Jan Hartman
j.hartman@iphils.uj.edu.pl
Principia, 31-044 Kraków, ul. Grodzka 52
 
    back
   
Teksty,Texts,Texte  
  home

Jan Hartman

 

O uniwersytet sofistyczny

 

Ale kocham, kocham zamarłą chuć, której resztki dusza ma strawia, kocham ostatnie krople krwi mego istotnego bytu...

Przybyszewski, Requiem aeternam

 

Zamiarem moim jest w tym krótkim eseju powołać do życia pewien ideał akademicki, a może antyideał (antyakademicki?), na przekór uparcie powtarzanym życzeniom, aby nadal i niezmiennie uniwersytet był czymś wzniosłym. Uniwersytet nie musi już być taki! Patos i etos uniwersytecki drażni i odstręcza, i to tym bardziej, im więcej rozwadnia go współczesna umiejętność liberalna i hermeneutyczna, czyniąc ze słów wielkich i archaicznych nowomowę oportunistów i karierowiczów. Wierzę w uniwersytet i nie zamierzam zasiewać defetyzmu. Zastrzegam się w tym względzie. Ale ideowość, której zawsze przecież potrzebujemy, wymaga czegoś więcej niż wzniosłej mowy, i czegoś więcej niż fronetycznej powściągliwości słów, owej łatwomądrej miękkości, oferowanej hojnie przez sentymentalizm hermeneutów i multikulturalizm liberałów. Miękkość z zasady jest figurą słabości i dekadencji, jej rzecznicy zaś podzielają chcąc nie chcąc polityczną pozycję ze sceptykami i innymi maruderami. Chcę uniwersytetu silnego, lecz nie silnego swym etosem ani swym patosem, jeno przez swą niezastępowalność. Sądzę, że całkowicie wystarczy, by trwał i robił swoje, zarabiając na siebie ile możności, bez owych zbędnych słów, wypełniających przemówienia rektorów, akceptujący swą ważną, lecz ograniczoną rolę w wielkim i skomplikowanym świecie.

Uniwersytet swój widzę mały. Widzę go jako wolny związek uczciwych sofistów, nauczających rzeczy pożytecznych, lecz nie nabrzmiałych retoryką doktryn, sofistów dających dobry przykład, lecz nie udających świętych ani mędrców, badających różne rzeczy solidnie, lecz bez pychy. To właśnie uniwersytet sofistyczny – w przeciwieństwie do filozoficzno-teologicznego lub humanistycznego, albo scjentycznego, względnie korporacyjnego, w każdym razie w przeciwieństwie do uniwersytetu politycznego, którego poszczególne kategorie, nierówno co prawda reprezentowane, współtworzą globalny świat akademicki.

Posłużę się metodą prostą i uczciwą, jak na kogoś tak czy inaczej uprzedzonego. Zreferuję w mowie niezależnej elementy oficjalnych współczesnych dyskursów proakademickich (nie oglądając się na Lyotardowskie metanarracje, lecz po swojemu), dyskursów reprezentujących dwie główne kategorie uniwersytetów, by następnie sformułować swoje sed contra...

1. Przeciwko uniwersytetowi filozoficzno-teologicznemu (resp. humanistycznemu)

„Uniwersytet jest od wieków, a w naszych czasach szczególnie, pełni wyjątkową rolę społeczną jako ośrodek wolnej myśli, skarbnica pamięci kulturowej i narodowej, centrum życia umysłowego, ogarniające swym wychowawczym i cywilizacyjnym oddziaływaniem całe społeczeństwo. Był uniwersytet i pozostaje ostoją wolnej nauki i prawdziwej uczoności, instytucją wzorową, która wyznacza intelektualny i moralny poziom, do jakiego aspirować powinni jej wychowankowie, gdy przyjdzie im już pracować dla kraju i społeczeństwa. Jest uniwersytet bowiem instytucją służebną państwa, a nade wszystko narodu, lecz pełniąc swą służbę na rzecz nauki, edukacji narodowej, gospodarki i sprawiedliwego, na prawie opartego porządku w kraju, zachowuje niezależność i autonomię. Tylko bowiem jako wolny, nieskrępowany przez polityczne interesy i upodobania zmieniającej się władzy, może stać na straży imponderabiliów, które zmienić się nie mogą: prawdy, racjonalności i sprawiedliwości. Naród, który ma uniwersytet, nie musi bać się zwycięstwa ciemnoty i chaosu nad postępem i rozumnością w życiu publicznym. Naród taki ma bowiem umysłowe elity, prowadzące go drogą pokoju, prawa i wiedzy ku lepszej przyszłości.”

Cóż, jeśli tekst taki mógłby jeszcze przejść w mowie z okazji inauguracji roku akademickiego w którymś z mniej postępowo-liberalnych, a może za to trochę więcej katolickich krajów, to już ostatnie zdanie należałoby uznać za nieco zbyt daleko idące. W sam raz do wykreślenia przed wejściem rektora na mównicę. Ale właśnie to skreślenie, jakże pasującego do reszty ostatniego zdania symbolizowałoby najlepiej klęskę tego późnooświeceniowego dyskursu. Pobrzmiewa w nim jeszcze naród, pobrzękuje blaszany kaganek oświaty, ale państwo już jest w swym majestacie znacznie przykrojone. Zupełnie zaś znikła (ale znikła dopiero co!) cnota i wiara. Jest to oczywiście cesja na rzecz liberalnej idei świeckości państwa oraz egalitaryzmu, ale na dobrą sprawę mamy dość jeszcze uniwersytetów wyznaniowych, by zdania na temat posłannictwa wydziału teologicznego oraz jego serdecznej przyjaźni z „wydziałami sztuk” mogły znaleźć się w naszej fikcyjnej (lecz prawdziwej) solennizacji. Bezsprzecznie obowiązuje jeszcze w kręgach konserwatywnych i tradycjonalnych, i to różnych wyznań, Kantowski werdykt w „sporze fakultetów”.

Tylko że wszystko to nie jest prawdą i nie wiadomo, czy kiedykolwiek było! Któraż by przecież zdołała dziś odróżnić rzeczywistość od propagandy, skoro ta ostatnia taka była uparta i szczera, że zdolna stwarzać zarówno zgodne z nią fakty społeczne, jak i bardzo trudne do wykrycia i zdezawuowania pozory tych faktów? Jak rzecz miała się w XIX wieku, tego nie podejmę się twierdzić (ale i innym niechętnie uwierzę), jak zaś ma się dzisiaj, to widzimy gołym okiem. Kto pracuje na uniwersytecie, ten wie, że kulturalne elity, ludzie szlachetnego obejścia dawno się w nim wymieszali z, powiedzmy, nieelitami, naród z innymi narodami, państwo zaś w tym wszystkim redukuje się do jednego czy dwóch biurokratycznych ministerstw, od których autonomiczny uniwersytet mimo wszystko zależy. Nie chodzi zresztą o tę kamerdynerską prawdę jako taką, lecz o coś znacznie więcej. Że mianowicie tak jest dobrze! Wielkie słowa kreują nowe światy moralne: tradycje, wartości, a nawet całe narody, ale jakże wspaniałe jest to, że można się bez nich obejść i jakoś przeżyć! Nie rozpaść się, nie rozejść się z braku zaczarowania... Wszyscy doświadczamy tej ulgi, a niektórym z nas, jak na przykład Rorty’emu, dostarcza ona w dodatku swoistego wzruszenia. Bo skoro już nie ocieramy łezki podczas patetycznych przemówień posłanniczo-uniwersyteckich, owych okołowojennych (bo zawsze przecież było albo trochę po, albo trochę przed wojną...) frenetycznych tyrad lub fronetycznych zadumań, to jest nam przynajmniej bardzo miło, gdy możemy sobie z nich pożartować albo zabawić się z sąsiadem uwagami na temat wyglądu pani dziekan w todze.

Tę wolność, wybaczcie, ale cenię sobie nierównie wyżej od koturnowej wolności państwotwórczej, wolności na placówce i na odcinku, wolności w cieniu autorytetów i ministerialnych łask lub niełask. I wolność tę mam! I to wcale nie dzięki elitom, lecz wręcz przeciwnie. Bo ważni ludzie na uniwersytecie mówią „d...” a nawet „k...”, piją wódkę, mają w nosie elity, a za to dobrze liczą „impakt faktory” i zwykle tak w ogóle wcale dobrze sobie radzą. A że nie mają manier ziemiańskich, nie posiadają kolekcji obrazów, nie mówią już „panie kolego” itp., to ja jakoś za tym nie tęsknię. Widziałem i to, i mistrzów, co za sam wygląd musieli zawisnąć portretem na ścianie jakiegoś kolegium, i typy najrozmaitsze, dobrze nawet przedwojenne, ale żadnego związku między tymi drugo- i trzeciorzędowymi cechami akademickimi a płodnością naukową nie uchwyciłem. Wręcz przeciwnie, zdarza się mi często doświadczać tego, że taki ze słomą w butach, z jakiejś dziury, żadnym etosem i kulturą nietknięty, prosto z gminy na studia i dalej, jest świetnym uczonym i mądrym człowiekiem. Bo demokracja i równość jest i już zrobiła swoje. Nikt jej przecież poważnie nie traktował w czasach, gdy po uniwersytecie grasowały bandy napadające na Żydów, a ziemiańsko-burżujskie ciała profesorskie uchwalały, pośród wszelkich stosownych frazesów, numerus clausus i getto ławkowe... Przecież miała być tylko w przemówieniach! A tu proszę: Murzyn nas kroi w szpitalu uniwersyteckim, Żyd szydzi i bluźni w esejach o uniwersytecie, dziekan-prostak mówi „proszę panią”, sekretarka wyrzuca tę panią za drzwi, a najgorsze, że mimo to wszystko jakoś działa. I to bodajże lepiej niż przed wojną.

Duch uleciał z nadętej bani rządowego, politycznego uniwersytetu, rozpartego na marmurowych kolumnach na Ringu i Rynku, z gronostajami i kaplicami, pedelami i woźnymi, żakami i profesorami. Uleciał, lecz nie zginął. Jest właśnie tam, gdzie jego miejsce. Zamiast siedzieć w głowach rektorów, leci przez miasta i wsie, zatrzymuje się to tu, to tam, w różnych miejscach – jakichś galeriach, stowarzyszeniach, gazetach, a nawet urzędach. Jak wolność to wolność. Już student-kwiat narodu marynarki i laseczki nie nosi, ale też w laseczki gałeczce nie ma na Żyda żyletki. Już profesor franse nie parle, ale za to częściej zna się na czymś konkretnie. Nie przyszłoby mu nawet do głowy, żeby pisać w pojedynkę jakąś dyletancką „historię wszystkiego” w trzech tomach, bo wie, co to znaczy naprawdę „znać się na swojej działce”, a co znaczy być tylko erudytą i ile taka osobista erudycja warta. Przez zanudzenie i zapomnienie sczezły mity klasycznego uniwersytetu: mit mistrza, mit erudyty, mit profesora-urzędnika, mit „szkoły” i privatissimum, a wreszcie sam mit mieszczańsko-ziemiańskiej elity profesorskiej jako prawdziwej substancji uniwersytetu. Wszystko to zawracanie głowy i nudziarstwo! Podobnie jak sentymentalne opowiastki akademickie o „tradycji”, „dziejach” i innych hermeneutycznych zjawach. Cała XIX-wieczna „kultura literacka” i „świadomość historyczna” etc. okazała się, z punktu widzenia współczesnych standardów, amatorskim marzycielstwem, metafizyką profesorów-miłośników, zupełnie bezużyteczną dla konkretnych badań.

Może właśnie największą klęską moralną całego tego etosu jest objawienie się bolesnej prawdy, że Mistrzowie nie tacy znów byli mistrzowscy, jak ich we wspomnieniach i na portretach malują. Za to my już wiemy, że nikt nie zna się na wszystkim i nikt nie jest dobry we wszystkim. Mimo wszystko – jakaż to zdrowa i oczyszczająca lekcja! Lekcja pokory wobec równości. A to zupełnie inna pokora, niż ta, którą opiewał etos, niż pokora wobec nierówności, pokora asystenta wobec profesora lub samego profesora „wiedzącego, że nic nie wie” (cóż na pyszny zwrot, swoją drogą!). Równość ma zupełnie inny smak, gdy wchodzi do salonu nieproszona, w ubłoconych butach, niż wtedy, gdy staje w pół zgięta w progu i czeka pokornie na pańskie łaskawe zaproszenie. Dziś golce mają głos. Hej, Panie Kolego Starszy! Ile ma Pan publikacji punktowanych? Ile cytowań? Umie Pan powiedzieć „wierność tradycji” po angielsku? Gdzie to Pana zaprosili, a gdzie nie zaprosili? A tak w ogóle, to ile lat do emerytury? Uniwersytet dziś produkuje, konkuruje, zarabia, podlega ocenie i w ogóle musi sobie radzić sam. Dobre czasy testamentowych zapisów bono academiae, mistrzów, aksamitnych biretów i nabożnych pokór (widział kto taką formę gramatyczną?) skończyły się nieodwołalnie. Krzyżyk na drogę naszej alma mater, a my dalej do roboty.

 

2. Przeciwko uniwersytetowi scjentyczno-korporacyjnemu

„W zmieniającej się rzeczywistości przemianie ulega również społeczna funkcja uniwersytetu. Musimy nadążyć za duchem tych przemian, a nawet uprzedzać społeczne zapotrzebowania – być tam wcześniej. Uniwersytet nie jest już sam, nie jest jedyną instytucją prowadzącą badania naukowe, lecz wciąż ma do odegrania rolę przewodnią, zwłaszcza w dziedzinie badań podstawowych, włączając w to dyscypliny humanistyczne. Musimy przewodzić tam, gdzie zadania poznawcze nie znajdują bezpośredniego przełożenia na efektywność ekonomiczną i gdzie niezbędna jest pomoc państwa; tam jednak, gdzie nauka bezpośrednio integruje się z techniką i życiem gospodarczym musimy być partnerami, a gdy trzeba – także konkurentami placówek badawczych związanych z przemysłem. Spoczywa na nas odpowiedzialność za coraz lepsze poznanie wszystkich światów, w których żyjemy – kosmicznego makroświata, struktury materii nieorganicznej i organicznej, a także świata ludzkiego – społecznego i historycznego, lecz odpowiedzialność tę podzielamy z wieloma innymi instytucjami – przemysłowymi, badawczymi i edukacyjnymi, w tym również instytutami należącymi do tzw. trzeciego sektora. Współpraca i większa otwartość to nowe wyzwanie, jakie stawia przed nami współczesność. Również prowadzona przez nas działalność edukacyjna musi coraz lepiej odpowiadać realnym potrzebom rynku pracy. Musimy przygotowywać młodzież do życia w społeczeństwie takim, jakim jest, i uczyć ją zawodów wymagających bardzo konkretnie sprofilowanego wykształcenia wyższego. Zarazem jednak musimy bronić się przez nadmierną specjalizacją i technokratyczną rutyną – tak w samych badaniach, jak w dydaktyce. Nowoczesny uniwersytet musi być elastyczny, zdolny do przystosowań i kooperacji z innymi instytucjami (prywatnymi, państwowymi i społecznymi) w realizacji racjonalnych i społecznie użytecznych zadań. Musi też przygotowywać młodzież do warunków nieustannie zmieniającej się rzeczywistości – kształcić specjalistów, ale specjalistów umiejących, dzięki wszechstronnej kulturze umysłowej, modyfikować swe kompetencje zawodowe, zależnie od potrzeb.”

Jak widać z tej koślawej mowy, misja uniwersytetu jeszcze się nie skończyła. Uniwersytet nadal wychowuje, kształtuje i przewodzi, choć zarazem już „współpracuje” i „odpowiada na potrzeby”, słowem: „podejmuje wyzwania czasu”, wiedząc przy tym, że nie jest alfą i omegą. Retoryką tą rządzi lęk. Lęk o własną pozycję, lęk przed własną dezorientacją w zbyt szybko zmieniających się warunkach. Biurokratyczny i mało innowacyjny uniwersytet, nawykły do wmawiania sobie, że nieudolność jest zdrowym tradycjonalizmem, a nawet dowodem majestatu, dostrzega, że jego kasa pustoszeje, państwowe dotacje się kurczą, a najinteligentniejsi ludzie robią coś innego i bardziej popłatnego niż piastowanie katedr. Odpowiedzią przestraszonej biurokracji jest dyskurs reformistyczny, jakaś połowiczna gotowość do przystosowań i konkurowania. W Ameryce nazywają to RANN: Research Applied to National Needs. Tchórzem podszyte wyleniałe gronostaje, niezręcznie narzucone na tanie tweedowe marynarki nieco mniej obrotnych przedstawicieli klasy średniej, dla których zabrakło miejsca w realu wielkich korporacji. Dopóki płyną środki z właściwych ministerstw, rządowe („national”) zamówienia na mniej czy bardziej potrzebne ekspertyzy, projekty itp., rozmaite takie „instytuty”, „uniwersytety techniczne” (żeby nie powiedzieć: rolnicze) etc., mogą trwać, a nawet czynić wiele dobrego. Zasadą tego trwania staje się jednak przetrwała, chroniczna tymczasowość, z której czyni się alibi dla oportunistycznych przystosowań ad hoc, zwanych reformami, rozwojem i postępowaniem za „duchem czasu”. Osłaniane przez dyskurs „specjalizacji z zachowaniem elastyczności”, półśrodki i połowiczne tymczasowe rozwiązania mają ujemny bilans, który zrównoważyć może państwowa dotacja (ta wszelako na pstrym koniu jeździ) oraz przychody ze sprzedaży edukacji i dyplomów. Interes ten jest na razie jeszcze dochodowy, dzięki kilku czynnikom: drastycznemu umasowieniu edukacji uniwersyteckiej, państwowej kontroli nad nomenklaturą certyfikatów ukończenia studiów oraz tradycyjnemu prestiżowi niektórych nazw (jak „uniwersytet” albo „Oxford”). Cała ta urzędowa i snobistyczna otulina, pozwalająca niektórym uczelniom wciąż bujać w obłokach i zaklinać przyszłość obietnicami „dalszych przystosowań”, jest już jednakże przetarta i dziurawa. Dotacje państwowe są coraz bardziej wyspecjalizowane i restrykcyjnie kontrolowane, studentów uniwersytetów przechwytują rozmaite „colleges” i „Schulen”, a prestiż dawnych nazw blaknie coraz bardziej w głowach kolejnych pokoleń studentów o nietkniętej pamięci. Lęk podchodzi do gardła, lecz na szczęście kadencje rektorskie i dziekańskie nie trwają wiecznie i zawsze jest czas, by się z tonącego okrętu ewakuować.

Uniwersytet scjentyczny czerpie szeroko z zasobów własnej ignorancji. Naiwna wiara scjentystyczna w potęgę poznawczą i polityczną fizyki i biologii przekłada się w równie naiwną wiarę, że nauka w służbie przemysłu będzie zawsze potrzebować i dotować „badania podstawowe”, ową rzekomą „czystą i bezinteresowną teoretyczność”, bez której nie możliwe byłyby „zastosowania”. Że są to baśnie o nauce, które już pięćdziesiąt lat temu wykładano jedynie jako stare iluzje, o tym rządząca uniwersytetami scjentycznymi hybrydalna kadra ni to uczonych, ni to managerów nic nie wie. Po pierwsze bowiem jej działaniem, jak powiedziano, kieruje lęk i oportunizm, co sprzyja utrzymywaniu się w przesądach, a po drugie rządcy ci nie mają jak i kiedy spojrzeć prawdzie w oczy. Prawda ta mieści się przecież w książkach humanistycznych, których z zasady nie czytają, a gdy staje się namacalna, jako ujemny bilans finansowy, zawsze (jak na razie) znajdzie się jakiś fundusz publiczny, który dziurę załata.

Strategia przetrwania uniwersytetu „podejmującego wyzwania”, by „sprostać przemianom” i pozostać „liderem rozwoju” opiera się na eklektyzmie i zasadzie, którą nazwałbym zrutynizowanym półprofesjonalizmem. Ten ostatni polega na pewnym nawykowo przyjętym obniżeniu koncentracji i skrupulatności w refleksji nad własną sytuacją przez zarządców uniwersyteckich, postawie nieźle przećwiczonej w procesie kariery akademickiej, która mniej czy bardziej polega na udawaniu rozmaitych zaangażowań, zainteresowań i wiedzy oraz fingowaniu przejawów talentu i inteligencji. Umiejętność zrobienia kariery uniwersyteckiej nie posiadając duszy uczonego ani specjalnej wiedzy czy inteligencji jest na wskroś biurokratyczna i demokratyczna. Zdobywane w tym procesie kwalifikacje znakomicie przydają się w zdobywaniu pozycji administracyjnej w instytucji nie poddanej ścisłemu reżimowi wydajności ekonomicznej, a więc takiej jak uniwersytet. W grę wchodzą takie cnoty, jak obniżona odpowiedzialność, pewna powierzchowność w myśleniu i lekkomyślność w działaniu, elastyczność, sprawność decyzyjna, panowanie nad procedurami i umiejętność ich lekceważenia, a także owo tak charakterystyczne dla szefów roztargnienie, brak koncentracji i refleksji. Właśnie taki profil mentalny i moralny sprzyja najbardziej działaniu obliczonemu na krótkotrwałą skuteczność, w warunkach przetrwałej tymczasowości, „od budżetu do budżetu”. Niezbędna dla takiego stylu działania ignorancja umożliwia właśnie ów eklektyzm, będący głębszą mądrością zalęknionego i półprofesjonalnego uniwersytetu scjentycznego.

Jego ideologia jest rozkojarzona i eklektyczna, tak samo jak jego działanie. Zawiera w sobie ułamki starego etosu, odpryski scjentystycznej bufonady i technokoratyczno-korporacyjnej nowomowy, jakieś niejasne nawiązania do misji politycznej i wychowawczej, i w ogóle wszystko, co przydać się może w quasiretorycznym szumie, którym wypełnić trzeba przerwy oddzielające konkretne decyzje personalne i finansowe. I nie chodzi tu bynajmniej o cynizm czy nihilizm, które są przejawem złej woli. Rzecz w tym, że mało wykształceni ogólnie naukowcy, występujący w roli zarządców, ani nie znają dogłębnie dawnych etosów i narracji, ani się nimi nie interesują. Jako postacie demokratyczne są w tych sprawch ignorantami. W gruncie rzeczy nic ich ten świat wyobrażeń i dyskursów nie obchodzi, co zresztą wcale nie znaczy, że nim pogardzają. Dlatego też traktują dostępne zasoby ideowe i retoryczne czysto instrumentalnie i zwykle dość bałamutnie. Kruszą „wielkie narracje” na małe kawałki, by potem łączyć je w rapsodyczne serie „małych narracji”. Rządzi nimi logika oportunizmu, którą w nawiązaniu do Podróży Guliwera i zawsze prawdomównych koni, Leo Strauss nazwał logica equina: można i trzeba wypowiedzieć możliwie najwięcej z popularnych dyskursów życia publicznego, reprodukowanych przez władze i środki przekazu, gdyż najwyraźniej taka mniej więcej jest prawda (gdyby to kogoś interesowało). No więc taka mniej więcej jest prawda, że jest kapitalizm, jest demokracja, są potrzeby społeczne i zagrożenia cywilizacyjne, jest technika powiązana z nauką i jest państwo zobowiązane jakoś tym wszystkim się zająć; i jest w tym całym bałaganie również uniwersytet, który ma stwarzać naukowcom warunki do uprawiania nauki i ponadto jakoś się jeszcze przyczyniać, żeby było lepiej.

Półprofesjonalne trwanie codzienne uniwersytetu ma cechy hipnotycznego snu. Niezliczone, krzyżujące się procedury, z zasady heterogeniczne, bo zawierające składnik administracyjno-ekonomiczny (profesjonalny) oraz honorowo-radczy (profesorskie ciała decyzyjne – nieprofesjonalny) tworzą nieprzeniknioną gęstwę, w której pobrzmiewają strzępy rozmaitych dyskursów i rytuałów słownych, skarlałych i zredukowanych do minimum. „Wysoka Rado!”, „Wysoka Komisjo!”, „Wysoki Senacie!” – to apostrofy inicjujące w polskim uniwersytecie codzienny bełkot nie na temat, codzienne głosowania, których wynik jest z góry przesądzony, choć nikt nie wie dokładnie, w czym rzecz, nasz rutynowy, codzienny nieprofesjonalizm, dzięki któremu rządcy mogą jakoś prześliznąć się z całym tym bałaganem przez Komisję Akredytacyjną, przez rok budżetowy, przez swą kadencję. Każdy akt takiego rapsodycznego rządzenia oprawiony jest w pośpiesznie mruczane, zrytualizowane enuncjacje etosu i ideologii, wprowadzające regułę „gry pozorów” jako regułę całego procesu decyzyjnego i być może całej akademickiej rzeczywistości. I bynajmniej nie chodzi tu o hipokryzję. Mruczący swe mantry rektorzy i dziekani w zasadzie wierzą w to, co mówią, jakkolwiek nie wiedzą dokładnie co mówią ani ich to specjalnie nie interesuje. „Jakoś to jest, więc i jakoś to będzie” – zdają się mówić. Przecież taki wielki uniwersytet się nie rozpłynie, czterdzieści tysięcy ludzi nie rozlezie do domów. Można więc spać dalej, niespokojnym, męczącym snem hipnotyka.

Uniwersytet scjentyczno-korporacyjny, pragnący podobieństwa do racjonalnego przedsiębiorstwa, a zdolny jedynie do gry pozorów lub co najwyżej wydzielania z siebie autonomicznych quasifirm, ma kompleksy wobec przemysłu. Chciałby być taki bogaty i wydajny jak korporacja, a jednocześnie czuje się czymś lepszym. Nie daje dobrze zarobić, jego prestiż spada, ale wciąż ma jakieś bliżej nieokreślone misje i wciąż chodzi mu o coś więcej niż może zmieścić się w „misjach” i „filozofiach” merkantylnych korporacji. Tyle że to nieprawda. Dobrze, że chociaż iluzję tego moralnego uprzywilejowania da się jeszcze pociągnąć. Gdy jednak ktoś poza pracą na uniwersytecie pracuje gdzieś jeszcze (choćby i w takiej przyuniwersyteckiej firmie, nie firmie), łatwo iluzji się wyzbywa. A już pod spojrzeniem człowieka „działającego w realu”, funkcjonującego w systemie urzędniczym, a zwłaszcza czysto korporacyjnym, uniwersytet dramatycznie kurczy się do rozmiarów sentymentalnego wspomnienia z młodości. Ale i w oczach sfrustrowanych młodych naukowców, zaludniających laboratoria i biblioteki instytucja ta przedstawia się zwykle albo nijako, albo ponuro. Z poczucia elitarności nic nie zostało, albo jedynie wyalienowanie i marginalizacja. Nadzieje na rozwój i lepsze, bardziej kulturalne życie mniej kojarzą się z etatem profesora, a więcej z pieniędzmi, których od trzydziestu lat jest w zawodzie akademickim coraz mniej. Marzenia zaś o wielkich odkryciach i sławie same się ośmieszają, od kiedy sukcesy nauki są definiowane i planowo osiągane przez oblężnicze maszynerie wielkich grantów i projektów, zatrudniających setki anonimowych wyrobników.

Jeśli w starym uniwersytecie humanistycznym jest jeszcze sporo wygodnych posad dla humanistów i filozofów, to ich rola w nowym uniwersytecie scjentycznym, takim Lyotardowskim, jednym z tysięcy, skupionym na zarządzaniu całym miasteczkiem złożonym z laboratoriów czy klinik, kształcącym masowo kadry techniczne dla niezliczonych branż oraz tabuny prawników i ekonomistów, sprowadza się do funkcji listka figowego, skrywającego demokratyczną ignorancję i symbolizującego (lub raczej fingującego) kulturową ciągłość z czymś, co nazywało się uniwersytetem sto lat temu. Biedni sfrustrowani humaniści zostają tam stłoczeni w najmniejszym budynku, w rogu kampusu albo w jakiejś piwnicy lub na poddaszu, zblokowani w jakimś Wydziale Odchamiania Studenta, o bliżej nieokreślonych zadaniach poznawczych i dydaktycznych oraz minimalnym budżecie. Zwykle są skromnymi nauczycielami o resztkowej wiedzy, szczątkowym poczuciu misji i reliktowej kulturze. Czasem zaś zdarzają się wśród nich twórcy i erudyci, na co dzień stający, tak jak reszta nauczycieli, na wprost kolorowej gawiedzi, żującej gumę i patrzącej tępo, od święta jednak zamykający się w pokojach seminaryjnych z doborowymi studentami, którzy stają się dla nich całym sensem ich smutnego akademickiego życia. Lepiej nieco mają się ci, których produkcje dostarczają materiału i tkanki językowej oficjalnym dyskursom polityki – socjologowie i „political scientists”, a także ci, którzy mają coś do sprzedania mediom masowym, jak psychologowie. Reszta kiśnie i gorzknieje, trawiona frustracją i bezproduktywną złością. Wokół tych zmarginalizowanych ośrodków wiedzy i kultury wyrastają kręgi bezrobotnych doktorów, półamatorskich czytelników produkcji akademickich, jakaś klientela i publiczność – uboga i w gruncie rzeczy niechciana. To ona jednak nadaje ton. Zdziwieni profesjonalni humaniści i filozofowie, nawykli do samowoli i luzu, majsterkowania z książkami i przypisami, bicia piany i zgrywania uczonych, z zażenowaniem wysłuchują głosów swej publiczności, pełnych przebrzmiałych i dawno już „znudziwszych się” ideałów: tradycji, kultury, erudycji, mistrzostwa, prawdy i piękna. Proponowane im przez publiczność rytuały prestiżu, jakkolwiek całkowicie oderwane od rzeczywistości i często karykaturalne, dogadzają ich próżności, więc godzą się na ich powielanie. W rezultacie godzą się też na powielanie coraz śmieszniej brzmiących sloganów.

W rezultacie wszyscy wszystkich zawiedli: uczeni zawiedli się na demokracji, demokracja na uczonych, uczeni na uniwersytecie, a uniwersytet sam na sobie. Reguła instytucji zmierzchającej, reguła oportunizmu, jest przewrotna. Habitus dryfującej i zagubionej struktury zamiast utrwalać „ontologiczne bezpieczeństwo” swych lokatorów, wystawia ich na coraz większe niebezpieczeństwo, z utratą zatrudnienia włącznie. Pokawałkowane narracje, półprofesjonalne rutyny, nomadyczna i wyrobnicza kariera współczesnego akademika, wędrującego przez śniegi prowincji ze swą podejrzaną wiedzą – od szkoły do szkoły, wszystko to czyni z nas sofistów mimo woli. Ja pragnę być sofistą suwerennym, sofistą z własnej woli. Dlatego wzywam do sofistycznej rewolucji akademickiej. Niechaj dokona się w roku 2018!

 

3. Rewolucja sofistyczna

A jednak się kręci! Zbiorowa kompetencja i erudycja uniwersytetu nokautuje uniwersytety starych dobrych czasów, cokolwiek kto przez „dobre czasy” rozumie. Gdy jednak przyjrzeć się bliżej procesom, które doprowadziły do tego niebywałego przyrostu wiedzy i uczoności, to okaże się, że na ogół nie są to te same procesy, którym podlegała ewolucja uniwersytetów. Swoje sukcesy uniwersytet dzieli z innymi instytucjami, a zawdzięcza go przede wszystkim rozwojowi ekstensjonalnemu. Przede wszystkim bowiem wielokrotnie wzrosła liczba ludzi zajmujących się nauką oraz środki przeznaczane na badania i akademię w ogóle. Trudno, żeby nie dawało to żadnych efektów. Poza tym, wielka armia ludzi może pozwolić sobie na zupełnie inny poziom wyspecjalizowania, w tym samym zupełnie inny poziom kompetencji intensywnej. Syntezy zaś nadal powstają, ale właśnie na marginesie życia akademickiego, gdzieś w pobliżu sfery medialnej i wydawnictw. Dotyczy to zwłaszcza humanistyki.

Zdołaliśmy opleść całą ziemię gęstą siatką znawstwa. Nie ma już żadnego sensownego tematu, który nie posiadałby co najmniej jednego monograficznego opracowania. To nowa jakość i powód do dumy dla ludzkości. Ale czy ten sukces jest sukcesem uniwersytetu? Czy jest wynikiem uprawy intensywnej, czy ekstensywnej? Najwyraźniej jednak to drugie. Z pewnością przecież wszędzie na świecie ogromna większość produkcji akademickiej nie ma żadnego znaczenia i wartości. Nie spotkałem się nigdy z tezą przeciwną. A czy w jakimkolwiek innym sektorze notuje się takie marnotrawstwo? Czy gdziekolwiek byłoby ono tolerowane? Wreszcie: czyż nie żywimy spontanicz

jot@ka