Jan Hartman*
Szkoła buja w obłokach
O czym my w ogóle mówimy?! Oto co przychodzi mi do głowy za
każdym razem, gdy stykam się z wywodami przedstawicieli władz edukacyjnych,
rozprawiających niezmiennie o wielkich reformach, którym poddawane jest bądź ma
zostać poddane nasze szkolnictwo. O czym my w ogóle mówimy?! Przecież każdy, kto
ma do czynienia z młodzieżą szkolną lub z taką, która właśnie zdała maturę,
doskonale wie, że stawką w grze nie jest żadne „przygotowanie młodego człowieka
do życia w nowoczesnym społeczeństwie”, żadne „wyrabianie umiejętności
samodzielnego krytycznego myślenia” ani tym bardziej „orientacja w podstawowych
gałęziach wiedzy, umożliwiająca dalsze, samodzielne kształcenie się i rozwój
intelektualny”. Stawką w naszej grze jest po prostu upowszechnienie umiejętności
czytania i pisania.
Nie wiem, jaki odsetek absolwentów szkół średnich w Polsce
umie napisać poprawnie kilka zdań po polsku. Wiem, że wśród studentów na
pierwszych latach studiów jest to nieco ponad 50%. Wśród tych, którzy nie umieją
pisać, większość po prostu nie zna ortografii, gramatyki i interpunkcji, ale od
biedy może się wysłowić. Być może w fantasmagoriach w rodzaju „profil absolwenta
szkoły podstawowej”, śnionych przez specjalistów od metodyki nauczania, osoby te
odpowiadają kandydatowi do gimnazjum, choć i w to wątpię. Oprócz pół-analfabetów
mamy jednak wśród studentów analfabetów prawdziwych. Jest ich z pewnością nie
mniej niż 10%. Osoby te zdolne są jedynie zapisać ciąg kulfonów, nie
układających się w zdania, ze szczątkową strukturą gramatyczną, bez wielkich
liter i kropek, bez podmiotów i orzeczeń, bez sensu. Są to absolwenci polskich
liceów i techników, posiadacze matur, starych bądź nowych, bez różnicy.
Wykładowcy szkół wyższych wiedzą doskonale, że większość
studentów nie ma żadnej, najskromniejszej nawet wiedzy na żaden temat, a część
nie umie czytać (duka bez zrozumienia) ani pisać. Dlatego nie ma nawet mowy o
tym, żeby jakiś wykładowca, na przykład nauczyciel matematyki na politechnice,
poniechał wykładania najbardziej nawet elementarnej wiedzy, zakładając , że
student już ją posiada. Wykłada się zawsze wszystko od zera. Gdy zaś przychodzi
do zaliczeń, każdy wykładowca, wiedząc, że normalne zdawanie, zgodne z wymogami
programu studiów i powagą uczelni oraz dyplomu, oznaczałoby odsiew większości
studentów, musi pogodzić się z koniecznością udzielenia zaliczeń tym 70
procentom „studentów”, którzy niczego bynajmniej nie studiują, w życiu nie
przeczytali żadnej książki ani bynajmniej nie mają takiego zamiaru. Jak to
zrobić, skoro w najcięższych przypadkach chodzi po prostu o analfabetów? Po
pierwsze trzeba wprowadzić zaliczenie na podstawie prac pisemnych, czyli tzw.
referatów. W zdecydowanej większości (zdarzało mi się, że w 100%) będą to
plagiaty (ściągnięte z Internetu bądź napisane na zamówienie), na co oczywiście
należy przymknąć oko, aby swój cel – zaliczenie zajęć prawie wszystkim studentom
– osiągnąć. Druga metoda to testy. Konstruuje się test w taki sposób, aby tylko
niedorozwinięty umysłowo mógł go nie zdać. Test taki nie wymaga umiejętności
pisania, a i sprawdza się szybciutko. Tak czy inaczej, zaliczenia będą rozdane,
a etat wykładowcy, na prywatnych uczelniach zagrożony w przypadku zbyt dużej
liczby postawionych dwójek, uratowany.
Wiem, wiem – są też inne licea i inne uczelnie. Ja jednak nie
mówię dziś o poezji, lecz o prozie. Nie chodzi mi o „pełny obraz” ani
„wielostronne ujęcie problemu”, lecz o powiedzenie głośno prostej rzeczy:
większość młodych posiadaczy polskiej matury, a w tym większość nowych studentów
kompletnie nic nie umie, a co gorsza nauczona jest w szkole oszukiwania i
ściągania. Kto pragnie ze mną polemizować, niechaj pamięta, jaka jest moja teza
i na czym ją opieram.
A opieram ją na wieloletnim doświadczeniu z uczeniem
19-latków, absolwentów liceów. Doświadczenie to jest coraz bardziej
przygnębiające. Jeszcze dziesięć lat temu, zadawałem studentom rozmaite pytania
odnoszące się do podstawowej wiedzy szkolnej, a potem utyskiwałem na szkoły, że
niczego nie uczą. A wyglądało to tak, że pytałem o coś, na przykład o prawo Ohma
albo Archimedesa, albo o Austelitz, albo o cokolwiek w tym stylu i zwykle na
kilkanaście osób odpowiedź znana była jednej czy dwóm. Mówiłem wtedy z cierpkim
uśmiechem: „wprawdzie przeciętny absolwent nie umie nic, ale zbiorowa mądrość
grupy studentów jest wielka”. Otóż te czasy się skończyły. Dziś moje pytania
kierowane do studentów I roku nie mogą już dotyczyć wiedzy szkolnej.
Przypominają raczej quiz z pytaniami za 100 zł z Milionerów. Po jakiemu mówi się
w Argentynie? XII wiek – jaka to epoka? W jakim kraju leżą Ateny? Co to jest
ZSRR? Kiedy była I Wojna Światowa? I znowu jest tak samo: ogromna większość nie
wie, ale prawie zawsze znajdzie się w grupie ktoś, kto wie. Tylko że pytania się
zmieniły…
Ja też muszę dawać zaliczenia. Też imam się wspomnianych
metod, z wyjątkiem świadomego akceptowania plagiatów. Urządzam za to egzaminy
pisemne. Polegają one na tym, że wytypowani studenci piszą ściągi, a reszta je
przepisuje na egzaminie, nie bacząc specjalnie na treść pytania. Ściąga znaczna
większość, jakkolwiek zwykle z dwóch, trzech wzorów. Dlatego w pracach
egzaminacyjnych powtarzają się te same treści u kilkunastu osób (nie licząc
odkształceń wynikających z niezrozumienia lub niezdolności do odczytania tekstu
ściągi, takich jak „japońska filozofia przyrody”, zamiast „jońska filozofia
przyrody”, żeby posłużyć się nagminnym przykładem ). Niedawno, sprawdzając prace
egzaminacyjne z historii filozofii, miałem okazję przeczytać kilkanaście razy
zdanie „Heraklit żywił się trawom i innymi roślinnościami”. Niech by zdanie to
wykuto w portyku Ministerstwa Edukacji w Alei Szucha. Żeby wreszcie zeszło na
ziemię i przestało produkować fantastyczne programy nauczania i bajeczki o
„wszechstronnym rozwoju osobowości”, „samodzielności myślenia”, „nowoczesnym
społeczeństwie informatycznym” itp.
Z jakichś powodów polskie szkoły nie tylko mało kogo czegoś
nauczyły, przynajmniej w ostatnich dwóch dekadach. Gdy już bowiem mimo wszystko
nauczyły, to najczęściej nauczyły źle. Lekcje szkolne często wyglądają jak
parodie dyskursu naukowego. Silą się na naśladowanie języka i sposobu ujmowania
zagadnień właściwego dla poszczególnych dyscyplin akademickich. Tak oto na
polskim rosną mali teoretycy literatury, na historii – mali historycy, na
biologii – mali biologowie. Jest to niemądre, pretensjonalne, irytujące. A nade
wszystko krzywdzące dla uczniów. Bufonada niektórych „metodyków”, „twórców
programów” oraz naszego zakompleksionego i niedowartościowanego polskiego
szkolnictwa przeistacza się na lekcjach w teatralną hipokryzję. Zamiast
poczciwego nudziarstwa szkoły, która niegdyś kazała dzieciom na słowo uwierzyć,
że „Słowacki wielkim poetą był”, dzisiejsza szkoła każe się uczniom „staromaleńko”
wymądrzać o „sytuacji społecznej” i „uwarunkowaniach politycznych i
historycznych”, nie mówiąc już o „środkach literackich”, „zabiegach formalnych”
oraz „nawiązaniach i parafrazach”. I to wszystko zamiast poczytać z uczniami
coś, co naprawdę może do nich przemówić, a potem całkiem bezpretensjonalnie z
nimi o tym porozmawiać. Co to, to nie. Do głosu dojść musi fałszywy do szpiku
kości, przemądrzały, pseudonaukowy potworek, którego niczym maskotki licealni
prymusi przynoszą za sobą na uniwersytet. Tam oczywiście też jest dużo
wymądrzania się, ale przynajmniej ze zrozumieniem i odrobiną samokrytycyzmu.
Uczniowie wychodzą ze szkoły z właściwym wszystkim ignorantom
przekonaniem, że bardzo wiele umieją. Jednocześnie przez wiedzę rozumieją
przypadkowe wiadomości, które nic ich nie obchodzą, z niczym się im nie kojarzą
i do niczego nie wydają się im przydatne. Tak to widzą. W istocie nie mają
żadnych wiadomości ani nawet mglistej intuicji, czym mogłaby być wiedza i
wykształcenie. Owo bez ustanku powtarzane przez uczniów „po co mam się tego
uczyć?” (dziś dodają, poniekąd słusznie: przecież wszystko mogę zawsze sprawdzić
w sieci) doskonale oddaje kompletną porażkę systemu edukacji nie tylko w samym
nauczaniu, ale we wzbudzaniu w umysłach młodzieży jakiejś ogólnej idei
wykształcenia i ambicji, aby być mądrzejszym niż się jest. O nie, ze szkoły
każdy wychodzi dostatecznie mądry, a gdyby na uczelni kto śmiał podważyć tę
świętą prawdę, zaraz pójdzie na dywanik do dziekana, skutkiem skargi urażonych w
swej godności studentów. Ba, można mieć nieprzyjemności nawet podważając
plagiaty, gdyż znaczny odsetek studentów nie ma najmniejszego pojęcia, że
ściąganie jest naganne – szkoła nauczyła ich wręcz czegoś odwrotnego. Doprawdy,
działające na niezliczonych polskich uczelniach „socjologie” i „pedagogiki”
gromadzą w większości nie studentów, lecz materiał do socjologicznych i
pedagogicznych analiz. Część z nich może i powinna dotyczyć tragedii
szkolnictwa. Czy tylko polskiego? Nie, dokładnie to samo dzieje się w USA, we
Francji czy w Izraelu, gdzie piszę te słowa (i gdzie głośno mówi o tym problemie
premier). Jest to bodajże jakaś głębsza „choroba dewaluacyjna”, w wyniku której
zapewne ulegną transformacji i przewartościowaniu pojęcia wiedzy, wykształcenia,
a nawet inteligencji.
O tych wielkich cywilizacyjnych procesach, które prowadzą
szkolnictwo do upadku, nie mam nic mądrego do powiedzenia. Mam jednak prosty
sposób na doraźną poprawę sytuacji. Czy nie można by tego samego quizu, który ja
bez powodzenia przeprowadzam na studentach pierwszego roku, przeprowadzić na
maturze? Właśnie to proponuję: poprzedzić kierunkowe egzaminy maturalne
elementarnym testem, zawierającym najprostsze pytania z różnych dziedzin życia,
pytania, na które powinien umieć odpowiedzieć absolwent szkoły podstawowej. Do
dalszych etapów matury dopuszczano by tylko tych, którzy taki test zdadzą.
Byłyby to pytania w rodzaju „czy równik ma a) 6000 km, b) 40000 km, c) 70000 km”
albo „Goethe był a) Niemcem, b) generałem, c) świętym”. Może dla dobrych uczniów
byłoby to deprecjonujące, ale i oni przecież woleliby nie dzielić tytułu
maturzysty z kompletnymi nieukami. Jest oczywiste, że jeśli maturę ma zdawać 80%
młodych Polaków, to musi to być egzamin dostosowany do poziomu umysłowego
znacznie poniżej przeciętnej. Musi być do zdania dla osoby wręcz co nieco
ociężałej umysłowo. Ale nawet takie osoby mogą, jeśli się do tego zmuszą, czegoś
się nauczyć w ciągu dwunastu lat. Proponowany przeze mnie test byłby takim
musem. Obawiam się jednak, że testu nie będzie – oblałaby go połowa maturzystów,
pokazując – tym razem metodą naukową – że król jest nagi. A przecież umówiliśmy
się, że jest inaczej.
Jeśli to, co tu napisałem, nie dotyczy części szkół i części
studentów, to żadna w tym pociecha. Przestanę bić na alarm, gdy relacjonowane
przeze mnie zjawiska będą czymś marginalnym. Do tego jednak bardzo jeszcze
daleko. Tymczasem namawiam polityków, nauczycieli, rodziców i samych licealistów
do podjęcia narodowej debaty o ratowaniu polskiej szkoły. Dyskusje na temat
sześciolatków, listy lektur obowiązkowych i kilku innych spraw szczegółowych
debaty takiej nie zastąpią. Chodzi tu bowiem o same fundamenty systemu edukacji,
które, położone przed dziesiątkami lat, wydają się dziś niebezpiecznie zapadać.
*Jan Hartman, profesor filozofii z Uniwersytetu
Jagiellońskiego
|