Jan Hartman
Jan Hartman
Leszek Mądry
[Ukazało się w Principia-Ekspres Filozoficzny nr 39(2006)]
Leszek Kołakowski, Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań,
Kraków: Znak 2006.
Nie ma racji autor pisząc we wstępie o zbiorze swych
drobniejszych prac filozoficznych, teologicznych i politycznych z lat 1967-1981,
wydanym nareszcie w Polsce, jako rzeczy raczej bagatelnej. Są tam, to prawda,
pomieszczone również artykuły okazjonalne i popularne, ale nie brak tekstów
wspaniałych i doniosłych. Wszyscy je znamy, ale powinniśmy przeczytać po raz
wtóry. Tytułowy zaś esej, poświęcony naszej dwuznacznej wierze i niewierze w zło
i nieprzezwyciężalne skutki grzechu pierworodnego, zawierający wstrząsającą
litanię, inicjowaną słowami „udajemy, że wiemy...”, przemawia do serc i umysłów
jak dzwon o brzemieniu pewnym, lecz melancholijnym. To wielka moralistyka! Do
najrozmaitszych tematów poruszonych w książce nie mogę się odnieść w tak
krótkiej wypowiedzi. Chciałbym za to podjąć się rekonstrukcji ogólnej
filozoficznej postawy i umysłowości tego autora, choć chciałoby się także
wydobyć z jego tekstów kilka przekonań bardziej osobistych i bardziej
kontrowersyjnych (jak na przykład teza, że tortury zawsze, a więc nawet gdy są
stosowane do wymuszenia zeznań zapobiegających śmierci wielu osób, są godne
potępienia), przekonań unoszonych z prądem enuncjacji jednoznacznie słusznych i
nieodpartych, a przy tym tak pięknych i językowo doskonałych, że do dyskusji nie
zachęcających. Bo zaiste, siłą Leszka Kołakowskiego jest zdumiewająca erudycja i
mistrzostwo słowa, zaprawione drobnymi manieryzmami, podkreślającymi tylko
charakter i niezależność tego myśliciela. To jednak dla filozofa również pułapka
i źródło słabości. Zbyt jasne i sprawne wyrażanie rzeczy słusznych, zwłaszcza,
gdy więcej w tym rozeznań niż ryzykownych sądów własnych, czyni utwory tyleż
doskonałymi, co skończonymi: nic dodać, nic ująć, a więc poniekąd tak, jakby ich
w ogóle nie było, a wszystko, co w nich zapisano, znane było każdemu i tak. Tym
bardziej więc szacunek dla Kołakowskiego wymaga, by szukać u niego poglądów
nieoczywistych, jakichś idiosynkrazji, jakichś uskoków w tej koncyliacyjnej
racjonalności, która godzi porządek serca i rozumu, pewność siebie inteligencji
z odwagą i pokorą wobec dwuznaczności i tragizmu ludzkiej, najinteligentniejszej
nawet, egzystencji. Muszę to jednak odłożyć na inną okazję.
Oto, jak mi się wydaje, jest pogląd Leszka Kołakowskiego na
świat. Dobro i zło, rozum i nierozum są ze sobą zmieszane i zawsze tak będzie.
Nie odbiera to jednak sensu staraniom, które oprzeć musimy na dobrej
woli, krytycyzmie, wiedzy, a nade wszystko na wyrzeczeniu się w życiu
nienawiści. Choć budulec naszych dzieł nigdy nie będzie jednoznacznie dobry,
podobnie jak nasze intencje, warto i trzeba dokładać starań. Ułomne nasze
dzieła, osobiste i cywilizacyjne, mogą bowiem uczynić świat miejscem nieco
lepszym, znośniejszym niż dziś. Wielkie tradycje, w tym chrześcijaństwo i
socjalizm, choć zawsze jednostronne i nie komponujące się w żadną wielką i
harmonijną Prawdę, zawierają jednak cząstki prawdy i moralnej słuszności,
jakkolwiek nieustannie zagrożone spaczeniem, wynikłym z tendencji fanatycznych,
z pokusy, by traktować człowieka jak rzecz lub nawóz historii albo z
infantylizmu wiary, że ostatecznie wszystko zmierza do zbawczego metafizycznego
ładu. Autentyczne są bowiem zarówno wartości, jak zło. Tragizm naszego bytu,
nieuchronność zła (i czynienia zła, mimo najlepszych chęci), nieziszczalność
naszych, niejasnych zresztą, aspiracji ostatecznych, niczego przy tym nie
usprawiedliwia – ani nihilizmu, ani kwietyzmu, ani cynizmu, ani desperacji, ani
rewolucji, ani infantylnych iluzji. Skłania za to do powagi i odpowiedzialności,
choć jednocześnie także do pewnej ironii i autoironii, bez których popadamy w
zarozumialstwo. Również sceptycyzm jest pożądany, ale tylko sceptycyzm
konstruktywny i otwarty, broniący nas przed łatwym dogmatyzmem. Takie
umiarkowanie przekonań i usposobienia jest zbawienną cnotą, lecz w sprawach
życia i śmierci wymagana jest nieustępliwość.
Człowieczeństwo nie jest tylko abstrakcyjną ideą, ale nie
jest też po prostu przypadkiem natury. Dlatego należy trzymać się Kantowskiej
lekcji o „abstrakcyjnym indywiduum”, głoszącej godność i prawa jednostki
jako człowieka w ogóle. Lekcję musimy też wziąć od chrześcijaństwa, które
jest „seminarium ducha europejskiego”. Bez religijności w ogóle nie podobna
wyobrazić sobie świata społecznego, którego warunkiem jest moralność. Ta zaś
wyrasta ze zdolności do poczucia winy. Ono jest fundamentem naszego
doświadczenia sacrum, a przeżywamy je, czy chcemy, czy nie, właśnie w
kontekście biblijnym. Dlatego każdy z nas jest w jakimś stopniu chrześcijaninem
i przyjmuje wewnętrznie judeochrześcijańskie przesłanie o wolności człowieka ku
dobru i złu, o nadziei, miłości i grzechu. W chrześcijaństwie zakorzenione jest
nawet antychrześcijańskie z pozoru Oświecenie, nawet ateizujący liberalizm. Bo
chrześcijaństwo jest w swej istocie humanizmem i humanizmem jest każda wielka
tradycja myślowa naszej kultury. Jej szczególność, a nawet wyższość nad innymi,
polega na samokrytycyzmie i zdolności rozciągnięcia swych imponderabiliów na
resztę ludzkości, a więc właśnie na humanizmie.
Epistemologia prowadząca do ostatecznych rozstrzygnięć
wspiera tylko dogmatyzm i martwotę umysłową. Sceptycyzm radykalny odbiera zaś
sens wszelkim staraniom intelektualnym i moralnym. Podobnie też łatwy relatywizm
i redukcjonizm oraz afektowane niby-teorie, których nijak nie można sprawdzić
albo potwierdza je wszystko. Triumf naturalizmu, psychologizmu, utylitaryzmu
jest tylko pozorny. Musimy oswoić się z tym, że życie duchowe, kultura i los
człowieka nie poddają się opisaniu w jednej opowieści, że są w nich dzieła
geniuszu, momenty nieciągłości, sytuacje otwarte i wieloznaczne, które nie
pozwalają zredukować się do pozycji wydarzeń naturalnych, wyjaśnialnych przez
niezawodne prawa. I nie jest to wcale woda na młyn irracjonalizmu. Wręcz
przeciwnie, irracjonalne jest marzycielstwo „filozofa jednej zasady”. Poważna
umysłowość godzi się z perpetualnością i zawodnością swych wysiłków, z
aporetycznością i zagadkowością świata.
Polityka nas zawodzi. Dyskursy demokratycznej biurokracji są
płytkie i miałkie, podporządkowane łagodzeniu nierozwiązywalnego konfliktu
między dążeniem do bezpieczeństwa (w znaczeniu wspólnotowego zakorzenienia i
pewności materialnych podstaw bytu) a dążeniem do indywidualnej wolności. W
dodatku wokół nas wciąż odradzają się upiory totalizmu, komunistycznego czy
nacjonalistycznego, prowadzącego do zbrodni i niewolnictwa, w imię bezwględnej
pewności swych racji wodzów i ideologów, głoszących braterstwo i zbawienie
ludzkości. Uczciwość i odpowiedzialność w myśleniu i działaniu politycznym
poznać można po tym, że zasada „cel uświęca środki” przechodzi w zasadę „środki
uświęcają cel”, że toczy się pokojowy dialog, a jedno tylko zostaje wykluczone
bezwględnie: nienawiść, która pociąga za sobą zniszczenie i niewolnictwo. To
ostatnie jest zresztą fundamentalną kategorią polityki. Wolność można różnie
rozumieć, lecz czym jest niewolnictwo i że jest ono złem, to jawi się jasno.
Dogmatyczne, monolinearne i apodyktyczne teorie, tak polityczne, jak moralne i
metafizyczne, są same przez się niebezpieczne. Często są wyrazem frustracji i
wyobcowania tworzących je intelektualistów. Tym większa jest powinność tych
„wytwórców słowa”, by okiełznać ich moce.
Życie nie może obyć się bez wiary i bez wyższych wartości,
choć nie mamy zdolności uchwytywania ich w sposób niezależny od naszego
kulturowego doświadczenia i tradycji. Dlatego musimy być krytyczni, pokorni i
otwarci na nowe doświadczenia. Na szczęście nie brak w dziejach wielkich i
czystych wzorców, choć zapewne tylko bardzo nieliczni zdolni są, i to tylko
częściowo, przezwyciężać ludzkie słabości. Nakazem roztropności jest brać pod
uwagę to, że nie wie się wszystkiego i niepodobna wszystko zrozumieć, a to
prowadzi do pewnego konserwatyzmu. Natomiast moralna odraza do wyniosłej
moralistyki i patetycznych ideologii, prowadzących do totalizmu, skłania do
poszukiwań minimalnych warunków przyzwoitości, a właściwie do moralnego
przekonania, że powinny być one w wymiarze publicznym krzewione właśnie jako
minimalistyczne, wolność szanujące. Wykaz tych reguł minimalnych znajdujemy
w „Małej etyce” (s. 155), a pierwsza z nich głosi, że „żadna szczególna
ideologia polityczna nie da się wydedukować z zasad moralnych”. Jest to wszelako
deklaracja jawnie liberalna, jeśli za liberalizm uznamy sam ów
etyczno-polityczny minimalizm.
Wiara (filozoficzna) bez konfesji (religijnej), moralność bez
kodeksu, sceptycyzm bez wyrzekania się pewnych fundamentalnych przekonań,
racjonalizm otwarty: krytyczny i samokrytyczny. Do tego szczypta mistycyzmu.
Taka jest postawa Kołakowskiego, uwierzytelniona wieloletnim zaangażowaniem
publicznym w obronie wolności i sprawiedliwości. Przy tym, choć od
dziesięcioleci nie jest już Leszek Kołakowski dogmatycznym socjalistą,
pobrzmiewają w jego wypowiedziach tendencje lewicowe. Choć również nigdy nie
stał się Leszek Kołakowski wyznawcą chrześcijaństwa, to jako badacz myśli
chrześcijańskiej do wielu jej motywów dał się przekonać. Ta dwoistość, pozorna
zresztą, boć socjalizm sam ma chrześcijańskie źródła, czyni z Kołakowskiego
modelowego myśliciela europejskiego, kogoś, kto lekkim piórem literata i erudyty
przekazuje kulturalnej publiczności treści, które w wydaniu takiego na przykład
Habermasa są o wiele trudniej dostępne. (Swoją drogą trzeba by kiedyś uważnie
porównać obu tych myślicieli, zwłaszcza że Habermas coraz bardziej interesuje
się religią).
A jednak, skoro Kołakowski tak nie lubi „niewywrotnych”
teorii, jak freudyzm czy marksizm, to nie może nie zauważyć, że jego samego
humanistyczny racjonalizm sceptyczny też jest taką niewywrotną teorią, a
raczej taką niewywrotną postawą. Z pewnością Leszek Kołakowski to wie i, jak
sądzę, uważa za swój kształt porażki. Filozof bowiem musi ponieść porażkę (a
swoją drogą, jak ją ponosi, to odnosi tym samym pewien sukces, dopełniając
naturalnego losu filozofa). Albo potyka się spektakularnie, przez swą
jednostronność i zaangażowanie, albo chyłkiem i nijako – przez swą
koncyliacyjność, roztropność i wielostronność. Nie wiem, co gorsze. Jakieś
szaleństwo wydaje mi się wszelako w filozofii niezbędne.
Leszka Kołakowskiego szczerze podziwiam jako człowieka
wzorcowo mądrego, ale przede wszystkim jako człowieka niebywale uczonego. Sądzę,
że to drugie jest ważniejsze i bardziej jeszcze szacunku godne. Mądrość bowiem
jest, by tak rzec, sama przez się pewnym „typem mądrości”, czyli pewnym stylem,
który można w sobie wykształcić, i to szczerze, bez udawania, poświęcając na to
mniej czasu i starań, niż wymaga zdbycie głębokiej erudycji. Mędrzec to człowiek
roztropny, rozważny, krytyczny, a jednocześnie doświadczony przez życie,
życzliwy, inteligentny i kompetentny. Ale mędrzec jest również trochę powolny,
trochę niezdecydowany, nie do końca „decyzyjny” i „konkluzywny”. A filozofowi
tego trzeba. Nie chciałbym więc być taki mądry, jak Leszek Kołakowski, ale
dałbym wiele za połowę choćby jego wiedzy i znajomości języków. Zresztą,
nieważne. Ważne, że Leszek Kołakowski, filozof przegrany (więc spełniony) czy
też mędrzec albo erudyta, stańczyk czy król – bez względu na kształt swego
osobistego losu jako intelektualisty jest dobrem naszej kultury narodowej,
nauczycielem polskich elit i chlubą Polski zagranicą. Właśnie to jest ważne i
tego nam trzeba.
[Ukazało się w Gazecie Wyborczej, w lipcu 2007]
Chrzest zmienia życie człowieka – także to doczesne. Mój
dziadek i babka, jeszcze w XIX w. zostali ochrzczeni (w Kościele
Ewangelicko-Augsburskim), dzięki czemu mogli wyrwać się getta, jak nieco
pogardliwie spolonizowani Żydzi nazywali żydowskie dzielnice Warszawy. Dziadek
został wziętym warszawskim adwokatem, babka mogła studiować. Swego syna, a
mojego ojca, też ochrzcili. Całe szczęście. Gdyby nie to, nie przeżyłby wojny. W
1943 zwolniono go z Pawiaka „z braku dowodów na żydowskie pochodzenie”...
Dziadkowie zresztą też przeżyli, w Milanówku. Dla nich wszystkich chrzest był
bramą życia ziemskiego – w istnienie Boga i Ducha Świętego nie wierzyli. Mnie
już nie trzeba było chrzcić, bo w komunistycznej Polsce bynajmniej nie wydawało
się to niezbędne dla powodzenia w życiu. Zostałem agnostykiem, mającym wszelako
swoje przekonania religijne. W skrócie pogląd mój jest taki, że skoro nie wiemy,
czy istnieje Bóg, kim jest i czego od nas żąda, to nie należy wiązać się z żadną
z konfesji; trzeba wziąć na siebie ciężar niewiedzy i pokornie go nosić.
Żywiąc taki pogląd na sprawę religii wolałbym, aby moja córka
odebrała wychowanie całkiem świeckie, a w sprawach wyznania decydowała w
przyszłości sama, już jako osoba dorosła. Stało się inaczej. Ma dopiero dziewięć
lat i została małą katoliczką. Było to nieuniknione. Gdybym upierał się, aby do
tego nie doszło, zrobiłbym dziecku krzywdę. Zresztą nie miałem prawa się
upierać, gdyż brałem ślub kościelny „z wyłączeniem”, obiecując, że nie będę
przeszkadzał katolickiemu wychowaniu swego potomstwa. Nie powinienem więc
narzekać. Gdybyśmy jednak nie brali z żoną ślubu katolickiego i na przykład byli
zawziętymi ateistami (a takimi, broń Boże, nie jesteśmy), nic by to nie
zmieniło. Naszą córkę katoliczką uczyniło bowiem przedszkole i szkoła.
Dla katolickiej większości na ogół to żaden problem – wiedzą,
że lekcje religii w przedszkolach i szkołach nie są obowiązkowe. Nie ma przymusu
religijnego, więc nie ma o czym mówić. Owszem, jeśli przez przymus rozumiemy
prawo nakazujące coś czynić, pod groźbą sankcji, to takiego przymusu nie ma.
Jeśli jednak rozumiemy to słowo w znaczeniu potocznym, czyli jako konieczność
znoszenia przykrości w następstwie niezastosowania się do jakiejś normy
zachowania, to taki przymus jest, i to bardzo silny. Wyobraźmy sobie, jaką cenę
musiałaby zapłacić moja córeczka, gdybyśmy uparli się z żoną, że nie będzie
podlegać wychowaniu religijnemu w przedszkolu i szkole, na przykład dlatego, by
o sprawach swej religijności mogła postanawiać świadomie w wieku dojrzalszym.
Dodam, że wyobraźnią należy przenieść się w tym przypadku do Krakowa, gdzie
pewnie jest trochę inaczej niż w Warszawie. Nie sądzę wszelako, aby to Warszawa
była typowa; raczej już właśnie Kraków.
W przedszkolu wyglądało to tak, że dwa razy w tygodniu do
sali, gdzie na co dzień przebywała „nasza grupa”, przychodziła katechetka i
prowadziła swoją lekcję. Teoretycznie mógłbym zażądać, by moja córka nie brała
udziału w tych zajęciach, ale oznaczałoby to, że na czas ich trwania zostanie
wyprowadzona do innej sali. Tylko, że w przedszkolu wyprowadzenie dziecka do
innej sali to najsurowsza forma kary... O żadnym proteście nie było mowy.
Sądzę, że moja córka wierzyła w to, co mówi przedszkolna
katechetka, bo czemu nie? Przecież decydując się na oportunizm, nie mogłem teraz
wzbudzać w swoim dziecku wątpliwości. Mój ojciec też tak postępował. Chciałem
robić to, co inne dzieci, więc zacząłem chodzić na przykościelne katechezy. Było
to w roku 1973, we Wrocławiu. Nie nachodziłem się jednak długo, bo pewnego razu,
gdy wyraziłem wątpliwość w kwestii Biblii i Pana Jezusa, o których to przecież
nie uczy się w szkole, katechetka popatrzyła na mnie spode łba i rzekła: „Ej,
Jasiu, ty to chyba żydek jesteś”. Wyręczyła w ten sposób mego ojca w trudnym
dziele uświadomienia dziecka, ale wcale mu się to nie spodobało, bo powiedział:
„Owszem, jesteś żydek i jak widzisz lekcje religii nie są dla ciebie”. W ten
sposób nie dane mi było zostać chrześcijaninem z wyboru, jak niektórzy moi
krewni.
W szkole sytuacja się powtórzyła. Okazało się, że w pierwszej
klasie dwie katechezy odbywają się pomiędzy innymi lekcjami i jeśli moja
córeczka miałaby w nich nie uczestniczyć, musiałaby iść w tym czasie na
świetlicę. Rzecz jasna, byłaby to dla niej wielka przykrość i wstyd, gdy sama
jedna miałaby zostać w taki sposób wykluczona z życia klasy i napiętnowana
odosobnieniem. Mowy nie było, by stawiać opór. Zresztą dziecko było chętne, by
na lekcje religii uczęszczać. Do przymusu społecznego dołączył się wynikający z
niego przewrotny przymus psychologiczny. Miałbymż walczyć z sumieniem własnego
dziecka? Gdybyśmy byli innego wyznania, to sprawa byłaby łatwiejsza. Takie
dzieci mają coś w zamian za lekcje religii katolickiej. Wiedzą, że wprawdzie nie
uczestniczą w katechezach i różnych uroczystościach, ale za to ich koledzy nie
uczestniczą w innym życiu religijnym, które one mają poza szkołą. U
niewierzących nie ma takiej kompensacji. Jest czysta strata i pokrzywdzenie –
inne dzieci idą do komunii, mają piękne ubranka i prezenty, a ja nic... Którzy
rodzice będą tak zawzięci, by skazać swe dzieci na taką przykrość? Swoją drogą,
ciekawe, ile dzieci chodzi na religię i przystępuje do komunii właśnie w takich
okolicznościach? Trudno byłoby policzyć, ilu jest w Polsce autentycznych
katolików, skoro tak silna jest społeczna presja, by się nie wyróżniać przez
nieuczestniczenie w powszechnych manifestacjach religijności. Czy nasi
socjologowie religii znają odpowiedź?
Gdy zawierano konkordat, społeczeństwo uzyskało zapewnienie,
że dołoży się wszelkich starań, aby lekcje religii odbywały się w szkołach tylko
na pierwszych i ostatnich godzinach. Skończyło się na rozporządzeniu
ministerialnym w tej sprawie, dawno już zapomnianym i zazwyczaj ignorowanym. Nie
zamierzając toczyć wojny, lecz po prostu dla zasady udałem się na rozmowę z
dyrektorką szkoły, do której chodzi moja córeczka. Powiedziałem jej, że
elementarnym standardem współczesnej demokracji, a także wymogiem polskiej
konstytucji jest gwarancja zachowania przez każdego obywatela prywatności w
kwestiach wyznania lub też jego braku. Nauczanie religii w szkole w zasadzie
wyklucza respektowanie tego prawa, gdyż o każdym spośród nielicznych dzieci,
które nie uczęszczają na te lekcje, tym samym staje się wiadome, że nie jest
wyznania katolickiego. Bardzo ułomnym środkiem zaradczym byłoby w tej sytuacji
respektowanie zasady, że lekcje odbywają się na pierwszych bądź ostatnich
godzinach. Uzyskałem obietnicę, że począwszy od drugiej klasy (a więc rok
później) tak się stanie w przypadku klasy, do której chodzi moja córka.
Usłyszałem jednak, że powinienem dać dziecku możliwość wyboru, że powinienem być
bardziej tolerancyjny, a w ogóle to warto, żeby dziecko poznało religię, po
prostu z racji kształcenia się. Poczułem się jak na planie filmu satyrycznego –
czy to na serio? Powstrzymując wzburzenie odparłem, że w kwestii wyznania małym
dzieciom nie daje się wyboru – dzieci chodzące na lekcje religii są na nie po
prostu posyłane, bo tak życzą sobie ich rodzice, a celem tych lekcji bynajmniej
nie jest i być nie może „informowanie o religii katolickiej”, lecz formacja
katolicka. Hipokryzję i udawanie głupiego spotykałem potem nie raz, poruszając
ten temat w różnych okolicznościach.
Szkoła mojej córki, zwykła samorządowa szkoła podstawowa w
Nowej Hucie, jest niemalże sanktuarium. Pierwszy z nią kontakt mojego dziecka
polegał na poświęceniu tornistrów... Symbole religijne są w tam obecne na każdym
kroku, a uroczystości religijne i rekolekcje przewijają się przez szkolną
codzienność, często kosztem lekcji świeckich. O takiej wartości politycznej jak
„świecki charakter instytucji publicznych” jak się wydaje nikt tam nie słyszał.
Nie muszę tej opowieści komentować. Jak jest, to widać.
Elementarz liberalnej demokracji leży już na urzędniczych biurkach, ale jeszcze
nie został otwarty. Mam nadzieję, że to się kiedyś zmieni. A nadzieję tę żywię
nie tylko jako demokrata i liberał, ale także jako ktoś, komu zależy na tym, by
tak ważna dla polskiego społeczeństwa religia katolicka nie musiała zdobywać
kolejnych pokoleń wiernych środkami administracyjnymi. To nie ma sensu i do
niczego dobrego nie prowadzi. Wiem, co mówię. Uczę studentów filozofii i etyki.
Jako absolwent KUL, pełen głębokiej rewerencji dla tomizmu, zawsze mówię
studentom, czym jest doktryna katolicka w zakresie moralności i jaka stoi za nią
metafizyka. Nie stronię też od elementarnej teologii. Z biegiem lat widzę na
tych zajęciach postępującą barbaryzację religijności młodzieży lub jej zupełny
zanik. Barbaryzacja polega na kompletnej ignorancji a zanik wiary stwierdzam
wtedy, gdy proszeni o wypowiedzi na tematy egzystencjalnie absolutnie
podstawowe, jak istota dobrego życia i powinności dobrego człowieka, studenci
odpowiadają w sposób całkowicie nietknięty przez idee i skojarzenia religijne.
Mówią o urządzeniu się, o przyjaźni, miłości, ale nie o pracy czy tworzeniu, a
bynajmniej już nie o życiu chrześcijańskim. Pal sześć, że nie słyszeli o
Tomaszu, a nawet o Augustynie, ale czy muszą po kilkunastu latach katechez być
tak mocno przekonani, że katolicy wierzą, iż Bóg zbawia tych, którzy mają więcej
dobrych niż złych uczynków?
Właściwie nie powinno mnie to obchodzić. A jednak obchodzi. I
to tym bardziej, im mniej widzę zwyczajnie religijnej młodzieży, a za to coraz
więcej barbarzyństwa w wyobrażeniach moralnych i religijnych swoich studentów. W
pewnym sensie jestem więc współpracownikiem Kościoła. I zapewne moja córka w
końcu lepiej pozna katolicyzm słuchając mnie niż szkolnych katechetów. Jedna
światła katoliczka więcej.
|