Jan Hartman
j.hartman@iphils.uj.edu.pl
Principia, 31-044 Kraków, ul. Grodzka 52
 
    back
   
Teksty,Texts,Texte  
  home

Jan Hartman

Jan Hartman

Leszek Mądry

[Ukazało się w Principia-Ekspres Filozoficzny nr 39(2006)]

Leszek Kołakowski, Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań, Kraków: Znak 2006.

Nie ma racji autor pisząc we wstępie o zbiorze swych drobniejszych prac filozoficznych, teologicznych i politycznych z lat 1967-1981, wydanym nareszcie w Polsce, jako rzeczy raczej bagatelnej. Są tam, to prawda, pomieszczone również artykuły okazjonalne i popularne, ale nie brak tekstów wspaniałych i doniosłych. Wszyscy je znamy, ale powinniśmy przeczytać po raz wtóry. Tytułowy zaś esej, poświęcony naszej dwuznacznej wierze i niewierze w zło i nieprzezwyciężalne skutki grzechu pierworodnego, zawierający wstrząsającą litanię, inicjowaną słowami „udajemy, że wiemy...”, przemawia do serc i umysłów jak dzwon o brzemieniu pewnym, lecz melancholijnym. To wielka moralistyka! Do najrozmaitszych tematów poruszonych w książce nie mogę się odnieść w tak krótkiej wypowiedzi. Chciałbym za to podjąć się rekonstrukcji ogólnej filozoficznej postawy i umysłowości tego autora, choć chciałoby się także wydobyć z jego tekstów kilka przekonań bardziej osobistych i bardziej kontrowersyjnych (jak na przykład teza, że tortury zawsze, a więc nawet gdy są stosowane do wymuszenia zeznań zapobiegających śmierci wielu osób, są godne potępienia), przekonań unoszonych z prądem enuncjacji jednoznacznie słusznych i nieodpartych, a przy tym tak pięknych i językowo doskonałych, że do dyskusji nie zachęcających. Bo zaiste, siłą Leszka Kołakowskiego jest zdumiewająca erudycja i mistrzostwo słowa, zaprawione drobnymi manieryzmami, podkreślającymi tylko charakter i niezależność tego myśliciela. To jednak dla filozofa również pułapka i źródło słabości. Zbyt jasne i sprawne wyrażanie rzeczy słusznych, zwłaszcza, gdy więcej w tym rozeznań niż ryzykownych sądów własnych, czyni utwory tyleż doskonałymi, co skończonymi: nic dodać, nic ująć, a więc poniekąd tak, jakby ich w ogóle nie było, a wszystko, co w nich zapisano, znane było każdemu i tak. Tym bardziej więc szacunek dla Kołakowskiego wymaga, by szukać u niego poglądów nieoczywistych, jakichś idiosynkrazji, jakichś uskoków w tej koncyliacyjnej racjonalności, która godzi porządek serca i rozumu, pewność siebie inteligencji z odwagą i pokorą wobec dwuznaczności i tragizmu ludzkiej, najinteligentniejszej nawet, egzystencji. Muszę to jednak odłożyć na inną okazję.

Oto, jak mi się wydaje, jest pogląd Leszka Kołakowskiego na świat. Dobro i zło, rozum i nierozum są ze sobą zmieszane i zawsze tak będzie. Nie odbiera to jednak sensu staraniom, które oprzeć musimy na dobrej woli, krytycyzmie, wiedzy, a nade wszystko na wyrzeczeniu się w życiu nienawiści. Choć budulec naszych dzieł nigdy nie będzie jednoznacznie dobry, podobnie jak nasze intencje, warto i trzeba dokładać starań. Ułomne nasze dzieła, osobiste i cywilizacyjne, mogą bowiem uczynić świat miejscem nieco lepszym, znośniejszym niż dziś. Wielkie tradycje, w tym chrześcijaństwo i socjalizm, choć zawsze jednostronne i nie komponujące się w żadną wielką i harmonijną Prawdę, zawierają jednak cząstki prawdy i moralnej słuszności, jakkolwiek nieustannie zagrożone spaczeniem, wynikłym z tendencji fanatycznych, z pokusy, by traktować człowieka jak rzecz lub nawóz historii albo z infantylizmu wiary, że ostatecznie wszystko zmierza do zbawczego metafizycznego ładu. Autentyczne są bowiem zarówno wartości, jak zło. Tragizm naszego bytu, nieuchronność zła (i czynienia zła, mimo najlepszych chęci), nieziszczalność naszych, niejasnych zresztą, aspiracji ostatecznych, niczego przy tym nie usprawiedliwia – ani nihilizmu, ani kwietyzmu, ani cynizmu, ani desperacji, ani rewolucji, ani infantylnych iluzji. Skłania za to do powagi i odpowiedzialności, choć jednocześnie także do pewnej ironii i autoironii, bez których popadamy w zarozumialstwo. Również sceptycyzm jest pożądany, ale tylko sceptycyzm konstruktywny i otwarty, broniący nas przed łatwym dogmatyzmem. Takie umiarkowanie przekonań i usposobienia jest zbawienną cnotą, lecz w sprawach życia i śmierci wymagana jest nieustępliwość.

Człowieczeństwo nie jest tylko abstrakcyjną ideą, ale nie jest też po prostu przypadkiem natury. Dlatego należy trzymać się Kantowskiej lekcji o „abstrakcyjnym indywiduum”, głoszącej godność i prawa jednostki jako człowieka w ogóle. Lekcję musimy też wziąć od chrześcijaństwa, które jest „seminarium ducha europejskiego”. Bez religijności w ogóle nie podobna wyobrazić sobie świata społecznego, którego warunkiem jest moralność. Ta zaś wyrasta ze zdolności do poczucia winy. Ono jest fundamentem naszego doświadczenia sacrum, a przeżywamy je, czy chcemy, czy nie, właśnie w kontekście biblijnym. Dlatego każdy z nas jest w jakimś stopniu chrześcijaninem i przyjmuje wewnętrznie judeochrześcijańskie przesłanie o wolności człowieka ku dobru i złu, o nadziei, miłości i grzechu. W chrześcijaństwie zakorzenione jest nawet antychrześcijańskie z pozoru Oświecenie, nawet ateizujący liberalizm. Bo chrześcijaństwo jest w swej istocie humanizmem i humanizmem jest każda wielka tradycja myślowa naszej kultury. Jej szczególność, a nawet wyższość nad innymi, polega na samokrytycyzmie i zdolności rozciągnięcia swych imponderabiliów na resztę ludzkości, a więc właśnie na humanizmie.

Epistemologia prowadząca do ostatecznych rozstrzygnięć wspiera tylko dogmatyzm i martwotę umysłową. Sceptycyzm radykalny odbiera zaś sens wszelkim staraniom intelektualnym i moralnym. Podobnie też łatwy relatywizm i redukcjonizm oraz afektowane niby-teorie, których nijak nie można sprawdzić albo potwierdza je wszystko. Triumf naturalizmu, psychologizmu, utylitaryzmu jest tylko pozorny. Musimy oswoić się z tym, że życie duchowe, kultura i los człowieka nie poddają się opisaniu w jednej opowieści, że są w nich dzieła geniuszu, momenty nieciągłości, sytuacje otwarte i wieloznaczne, które nie pozwalają zredukować się do pozycji wydarzeń naturalnych, wyjaśnialnych przez niezawodne prawa. I nie jest to wcale woda na młyn irracjonalizmu. Wręcz przeciwnie, irracjonalne jest marzycielstwo „filozofa jednej zasady”. Poważna umysłowość godzi się z perpetualnością i zawodnością swych wysiłków, z aporetycznością i zagadkowością świata.

Polityka nas zawodzi. Dyskursy demokratycznej biurokracji są płytkie i miałkie, podporządkowane łagodzeniu nierozwiązywalnego konfliktu między dążeniem do bezpieczeństwa (w znaczeniu wspólnotowego zakorzenienia i pewności materialnych podstaw bytu) a dążeniem do indywidualnej wolności. W dodatku wokół nas wciąż odradzają się upiory totalizmu, komunistycznego czy nacjonalistycznego, prowadzącego do zbrodni i niewolnictwa, w imię bezwględnej pewności swych racji wodzów i ideologów, głoszących braterstwo i zbawienie ludzkości. Uczciwość i odpowiedzialność w myśleniu i działaniu politycznym poznać można po tym, że zasada „cel uświęca środki” przechodzi w zasadę „środki uświęcają cel”, że toczy się pokojowy dialog, a jedno tylko zostaje wykluczone bezwględnie: nienawiść, która pociąga za sobą zniszczenie i niewolnictwo. To ostatnie jest zresztą fundamentalną kategorią polityki. Wolność można różnie rozumieć, lecz czym jest niewolnictwo i że jest ono złem, to jawi się jasno. Dogmatyczne, monolinearne i apodyktyczne teorie, tak polityczne, jak moralne i metafizyczne, są same przez się niebezpieczne. Często są wyrazem frustracji i wyobcowania tworzących je intelektualistów. Tym większa jest powinność tych „wytwórców słowa”, by okiełznać ich moce.

Życie nie może obyć się bez wiary i bez wyższych wartości, choć nie mamy zdolności uchwytywania ich w sposób niezależny od naszego kulturowego doświadczenia i tradycji. Dlatego musimy być krytyczni, pokorni i otwarci na nowe doświadczenia. Na szczęście nie brak w dziejach wielkich i czystych wzorców, choć zapewne tylko bardzo nieliczni zdolni są, i to tylko częściowo, przezwyciężać ludzkie słabości. Nakazem roztropności jest brać pod uwagę to, że nie wie się wszystkiego i niepodobna wszystko zrozumieć, a to prowadzi do pewnego konserwatyzmu. Natomiast moralna odraza do wyniosłej moralistyki i patetycznych ideologii, prowadzących do totalizmu, skłania do poszukiwań minimalnych warunków przyzwoitości, a właściwie do moralnego przekonania, że powinny być one w wymiarze publicznym krzewione właśnie jako minimalistyczne, wolność szanujące. Wykaz tych reguł minimalnych znajdujemy w „Małej etyce” (s. 155), a pierwsza z nich głosi, że „żadna szczególna ideologia polityczna nie da się wydedukować z zasad moralnych”. Jest to wszelako deklaracja jawnie liberalna, jeśli za liberalizm uznamy sam ów etyczno-polityczny minimalizm.

Wiara (filozoficzna) bez konfesji (religijnej), moralność bez kodeksu, sceptycyzm bez wyrzekania się pewnych fundamentalnych przekonań, racjonalizm otwarty: krytyczny i samokrytyczny. Do tego szczypta mistycyzmu. Taka jest postawa Kołakowskiego, uwierzytelniona wieloletnim zaangażowaniem publicznym w obronie wolności i sprawiedliwości. Przy tym, choć od dziesięcioleci nie jest już Leszek Kołakowski dogmatycznym socjalistą, pobrzmiewają w jego wypowiedziach tendencje lewicowe. Choć również nigdy nie stał się Leszek Kołakowski wyznawcą chrześcijaństwa, to jako badacz myśli chrześcijańskiej do wielu jej motywów dał się przekonać. Ta dwoistość, pozorna zresztą, boć socjalizm sam ma chrześcijańskie źródła, czyni z Kołakowskiego modelowego myśliciela europejskiego, kogoś, kto lekkim piórem literata i erudyty przekazuje kulturalnej publiczności treści, które w wydaniu takiego na przykład Habermasa są o wiele trudniej dostępne. (Swoją drogą trzeba by kiedyś uważnie porównać obu tych myślicieli, zwłaszcza że Habermas coraz bardziej interesuje się religią).

A jednak, skoro Kołakowski tak nie lubi „niewywrotnych” teorii, jak freudyzm czy marksizm, to nie może nie zauważyć, że jego samego humanistyczny racjonalizm sceptyczny też jest taką niewywrotną teorią, a raczej taką niewywrotną postawą. Z pewnością Leszek Kołakowski to wie i, jak sądzę, uważa za swój kształt porażki. Filozof bowiem musi ponieść porażkę (a swoją drogą, jak ją ponosi, to odnosi tym samym pewien sukces, dopełniając naturalnego losu filozofa). Albo potyka się spektakularnie, przez swą jednostronność i zaangażowanie, albo chyłkiem i nijako – przez swą koncyliacyjność, roztropność i wielostronność. Nie wiem, co gorsze. Jakieś szaleństwo wydaje mi się wszelako w filozofii niezbędne.

Leszka Kołakowskiego szczerze podziwiam jako człowieka wzorcowo mądrego, ale przede wszystkim jako człowieka niebywale uczonego. Sądzę, że to drugie jest ważniejsze i bardziej jeszcze szacunku godne. Mądrość bowiem jest, by tak rzec, sama przez się pewnym „typem mądrości”, czyli pewnym stylem, który można w sobie wykształcić, i to szczerze, bez udawania, poświęcając na to mniej czasu i starań, niż wymaga zdbycie głębokiej erudycji. Mędrzec to człowiek roztropny, rozważny, krytyczny, a jednocześnie doświadczony przez życie, życzliwy, inteligentny i kompetentny. Ale mędrzec jest również trochę powolny, trochę niezdecydowany, nie do końca „decyzyjny” i „konkluzywny”. A filozofowi tego trzeba. Nie chciałbym więc być taki mądry, jak Leszek Kołakowski, ale dałbym wiele za połowę choćby jego wiedzy i znajomości języków. Zresztą, nieważne. Ważne, że Leszek Kołakowski, filozof przegrany (więc spełniony) czy też mędrzec albo erudyta, stańczyk czy król – bez względu na kształt swego osobistego losu jako intelektualisty jest dobrem naszej kultury narodowej, nauczycielem polskich elit i chlubą Polski zagranicą. Właśnie to jest ważne i tego nam trzeba.

 

[Ukazało się w Gazecie Wyborczej, w lipcu 2007]

Chrzest zmienia życie człowieka – także to doczesne. Mój dziadek i babka, jeszcze w XIX w. zostali ochrzczeni (w Kościele Ewangelicko-Augsburskim), dzięki czemu mogli wyrwać się getta, jak nieco pogardliwie spolonizowani Żydzi nazywali żydowskie dzielnice Warszawy. Dziadek został wziętym warszawskim adwokatem, babka mogła studiować. Swego syna, a mojego ojca, też ochrzcili. Całe szczęście. Gdyby nie to, nie przeżyłby wojny. W 1943 zwolniono go z Pawiaka „z braku dowodów na żydowskie pochodzenie”... Dziadkowie zresztą też przeżyli, w Milanówku. Dla nich wszystkich chrzest był bramą życia ziemskiego – w istnienie Boga i Ducha Świętego nie wierzyli. Mnie już nie trzeba było chrzcić, bo w komunistycznej Polsce bynajmniej nie wydawało się to niezbędne dla powodzenia w życiu. Zostałem agnostykiem, mającym wszelako swoje przekonania religijne. W skrócie pogląd mój jest taki, że skoro nie wiemy, czy istnieje Bóg, kim jest i czego od nas żąda, to nie należy wiązać się z żadną z konfesji; trzeba wziąć na siebie ciężar niewiedzy i pokornie go nosić.

Żywiąc taki pogląd na sprawę religii wolałbym, aby moja córka odebrała wychowanie całkiem świeckie, a w sprawach wyznania decydowała w przyszłości sama, już jako osoba dorosła. Stało się inaczej. Ma dopiero dziewięć lat i została małą katoliczką. Było to nieuniknione. Gdybym upierał się, aby do tego nie doszło, zrobiłbym dziecku krzywdę. Zresztą nie miałem prawa się upierać, gdyż brałem ślub kościelny „z wyłączeniem”, obiecując, że nie będę przeszkadzał katolickiemu wychowaniu swego potomstwa. Nie powinienem więc narzekać. Gdybyśmy jednak nie brali z żoną ślubu katolickiego i na przykład byli zawziętymi ateistami (a takimi, broń Boże, nie jesteśmy), nic by to nie zmieniło. Naszą córkę katoliczką uczyniło bowiem przedszkole i szkoła.

Dla katolickiej większości na ogół to żaden problem – wiedzą, że lekcje religii w przedszkolach i szkołach nie są obowiązkowe. Nie ma przymusu religijnego, więc nie ma o czym mówić. Owszem, jeśli przez przymus rozumiemy prawo nakazujące coś czynić, pod groźbą sankcji, to takiego przymusu nie ma. Jeśli jednak rozumiemy to słowo w znaczeniu potocznym, czyli jako konieczność znoszenia przykrości w następstwie niezastosowania się do jakiejś normy zachowania, to taki przymus jest, i to bardzo silny. Wyobraźmy sobie, jaką cenę musiałaby zapłacić moja córeczka, gdybyśmy uparli się z żoną, że nie będzie podlegać wychowaniu religijnemu w przedszkolu i szkole, na przykład dlatego, by o sprawach swej religijności mogła postanawiać świadomie w wieku dojrzalszym. Dodam, że wyobraźnią należy przenieść się w tym przypadku do Krakowa, gdzie pewnie jest trochę inaczej niż w Warszawie. Nie sądzę wszelako, aby to Warszawa była typowa; raczej już właśnie Kraków.

W przedszkolu wyglądało to tak, że dwa razy w tygodniu do sali, gdzie na co dzień przebywała „nasza grupa”, przychodziła katechetka i prowadziła swoją lekcję. Teoretycznie mógłbym zażądać, by moja córka nie brała udziału w tych zajęciach, ale oznaczałoby to, że na czas ich trwania zostanie wyprowadzona do innej sali. Tylko, że w przedszkolu wyprowadzenie dziecka do innej sali to najsurowsza forma kary... O żadnym proteście nie było mowy.

Sądzę, że moja córka wierzyła w to, co mówi przedszkolna katechetka, bo czemu nie? Przecież decydując się na oportunizm, nie mogłem teraz wzbudzać w swoim dziecku wątpliwości. Mój ojciec też tak postępował. Chciałem robić to, co inne dzieci, więc zacząłem chodzić na przykościelne katechezy. Było to w roku 1973, we Wrocławiu. Nie nachodziłem się jednak długo, bo pewnego razu, gdy wyraziłem wątpliwość w kwestii Biblii i Pana Jezusa, o których to przecież nie uczy się w szkole, katechetka popatrzyła na mnie spode łba i rzekła: „Ej, Jasiu, ty to chyba żydek jesteś”. Wyręczyła w ten sposób mego ojca w trudnym dziele uświadomienia dziecka, ale wcale mu się to nie spodobało, bo powiedział: „Owszem, jesteś żydek i jak widzisz lekcje religii nie są dla ciebie”. W ten sposób nie dane mi było zostać chrześcijaninem z wyboru, jak niektórzy moi krewni.

W szkole sytuacja się powtórzyła. Okazało się, że w pierwszej klasie dwie katechezy odbywają się pomiędzy innymi lekcjami i jeśli moja córeczka miałaby w nich nie uczestniczyć, musiałaby iść w tym czasie na świetlicę. Rzecz jasna, byłaby to dla niej wielka przykrość i wstyd, gdy sama jedna miałaby zostać w taki sposób wykluczona z życia klasy i napiętnowana odosobnieniem. Mowy nie było, by stawiać opór. Zresztą dziecko było chętne, by na lekcje religii uczęszczać. Do przymusu społecznego dołączył się wynikający z niego przewrotny przymus psychologiczny. Miałbymż walczyć z sumieniem własnego dziecka? Gdybyśmy byli innego wyznania, to sprawa byłaby łatwiejsza. Takie dzieci mają coś w zamian za lekcje religii katolickiej. Wiedzą, że wprawdzie nie uczestniczą w katechezach i różnych uroczystościach, ale za to ich koledzy nie uczestniczą w innym życiu religijnym, które one mają poza szkołą. U niewierzących nie ma takiej kompensacji. Jest czysta strata i pokrzywdzenie – inne dzieci idą do komunii, mają piękne ubranka i prezenty, a ja nic... Którzy rodzice będą tak zawzięci, by skazać swe dzieci na taką przykrość? Swoją drogą, ciekawe, ile dzieci chodzi na religię i przystępuje do komunii właśnie w takich okolicznościach? Trudno byłoby policzyć, ilu jest w Polsce autentycznych katolików, skoro tak silna jest społeczna presja, by się nie wyróżniać przez nieuczestniczenie w powszechnych manifestacjach religijności. Czy nasi socjologowie religii znają odpowiedź?

Gdy zawierano konkordat, społeczeństwo uzyskało zapewnienie, że dołoży się wszelkich starań, aby lekcje religii odbywały się w szkołach tylko na pierwszych i ostatnich godzinach. Skończyło się na rozporządzeniu ministerialnym w tej sprawie, dawno już zapomnianym i zazwyczaj ignorowanym. Nie zamierzając toczyć wojny, lecz po prostu dla zasady udałem się na rozmowę z dyrektorką szkoły, do której chodzi moja córeczka. Powiedziałem jej, że elementarnym standardem współczesnej demokracji, a także wymogiem polskiej konstytucji jest gwarancja zachowania przez każdego obywatela prywatności w kwestiach wyznania lub też jego braku. Nauczanie religii w szkole w zasadzie wyklucza respektowanie tego prawa, gdyż o każdym spośród nielicznych dzieci, które nie uczęszczają na te lekcje, tym samym staje się wiadome, że nie jest wyznania katolickiego. Bardzo ułomnym środkiem zaradczym byłoby w tej sytuacji respektowanie zasady, że lekcje odbywają się na pierwszych bądź ostatnich godzinach. Uzyskałem obietnicę, że począwszy od drugiej klasy (a więc rok później) tak się stanie w przypadku klasy, do której chodzi moja córka. Usłyszałem jednak, że powinienem dać dziecku możliwość wyboru, że powinienem być bardziej tolerancyjny, a w ogóle to warto, żeby dziecko poznało religię, po prostu z racji kształcenia się. Poczułem się jak na planie filmu satyrycznego – czy to na serio? Powstrzymując wzburzenie odparłem, że w kwestii wyznania małym dzieciom nie daje się wyboru – dzieci chodzące na lekcje religii są na nie po prostu posyłane, bo tak życzą sobie ich rodzice, a celem tych lekcji bynajmniej nie jest i być nie może „informowanie o religii katolickiej”, lecz formacja katolicka. Hipokryzję i udawanie głupiego spotykałem potem nie raz, poruszając ten temat w różnych okolicznościach.

Szkoła mojej córki, zwykła samorządowa szkoła podstawowa w Nowej Hucie, jest niemalże sanktuarium. Pierwszy z nią kontakt mojego dziecka polegał na poświęceniu tornistrów... Symbole religijne są w tam obecne na każdym kroku, a uroczystości religijne i rekolekcje przewijają się przez szkolną codzienność, często kosztem lekcji świeckich. O takiej wartości politycznej jak „świecki charakter instytucji publicznych” jak się wydaje nikt tam nie słyszał.

Nie muszę tej opowieści komentować. Jak jest, to widać. Elementarz liberalnej demokracji leży już na urzędniczych biurkach, ale jeszcze nie został otwarty. Mam nadzieję, że to się kiedyś zmieni. A nadzieję tę żywię nie tylko jako demokrata i liberał, ale także jako ktoś, komu zależy na tym, by tak ważna dla polskiego społeczeństwa religia katolicka nie musiała zdobywać kolejnych pokoleń wiernych środkami administracyjnymi. To nie ma sensu i do niczego dobrego nie prowadzi. Wiem, co mówię. Uczę studentów filozofii i etyki. Jako absolwent KUL, pełen głębokiej rewerencji dla tomizmu, zawsze mówię studentom, czym jest doktryna katolicka w zakresie moralności i jaka stoi za nią metafizyka. Nie stronię też od elementarnej teologii. Z biegiem lat widzę na tych zajęciach postępującą barbaryzację religijności młodzieży lub jej zupełny zanik. Barbaryzacja polega na kompletnej ignorancji a zanik wiary stwierdzam wtedy, gdy proszeni o wypowiedzi na tematy egzystencjalnie absolutnie podstawowe, jak istota dobrego życia i powinności dobrego człowieka, studenci odpowiadają w sposób całkowicie nietknięty przez idee i skojarzenia religijne. Mówią o urządzeniu się, o przyjaźni, miłości, ale nie o pracy czy tworzeniu, a bynajmniej już nie o życiu chrześcijańskim. Pal sześć, że nie słyszeli o Tomaszu, a nawet o Augustynie, ale czy muszą po kilkunastu latach katechez być tak mocno przekonani, że katolicy wierzą, iż Bóg zbawia tych, którzy mają więcej dobrych niż złych uczynków?

Właściwie nie powinno mnie to obchodzić. A jednak obchodzi. I to tym bardziej, im mniej widzę zwyczajnie religijnej młodzieży, a za to coraz więcej barbarzyństwa w wyobrażeniach moralnych i religijnych swoich studentów. W pewnym sensie jestem więc współpracownikiem Kościoła. I zapewne moja córka w końcu lepiej pozna katolicyzm słuchając mnie niż szkolnych katechetów. Jedna światła katoliczka więcej.

jot@ka