktoranta jak studenta. Cóż, tak było, jest i będzie,
jakkolwiek najzdolniejsi spośród doktorantów na ogół nie mogą narzekać na brak
dowodów uznania. Oczekiwanie, że doktorant będzie cieszył się pełnią praw
pracowniczych, jest nieskromne i egoistyczne. Gdyby miało tak się stać, wydatki
państwa i uczelni na jednego doktoranta bardzo by wzrosły, a tym samym znacznie
mniej osób mogłoby korzystać ze stypendiów. Właśnie po to, by szerzej otwarły
się drzwi do doktoratu, zrezygnowano z zatrudniana magistrów na stanowiskach
asystenckich i utworzono studia doktoranckie. Trzeci smuteczek jest o to, żeby
zarobić, ale się nie narobić. Taki sam mają jednak wszyscy.
Doktoryzowanie się staje się w Polsce masowe. Czy wobec tego
nieuchronne jest obniżenie poziomu prac doktorskich i degradacja prestiżu
stopnia doktora? To drugie jest bezpośrednim następstwem zwiększenia się liczby
doktorów i już się stało – nieodwracalnie. Jeśli zaś chodzi o wymagania stawiane
pracom doktorskim, to i dawniej, i dziś są one bardzo zróżnicowane. Były i nadal
są wydziały, na których byle jaka pracka nie ma szans, ale są i takie, gdzie
promuje się doktoraty gdzie indziej nie mogące być podstawą nawet magisterium.
Umasowienie doktoratów nie musi oznaczać obniżenia wymagań, gdyż w gruncie
rzeczy nie są one bardzo wysokie – nie przekraczają możliwości w miarę
inteligentnego i w miarę pracowitego człowieka. Konieczne jest wszelako
zwiększenie nadzoru władz nauki nad wykonywaniem uprawnień do nadawania stopnia
doktora przez wydziały i instytuty. Ponadto streszczenia prac doktorskich oraz
ich recenzje powinny być publikowane w Internecie, a egzaminy doktorskie nie
mogą być czysto kurtuazyjne. Recepta na poprawę i tak niezłej sytuacji w
dziedzinie doktoryzowania brzmi: więcej dyscypliny i bezstronności w
przeprowadzaniu procedur, więcej nadzoru i bogatszy program studiów
doktoranckich, nie zaś: więcej pieniędzy i prestiżu dla doktoranta.
|