Jan Hartman
Jedna katoliczka więcej
[Ukazało się w Gazecie Wyborczej, w lipcu 2007]
Chrzest zmienia życie człowieka – także to doczesne. Mój
dziadek i babka, jeszcze w XIX w. zostali ochrzczeni (w Kościele
Ewangelicko-Augsburskim), dzięki czemu mogli wyrwać się getta, jak nieco
pogardliwie spolonizowani Żydzi nazywali żydowskie dzielnice Warszawy. Dziadek
został wziętym warszawskim adwokatem, babka mogła studiować. Swego syna, a
mojego ojca, też ochrzcili. Całe szczęście. Gdyby nie to, nie przeżyłby wojny. W
1943 zwolniono go z Pawiaka „z braku dowodów na żydowskie pochodzenie”...
Dziadkowie zresztą też przeżyli, w Milanówku. Dla nich wszystkich chrzest był
bramą życia ziemskiego – w istnienie Boga i Ducha Świętego nie wierzyli. Mnie
już nie trzeba było chrzcić, bo w komunistycznej Polsce bynajmniej nie wydawało
się to niezbędne dla powodzenia w życiu. Zostałem agnostykiem, mającym wszelako
swoje przekonania religijne. W skrócie pogląd mój jest taki, że skoro nie wiemy,
czy istnieje Bóg, kim jest i czego od nas żąda, to nie należy wiązać się z żadną
z konfesji; trzeba wziąć na siebie ciężar niewiedzy i pokornie go nosić.
Żywiąc taki pogląd na sprawę religii wolałbym, aby moja córka
odebrała wychowanie całkiem świeckie, a w sprawach wyznania decydowała w
przyszłości sama, już jako osoba dorosła. Stało się inaczej. Ma dopiero dziewięć
lat i została małą katoliczką. Było to nieuniknione. Gdybym upierał się, aby do
tego nie doszło, zrobiłbym dziecku krzywdę. Zresztą nie miałem prawa się
upierać, gdyż brałem ślub kościelny „z wyłączeniem”, obiecując, że nie będę
przeszkadzał katolickiemu wychowaniu swego potomstwa. Nie powinienem więc
narzekać. Gdybyśmy jednak nie brali z żoną ślubu katolickiego i na przykład byli
zawziętymi ateistami (a takimi, broń Boże, nie jesteśmy), nic by to nie
zmieniło. Naszą córkę katoliczką uczyniło bowiem przedszkole i szkoła.
Dla katolickiej większości na ogół to żaden problem – wiedzą,
że lekcje religii w przedszkolach i szkołach nie są obowiązkowe. Nie ma przymusu
religijnego, więc nie ma o czym mówić. Owszem, jeśli przez przymus rozumiemy
prawo nakazujące coś czynić, pod groźbą sankcji, to takiego przymusu nie ma.
Jeśli jednak rozumiemy to słowo w znaczeniu potocznym, czyli jako konieczność
znoszenia przykrości w następstwie niezastosowania się do jakiejś normy
zachowania, to taki przymus jest, i to bardzo silny. Wyobraźmy sobie, jaką cenę
musiałaby zapłacić moja córeczka, gdybyśmy uparli się z żoną, że nie będzie
podlegać wychowaniu religijnemu w przedszkolu i szkole, na przykład dlatego, by
o sprawach swej religijności mogła postanawiać świadomie w wieku dojrzalszym.
Dodam, że wyobraźnią należy przenieść się w tym przypadku do Krakowa, gdzie
pewnie jest trochę inaczej niż w Warszawie. Nie sądzę wszelako, aby to Warszawa
była typowa; raczej już właśnie Kraków.
W przedszkolu wyglądało to tak, że dwa razy w tygodniu do
sali, gdzie na co dzień przebywała „nasza grupa”, przychodziła katechetka i
prowadziła swoją lekcję. Teoretycznie mógłbym zażądać, by moja córka nie brała
udziału w tych zajęciach, ale oznaczałoby to, że na czas ich trwania zostanie
wyprowadzona do innej sali. Tylko, że w przedszkolu wyprowadzenie dziecka do
innej sali to najsurowsza forma kary... O żadnym proteście nie było mowy.
Sądzę, że moja córka wierzyła w to, co mówi przedszkolna
katechetka, bo czemu nie? Przecież decydując się na oportunizm, nie mogłem teraz
wzbudzać w swoim dziecku wątpliwości. Mój ojciec też tak postępował. Chciałem
robić to, co inne dzieci, więc zacząłem chodzić na przykościelne katechezy. Było
to w roku 1973, we Wrocławiu. Nie nachodziłem się jednak długo, bo pewnego razu,
gdy wyraziłem wątpliwość w kwestii Biblii i Pana Jezusa, o których to przecież
nie uczy się w szkole, katechetka popatrzyła na mnie spode łba i rzekła: „Ej,
Jasiu, ty to chyba żydek jesteś”. Wyręczyła w ten sposób mego ojca w trudnym
dziele uświadomienia dziecka, ale wcale mu się to nie spodobało, bo powiedział:
„Owszem, jesteś żydek i jak widzisz lekcje religii nie są dla ciebie”. W ten
sposób nie dane mi było zostać chrześcijaninem z wyboru, jak niektórzy moi
krewni.
W szkole sytuacja się powtórzyła. Okazało się, że w pierwszej
klasie dwie katechezy odbywają się pomiędzy innymi lekcjami i jeśli moja
córeczka miałaby w nich nie uczestniczyć, musiałaby iść w tym czasie na
świetlicę. Rzecz jasna, byłaby to dla niej wielka przykrość i wstyd, gdy sama
jedna miałaby zostać w taki sposób wykluczona z życia klasy i napiętnowana
odosobnieniem. Mowy nie było, by stawiać opór. Zresztą dziecko było chętne, by
na lekcje religii uczęszczać. Do przymusu społecznego dołączył się wynikający z
niego przewrotny przymus psychologiczny. Miałbymż walczyć z sumieniem własnego
dziecka? Gdybyśmy byli innego wyznania, to sprawa byłaby łatwiejsza. Takie
dzieci mają coś w zamian za lekcje religii katolickiej. Wiedzą, że wprawdzie nie
uczestniczą w katechezach i różnych uroczystościach, ale za to ich koledzy nie
uczestniczą w innym życiu religijnym, które one mają poza szkołą. U
niewierzących nie ma takiej kompensacji. Jest czysta strata i pokrzywdzenie –
inne dzieci idą do komunii, mają piękne ubranka i prezenty, a ja nic... Którzy
rodzice będą tak zawzięci, by skazać swe dzieci na taką przykrość? Swoją drogą,
ciekawe, ile dzieci chodzi na religię i przystępuje do komunii właśnie w takich
okolicznościach? Trudno byłoby policzyć, ilu jest w Polsce autentycznych
katolików, skoro tak silna jest społeczna presja, by się nie wyróżniać przez
nieuczestniczenie w powszechnych manifestacjach religijności. Czy nasi
socjologowie religii znają odpowiedź?
Gdy zawierano konkordat, społeczeństwo uzyskało zapewnienie,
że dołoży się wszelkich starań, aby lekcje religii odbywały się w szkołach tylko
na pierwszych i ostatnich godzinach. Skończyło się na rozporządzeniu
ministerialnym w tej sprawie, dawno już zapomnianym i zazwyczaj ignorowanym. Nie
zamierzając toczyć wojny, lecz po prostu dla zasady udałem się na rozmowę z
dyrektorką szkoły, do której chodzi moja córeczka. Powiedziałem jej, że
elementarnym standardem współczesnej demokracji, a także wymogiem polskiej
konstytucji jest gwarancja zachowania przez każdego obywatela prywatności w
kwestiach wyznania lub też jego braku. Nauczanie religii w szkole w zasadzie
wyklucza respektowanie tego prawa, gdyż o każdym spośród nielicznych dzieci,
które nie uczęszczają na te lekcje, tym samym staje się wiadome, że nie jest
wyznania katolickiego. Bardzo ułomnym środkiem zaradczym byłoby w tej sytuacji
respektowanie zasady, że lekcje odbywają się na pierwszych bądź ostatnich
godzinach. Uzyskałem obietnicę, że począwszy od drugiej klasy (a więc rok
później) tak się stanie w przypadku klasy, do której chodzi moja córka.
Usłyszałem jednak, że powinienem dać dziecku możliwość wyboru, że powinienem być
bardziej tolerancyjny, a w ogóle to warto, żeby dziecko poznało religię, po
prostu z racji kształcenia się. Poczułem się jak na planie filmu satyrycznego –
czy to na serio? Powstrzymując wzburzenie odparłem, że w kwestii wyznania małym
dzieciom nie daje się wyboru – dzieci chodzące na lekcje religii są na nie po
prostu posyłane, bo tak życzą sobie ich rodzice, a celem tych lekcji bynajmniej
nie jest i być nie może „informowanie o religii katolickiej”, lecz formacja
katolicka. Hipokryzję i udawanie głupiego spotykałem potem nie raz, poruszając
ten temat w różnych okolicznościach.
Szkoła mojej córki, zwykła samorządowa szkoła podstawowa w
Nowej Hucie, jest niemalże sanktuarium. Pierwszy z nią kontakt mojego dziecka
polegał na poświęceniu tornistrów... Symbole religijne są w tam obecne na każdym
kroku, a uroczystości religijne i rekolekcje przewijają się przez szkolną
codzienność, często kosztem lekcji świeckich. O takiej wartości politycznej jak
„świecki charakter instytucji publicznych” jak się wydaje nikt tam nie słyszał.
Nie muszę tej opowieści komentować. Jak jest, to widać.
Elementarz liberalnej demokracji leży już na urzędniczych biurkach, ale jeszcze
nie został otwarty. Mam nadzieję, że to się kiedyś zmieni. A nadzieję tę żywię
nie tylko jako demokrata i liberał, ale także jako ktoś, komu zależy na tym, by
tak ważna dla polskiego społeczeństwa religia katolicka nie musiała zdobywać
kolejnych pokoleń wiernych środkami administracyjnymi. To nie ma sensu i do
niczego dobrego nie prowadzi. Wiem, co mówię. Uczę studentów filozofii i etyki.
Jako absolwent KUL, pełen głębokiej rewerencji dla tomizmu, zawsze mówię
studentom, czym jest doktryna katolicka w zakresie moralności i jaka stoi za nią
metafizyka. Nie stronię też od elementarnej teologii. Z biegiem lat widzę na
tych zajęciach postępującą barbaryzację religijności młodzieży lub jej zupełny
zanik. Barbaryzacja polega na kompletnej ignorancji a zanik wiary stwierdzam
wtedy, gdy proszeni o wypowiedzi na tematy egzystencjalnie absolutnie
podstawowe, jak istota dobrego życia i powinności dobrego człowieka, studenci
odpowiadają w sposób całkowicie nietknięty przez idee i skojarzenia religijne.
Mówią o urządzeniu się, o przyjaźni, miłości, ale nie o pracy czy tworzeniu, a
bynajmniej już nie o życiu chrześcijańskim. Pal sześć, że nie słyszeli o
Tomaszu, a nawet o Augustynie, ale czy muszą po kilkunastu latach katechez być
tak mocno przekonani, że katolicy wierzą, iż Bóg zbawia tych, którzy mają więcej
dobrych niż złych uczynków?
Właściwie nie powinno mnie to obchodzić. A jednak obchodzi. I
to tym bardziej, im mniej widzę zwyczajnie religijnej młodzieży, a za to coraz
więcej barbarzyństwa w wyobrażeniach moralnych i religijnych swoich studentów. W
pewnym sensie jestem więc współpracownikiem Kościoła. I zapewne moja córka w
końcu lepiej pozna katolicyzm słuchając mnie niż szkolnych katechetów. Jedna
światła katoliczka więcej.
|