Jan Hartman
Sąd nad Janosikiem
Tekst napisany dla Rzeczpospolitej
Za górami, za lasami, w słowackiej Małej Fatrze, jest
sobie wieś Terchova. Dawno temu żył tam słynny zbój Janosik. Janosik napadał,
rabował, CK poborców i komorników gonił, a jak bogatemu jakiemu co zabrał, to
sobie tylko troszkę zostawiał (no, głodny przecie chodzić nie będzie), a resztę
to i dziewczynie dał (bo nic za darmo się nie dostaje), i kuzynom (bo rodzinę
się ma jedną), i sąsiadom (bo z sąsiadami trzeba przecie dobrze żyć). Kiedyś
Janosika złapali i powiesili. I wszyscy by dawno o zbóju zapomnieli, gdyby nie
pieśniarz i gdyby nie miejscowy lud, który w przykazaniu „zabrać bogatym, rozdać
biednym” ujrzał kwintesencję swej teorii sprawiedliwości. Ten lud, rękami swych
przedstawicieli, wystawił w Terchovej Janosikowi pomnik, a nawet całe muzeum! I
tak to Janosik został bohaterem. Obawiam się, że jest nim nie tylko u siebie.
Oto jakiś czas temu miałem honor wykładać na Letniej
Szkole Filozofii Politycznej, zorganizowanej właśnie w Terchovej. I stało się
coś, co w tym miejscu i w takich okolicznościach stać się musiało. Na jednym z
seminariów wywiązała się dyskusja o sprawie Janosika, czyli o tym, czy państwo
może zabierać bogatym, by dawać biednym. Oczy doktorantek rozszerzyły się, szyje
wyciągnęły a usta lekko rozwarły (wszystko to są u tego gatunku kobiet oznaki
zainteresowana teoretycznego); nareszcie zrobiło się ciekawie! Jedna z nich, a
było jej Monika, orzekła, że państwo może zabierać bogatym, bo to jest rzecz
historycznego przypadku, że ten został bogaczem, a inny znów biedakiem: tak się
potoczyły losy społeczeństwa, niekoniecznie mądrze i sprawiedliwie, że są w nim
bogaci (nie do końca z własnej zasługi) i biedni (raczej nie ze swej winy). Ooo!,
pomyślałem sobie, tego już nie zdzierżę, muszę napisać artykuł na ten temat, w
obronie domku z ogródkiem i moralności maluczkiego mieszczanina, przeciwko
heglistom, marksistom i wszelkim historiozofom od wyższej dziejowej
sprawiedliwości.
Hegel i wielbłąd
Nasz ukochany nauczyciel metafizyki na KUL, o. Krąpiec,
często rozprawiał o Heglu, mawiając przy tej okazji, że wielcy filozofowie
systemowi popełniają wielkie błędy, bo mały błąd na początku systemu okazuje się
wielbłądem na jego końcu. Wprawdzie nie czuję się godny nosić za Heglem
tornistra, ale muszę przyznać, że popełnił mały błąd, który stał się wielbłądem.
Mały błąd był taki, że miałką filisterską moralność, która zajęta jest tylko tym,
czy jesteśmy w porządku wobec naszych krewnych i znajomych, Hegel wziął za całą
moralność. Dlatego uznał, że zwykła moralność jest za wąska, zbyt małoduszna i
pogrążona w kontekście życia prywatnego, by móc zagwarantować sprawiedliwość i
wolność w wymiarze publicznym i instytucjonalnym. Sprawiedliwe stosunki i
wolność wymagają, by państwo kierowało się wyższą moralnością publiczną, czyli
etycznością (Sittlichkeit). Hegel uważał, że spraw wagi państwowej
nie można należycie objąć rozumem, jeśli patrzy się tylko z punktu widzenia
prywatnego człowieka i jego pojęć o uczciwości i sprawiedliwości. Co więcej,
zgodnie ze swym przekonaniem, że w życiu społecznym prawdy „starzeją się”, a
czasem wręcz przechodzą w swe przeciwieństwa, Hegel gotów był uznać, iż to, co
może słusznie wydawać się niesprawiedliwe z punktu widzenia „moralności”,
jednocześnie może być mimo to sprawiedliwe z wyższego i godniejszego
punktu widzenia „etyczności”.
I tak na przykład mały „człowiek moralny” może uważać za
niesprawiedliwe, że państwo odbiera mu znaczną część dochodów, by zająć się
wychowaniem młodzieży z biednych domów, ale człowiek etyczny, myślący w
kategoriach całości państwa i społeczeństwa, wie, że po to, aby wszyscy mogli
cieszyć się równą wolnością, indywidualnie i zbiorowo, w praworządnym i
sprawiedliwym państwie, trzeba pracować nad wychowaniem młodzieży i
podniesieniem statusu materialnego najuboższych. A jednak mały, choć zamożny
człowiek jakoś nadal nie może pojąć, dlaczego zabierają mu tyle pieniędzy w
podatkach, żeby wydać je na cele innych ludzi, a tym bardziej tego, że, jak go
przekonują, właśnie dlatego ustrój jest sprawiedliwy. On gotów jest myśleć wręcz
przeciwnie - że sprawiedliwie byłoby, gdyby płacił ileś tam i otrzymywał za to
usług z grubsza za tę samą kwotę. Nie uchyla się od łożenia na rzecz biednych,
ale chciałby, żeby to nie była może aż trzecia część tego, co zarabia. Mały,
lecz biedny człowiek dla odmiany nie ma żadnych kłopotów ze zrozumieniem, że
bogatemu państwo-Janosik zabiera tak wiele, by dać jemu. Zwykle o tym nie myśli,
a jak pomyśli, to się ucieczy, pełen wdzięczości (oczywiście dla państwa, a nie
dla swego dobroczyńcy). Niech no jednak tylko biedny stanie się zamożny albo
zamożny biedakiem! Nowo wzbogacony nie chce już wysokich podatków i wielkich
socjalnych zobowiązań państwa, a zbiedniały - jak najbardziej, zaczyna ich
pragnąć. Prawdą jest więc, że syty głodnego nie zrozumie, a ściśle: nie chce
pogodzić się z tym, że głodny, mając za sobą Janosika, chce mu zabrać, ile tylko
się da. Lecz prawdą jest i to, że głodny nie zrozumie sytego, a ściśle tego, że
syty dokładnie tak samo jak biedny nie lubi, gdy mu się coś zabiera. To, że
dwóch ludzi nawzajem się nie rozumie nie znaczy jednak jeszcze, że obaj stoją na
tej samej moralnej płaszczyźnie. Janosik też nie rozumiał się wzajemnie z
kupcami, których bił i rabował - no i co z tego?
Z całym szacunkiem więc, ja bardzo proszę: jak mam komuś
coś dać, to wolałbym raczej z przekonaniem, dobrowolnie. I wolałbym wiedzieć, co
z tymi powierzonymi państwu pieniędzmi się dzieje i mieć na to pewien wpływ. I
żeby ci, co dostają te pieniądze, które jednak to ja sobie zarobiłem, a nie oni,
wiedzieli, że coś ode mnie dostali, szanowali to i byli mi wdzięczni. I żeby
czuli się solidnie zachęcani do tego, aby w którymś momencie przestać korzystać
z pieniędzy państwowych i zacząć zarabiać samodzielnie. Żeby wiedzieli, że ktoś
płaci, by opłacany mógł być ktoś i że nie jest fair, jak to trwa zbyt długo.
Inaczej mówiąc, popiskuję tu cienkim głosikiem „moralności”, czapkę mnę
dopraszając się łaski Pana Stróża Etyczności, aby tak bez litości nas nie łupił
i nie karał jak jakiego Żyda na arendzie za to, że coś tam sobie zarobiliśmy,
tylko jakoś z nami się dogadywał.
Bo wielbłąd Hegla polega na tym właśnie, że w oparciu o
jego doktryny, podchwycone przez socjalistów i część liberałów, podnosi się
podatki i rozszerza zadania opiekuńcze i socjalne państwa daleko poza granice
wyznaczone realnym, a nawet w ogóle możliwym do uzyskania porozumieniem z
tymi, którzy dostarczają temu państwu środków. Trwały konflikt społeczny,
antagonizm biednych i bogatych, utrzymywanych przez państwo i utrzymujących
państwo, zdaje się przez to nie do przezwyciężenia. Co więcej, w mniej
racjonalnie rządzonych krajach podatki bywają tak wysokie, że uciskają
gospodarkę w stopniu powodującym ostatecznie zmniejszenie dochodów państwa
właśnie z podatków! Tak jest również Polsce.
Magia jedynki
Jeśli założyć, że bogactwo jest niesprawiedliwe, to państwo
powinno, niczym ten Janosik, zabierać możliwie najwięcej, byle tylko nie zarżnąć
kury znoszącej złote jajka, czyli prywatnego przemysłu. Za drutami kontroli i
ograniczeń powinna istnieć „kapitalistyczna gospodarka”, jak wysypisko śmieci
albo inny nieprzyjemny, choć konieczny, zakład, bo jak na razie tylko dzięki
działalności tych nieuświadomionych politycznie i moralnie wyrobników pieniądza
można finansować działania na rzecz „sprawiedliwości społecznej”.
To się nazywa „myślenie socjaldemokratyczne” albo „liberalne”.
W tym myśleniu kapitalizm to zło konieczne. Jeśli mielibyśmy tolerować
nierówności materialne między ludźmi, to tylko o tyle, o ile w wymiarze
ogólnospołecznym są one opłacalne, czyli przyczyniają się do wzrostu ogólnego
dobrobytu, a zwłaszcza wzrostu dochodów najbiedniejszych. Gdyby wyrównywanie
statusu materialnego ludności musiałoby doprowadzić do ogólnego zbiednienia
społeczeństwa, to trzeba takiej akcji poniechać. Ale jeśli podniesienie podatków
nie zaszkodzi gospodarce, to oczywiście trzeba je podnieść i za uzyskane kwoty
wesprzeć jakieś pożyteczne społecznie cele.
Wszystko to jednak znaczy, że byłoby najlepiej, gdyby
wszyscy mieli po równo, a bogactwo jest samo w sobie czymś niestosownym. Jeśli
się zgadzamy na nierówności i istnienie nierówności i bogactwa, to tylko dlatego,
że nie mamy wyjścia - ich istnienie się bowiem, niestety, opłaca. Mam
jednak bardzo złą wiadomość dla wyzawców tych doktryn i miłośników nazbyt
dosłownie rozumianej równości. Sprawiedliwie znaczy „po równo” tylko i wyłącznie,
gdy pewna liczba otrzymuje coś w zamian za równy wkład, np. taką samą wpłatę
pieniężną lub takie samo świadczenie pracy. W pozostałych przypadkach „po równo”
jest tak samo często rzadko miarą sprawiedliwości jak dowolna inna proporcja, np.
1,38:1 albo 1,73:1. Właściwie poza sklepem i zakładem pracy, czyli cenami (jednakowymi
dla wszystkich klientów) i płacami (takimi samymi dla takich samych pracowników,
robiących to samo) nie zdarza się, by było sprawiedliwie, by ludzie mieli „po
równo”. Przyjmowanie równości stanu posiadania członków społeczeństwa jako
ideału jest tak samo absurdalne, jak przyjmowanie np. ideału takiego, że
społeczeństwo będzie się dzielić na trzy grupy o stosunku zamożności
1,35:1:0,71. Jedynka jest taką samą liczbą, jak każda inna!
Gdyby Janosik o zgodę pytał...
Drogi Janosiku, który wybierasz mi ze spichlerza, ale
zostawiasz ziarno na zasiew, byś miał po co przyjść za rok! Drogi i sprawiedliwy
nowoczesny Socjaldemokrato! Każdy z nas chciałby mieć jak najwięcej. I dobrze,
bo dzięki temu się stara. I choć jednocześnie wielu z nas chciałoby, żeby świat
był taki, aby wszyscy mieli po równo, to ta ochota motywuje nas do działania
jakoś mniej. Lepiej więc trzymajmy się tego, że każdy chce zarobić, bo i tak nie
zmienimy naszych serc w ten sposób, aby bardziej niż na pieniądzach zależało nam
na tym, aby nie mieć ich więcej niż inni. Podejrzewam nawet, że większość z nas,
o zgrozo!, nadal będzie chciała mieć więcej niż inni...
Znam Twoją odpowiedź. Powiesz, że jesteś bardzo
cywilizowanym Janosikim i że gotów jesteś wspaniałomyślnie zostawić mi troszkę
więcej nawet niż koniecznie potrzeba, aby moje zdolności produkcyjne się
utrzymały. Inaczej mówiąc, pozwolisz mi na odrobinę luksusu, tak na zachętę,
żeby nie zgasł we mnie duch pazerności, a wraz z nim boża iskra do innowacji i
inwestycji. Chciałbyś tylko, żeby się przez moje zbytki dobra tak potrzebne
biednym u mnie nie marnowały. Jak mówiła Pani Monika, jak bogacz ma dziesięć
pokoi, to nic mu się nie stanie, gdy zostanie mu osiem.
Otóż stanie się! Ktoś przyjdzie i mu zabierze. Jego
własność zostanie przymusem naruszona, co jest złem samo przez się, chyba że
dochodzi do sytuacji krytycznych i nadzwyczajnych (jak wojna), które po części
rządzą się swoimi prawami. Prawo, które pozwala zabrać bogatemu po prostu
dlatego, że jest bogaty, czyli w oparciu o dowolną ocenę, że „już mu wystarczy i
nie będzie miał krzywdy, gdy trochę odda”, ma dokładnie tę samą logikę, którą
posługuje się bandyta, choćby nasz dzielny Janosik. Żeby komuś coś odebrać nie
wystarczy, że się tego potrzebuje, ani nawet to, że dotychczasowy właściciel
tego nie potrzebuje. Do zaboru własności trzeba mieć konkretny, legalny
tytuł oraz upoważnienie. Potrzeba nie jest takim tytułem. Jest nim na przykład
dług, odszkodowanie i podobne uprawnienia. Z upoważnieniem sprawa podobna. To,
że działa się w dobrej wierze i z dobrym skutkiem samo jeszcze nie upoważnia do
żadnych akcji ograniczających cudze prawa i własność. Trzeba mieć i bezpośrednie
przyzwolenie (np. demokratyczną legitymację), i działać w systemie politycznym,
w którym panuje społeczny konsensus wokół posiadania przez władzę takich
uprawnień. Takiego konsensu jednakże nie ma - biedni chcą państwa-Janosika, a
reszta (bynajmniej nie tylko cienka warstwa najbogatszych!) - nie. I tak zbój
pozostaje zbójem, bo bierze i o zgodę nie pyta.
Janosik rewindykatorem?
Socjaldemokraci, którzy bywając w towarzystwie załapali,
że Janosik jest jakby trochę mniej subtelnym gościem, chętnie twierdzą, że
państwo działające tak jak Janosik, czyli uciskające bogatych, w istocie ma do
tego tytuł, bo bogaci zawdzięczają swe bogactwo pracy biednych i mają wobec nich
dług. Co więcej, podobno w dużym stopniu zawdzięczają oni swe bogactwo
przypadkowi lub nawet historycznej niesprawiedliwości. Jeśli chodzi o
to ostatnie, to gratuluję socjaldemokratom wiedzy, co by było gdyby historia
potoczyła się inaczej, jak i wiedzy, że mogła w ogóle potoczyć się inaczej.
Zaiste, nie wiedziałem, że tacy z nich metafizycy i historiozofowie. Tylko
dlaczego mamy im wierzyć? A może jest odwrotnie i aktualne nierówności są
całkiem nieprzypadkowe, ewentualne zaś możliwe historyczne alternatywy gorsze?
Nie wiem. Ale, po prawdzie, i wy nie wiecie! A zresztą nawet gdyby to była
prawda, co mówicie, i bogacze mieli swe dobra „z przypadku” lub „z dziejowej
niesprawiedliwości”, to dlaczego ten fakt miałby być już dostatecznym
argumentem dla łamania ochrony własności? Jest wielka różnica między „dobrym
pretekstem” a „dobrym powodem” - jak się chce komuś przywalić, to dobry pretekst
zawsze się znajdzie, dobry powód zaś rzadziej. Poza tym, cóż by to była za
własność, która zaraz może zniknąć, gdy tylko okaże się, wyrokiem biurokraty, że
jej „nie potrzebuję” albo uzyskałem ją wskutek „historycznej niesprawiedliwości”?
Nawet Marx nie udawał, że tak pojęta własność (a takiej chciał dla społeczeństw
komunistycznych) jest jeszcze w ogóle jakąś własnością.
Ale wróćmy do poważniejszego argumentu, że mianowicie
bogaci są de facto zadłużeni u biednych i muszą zwrócić im dług. Otóż
jeśli bogaci są pracodawcami a biedni pracobiorcami, to całkiem oczywiście
wzajemnie coś sobie dają i wzajemnie się potrzebują. Trudno ujmować to w
kategoriach długu, bo wtedy trzeba by powiedzieć, że pracodawca powinien być
wdzięczny, iż ludzie u niego pracują, a pracobiorca, że jest ktoś, kto dał pracę
i płacę. Tak naprawdę żadnych łask i długów tu nie ma. Długiem jest pensja, do
dnia, w którym nie zostanie wypłacona. Długiem jest też praca, dopóki nie
zostanie wykonana, zgodnie z umową z pracodawcą. Swoje długi bogaci płacą
pensjami dla swoich pracowników, a pracownicy - swą pracą.
Płać, nie... używaj?
Nie bądźmy jednak radykałami. Radykał powiedziałby, że
wszyscy powinni płacić takie same podatki, bo korzystają z równych praw
obywatelskich. Na przykład każdy po 1000 zł miesięcznie. Takiej prostodusznej
sprawiedliwości nikt się nie domaga. Niektórzy jednak proponują, żeby działała
tak zwana zasada solidarności: masz więcej, podziel się z potrzebującymi. W
przekładzie na język prostodusznego człowieka (a sam za takiego się uważam i za
takimi się ujmuję; kudy mi bowiem do Hegla - on zresztą zawsze się wyżywi)
znaczy to: „czym więcej zarabiasz, tym więcej płacisz”. Czyli: zarabiasz dwa
razy więcej, oddajesz do fiskusa dwa razy więcej. W gazetach nazywa się to
podatkiem liniowym, bo zależność między dochodami a podatkami wyraża tu równanie
pierwszego stopnia (czyli „liniowe”), z jedną niewiadomą, którą jak to w życiu,
są nasze dochody.
Sprawiedliwość socjaldemokratyczna jest jednak bardziej
jeszcze zawikłana. Jej formuła brzmi: czym bardziej twoje dochody odbiegają od
dochodów większości, tym większą płacisz dopłatę w stosunku do zasady liniowej.
Krótko mówiąc, progi podatkowe i kary za bogactwo. Nie wystarczy, że jako
zamożniejszy płacę wyższe podatki. Muszę zapłacić jeszcze nieproporcjonalnie
wyższe, dlatego i tylko dlatego, że jestem zamożny. Ktoś mógłby powiedzieć, że
jako zamożny bardziej skorzystałem z dobrodziejstw państwa, bo bez państwa i
jego cywilizacji nie byłbym w stanie osiągnąć swej fortuny. Cóż, bardzo trudno
to zmierzyć i wycenić. Łatwo natomiast stwierdzić, że jak jestem bogaty, to nie
korzystam z ogromnej większości programów państwa, takich jak darmowa służba
zdrowia, darmowa edukacja, darmowe bezpieczeństwo. Czym jestem bogatszy, tym
mniejszy mój udział w usługach państwa, a moje podatki przeznaczane są na cele
innych osób. Inna rzecz, że jak jestem naprawdę bogaty, to choćbym nie wiem jak
się starał, i tak nie będę w stanie wydać swych pieniędzy w istotnym stopniu „tylko
na siebie”. Zawsze w ogromnej większości moje wydatki będą nie konsumpcyjne,
lecz inwestycyjne czy też związane ściśle z zatrudnianiem kogoś. Jeśli więc
będąc bogatym oddaję istotną część swych dochodów państwu, to nie uszczuplam tym
samym swojej własnej konsumpcji, lecz swe inwestycje, a pośrednio konsumpcję
innych, znacznie mniej zamożnych od siebie ludzi.
Pieniądze nie są jednak najważniejsze. Najważniejszy jest
honor. Jeśli każe mi się oddawać połowę dochodów, to znaczy, że państwo uważa,
iż to nie w porządku, że tyle mam. Nie ma bowiem mowy o tym, by ktoś płacił tak
wysokie podatki nie czując się pokrzywdzony. Nie ma mowy o tym, żeby był tu
społeczny konsensus, uwalniający od konfliktu i przymusu. Ustawodawca
uchwalający 50-procentowy podatek dochodowy daje sygnał społeczeństwu, że
bogactwo jest złe lub co najmniej podejrzane a bogaci są nam wiele winni. Taki
stosunek państwa do obywateli, którzy dostarczają mu najwięcej środków, w
niewielkim tylko stopniu korzystając z jego usług, to hańba. I ta hańba jest
czymś o wiele gorszym niż stracone miliony wskutek wprowadzenia bezmyślnej
ustawy, zmuszającej wręcz przedsiębiorców do przenoszenia swych dochodów za
granicę, maskowania ich lub w ogóle zniechęcającej do przedsiębiorczości.
Janosik, ty hipokryto!
Zohydzanie bogatych jest nie tylko objawem skrajnej
niewdzięczności i działaniem na szkodę ekonomicznego interesu kraju, ale jest
też hipokryzją. Posłowie głosujący za taką ustawą muszą bowiem przyznać, że
skoro uważają ją za słuszną, to albo nie chcieliby być bogaczami, albo, gdyby
nimi byli, chcieliby płacić tak wysoki podatek i uważali go za sprawiedliwy.
Otóż nie tylko chcieliby być bogaci, ale też dobrze wiedzą o tym, że wtedy by im
się wcale taki podatek nie podobał. Żądać prawa, któremu jednocześnie nie
chciałoby się podlegać, to przewrotność i hipokryzja właśnie.
Niestety taka hipokryzja leży u podstaw rozumowania
socjaldemokratów w ogóle. Chcieliby oni bowiem zorganizować społeczeństwo według
zasad, o których doskonale wiedzą, że społeczeństwo nie zaakceptuje ich
dobrowolnie, lecz będą zawsze niczym więcej jak zasadami wyrażającymi interes
biednych, zantagonizowany z interesem bogatych. Naczelna zasada propagowana
przez socjaldemokratów głosi mianowicie, że solidarność społeczną wolno czynić
prawnym przymusem. Oczekują oni nawet, że będę się cieszył, że płacę, że mnie
państwo „rozkułaczy”. Niemądre to marzycielstwo, rzekomo usprawiedliwiające
zamach na własność bogatych. Prawdziwa hipokryzja polega jednak na tym, że nasi
socjaldemokraci i amerykańscy liberałowie sugerują, iż możliwe jest
społeczeństwo zorganizowane tak, jakby nie działała w nim zasada, że każdy chce
być jak najzamożniejszy, jak najswobodniej dysponować swoją własnością i płacić
jak najniższe podatki. Tymczasem oni wiedzą, że nie jest to możliwe i tylko
udają, że pragną takiego społeczeństwa, w którym zasada „solidarnie i równo” ma
autentyczny priorytet przed zasadą „niechaj ja mam jak najwięcej”. Gdyby nie
udawali, to znaczyłoby to, że im samym nie zależy, by mieć jak najwięcej.
Tymczasem zależy, jak wszystkim. Udają tylko kogoś, kim nie są, a nawet nie chcą
być. I to jest właśnie obłuda.
Każdy biedak chciałby zarabiać jak najwięcej (na szczęście!).
Nie wolno tak urządzać państwa, jakby to, czego pragną wszyscy - bogactwo - było
złem. Ani tak, żeby utrzymywać i podsycać antagonizm między biednymi i bogatymi.
Rządy biednej większości, wymierzone przeciwko bogatym Arystoteles nazywał
demokracją. Władzę uczciwą, sprawowaną w imię cnoty i pożytku ogółu nazywał po
prostu „państwem” (politeia), chcąc w ten sposób zaznaczyć, że państwo
realizujące swe cele jest państwem i już, a nie jakimś jego rodzajem, czyli „ustrojem”.
Oczywiście, nazwa ma też związek z tym, że politeia jest „władzą wielu”,
w odróżnieniu od władzy niewielu lub jednego. My sprawiedliwą władzę wielu
nazywamy słowem „demokracja”. Ale to tylko przesunięcie znaczeń i słów. Nadal
obowiązuje nas zasada, wyłożona w V księdze Polityki przez Arystotelesa,
mówiąca, że wypaczeniem sprawiedliwej władzy wielu (politei dla niego,
demokracji - dla nas) jest sprzysiężenie biednych przeciwko bogatym. Otóż bogaty
też człowiek! Ucisk bogatego jest taką samą niegodziwością, jak ucisk biednego,
podobnie jak pobicie grubego jest złem w tym samym stopniu, co pobicie chudego.
Mały człowiek nie rozumie się na wielkim Heglu, ale też
nie ma obowiązku go słuchać, nawet jeśli Filozof ma rację. Za to wie, co jego.
Janosika kocha, gdy mu przynosi, a nienawidzi, gdy mu zabiera. Może
najtrudniejszą rzeczą w filozofii polityki jest zrozumienie, że nie chodzi w
niej tylko o prawdę, ale także o zgodę ludzi na tę prawdę. Polityka jest dla
małych ludzi i właśnie dlatego filozofia polityki też musi być dla małych ludzi.
Kiedyś w teleranku śpiewano nam: „co może, co może mały człowiek, tak jak ja
albo ty?”. Dalej było jeszcze lepiej: „może pani, a może pan podpowie, my
zgodzimy się z tym”. Otóż zgodzimy się albo i nie. To się nazywa wolność,
panowie socjaldemokraci, Janosikowe druchy!
|