Jan Hartman
Jan Hartman
Wziąć ich na język!
[Marketing w Praktyce 2010]
Sieć to okrutna królowa. Nie ma litości dla cherlaków, lecz w nie mniejszej
ma pogardzie nazbyt solidnych, bo nie cierpi nudy i bezruchu. Osobliwy miecz
dzierży dumna ta monarchini – zwą go „licznik odsłon”. Najnowsza jego postać
jest zresztą nader wyrafinowana i tym bardziej okrutna. Nadawca sieciowego
komunikatu pozna snadnie surową prawdę o ilości i głębokości odwiedzin, o
odsetku odrzuceń, o lojalności użytkowników i ich pochodzeniu – dla każdej
podstrony z osobna. Bolesna to bywa lektura. Średni czas spędzony w naszej
witrynie przez użytkownika zwykle okazuje się starczać zaledwie na przeczytanie
kilku zdań, a bliższa analiza dowodzi, że naszym gościem był szaleniec,
chaotycznie klikający w przypadkowe miejsca, prześlizgujący się jak w transie po
naszej ofercie, którą przecież z taką starannością i dbałością o szczegóły dla
niego przygotowaliśmy. Bo internauta, ów najniższego stanu poddany królowej
Sieci, jest zawsze w drodze, zawsze poszukujący szczęścia za pomocą
kompulsywnych i niezbornych kliknięć, dokonujących się niemalże jak prosty
odruch, zwierzęca reakcja na jakiś element ruchomy, na wizerunek apetycznej
osóbki, na ekscytujące słówko lub naiwną obietnicę. Książętami i baronami Sieci
zostają ci, którzy poznali tajniki neurotycznej psychologii „internauty”,
wykorzystując tę wiedzę do przeganiania sieciowego bydła dokładnie po tych
ścieżkach, które są dla nich korzystne. Droga do szlacheckich tytułów w
królestwie Sieci prowadzi więc przez dzielność cowboya. Dzielności tej nie
posiadam osobiście, lecz jako pospolity okaz rogacizny, gnanej przez bezkresy
Sieci, wiem dobrze, jakich przewag musi dobić się ten, komu okażę swe
posłuszeństwo. Inaczej mówiąc, wiem po sobie, jak należy emitować treści
komercyjne bądź komunikaty marketingowe, aby normalny człowiek zawiesił na nich
oko choć na chwilę.
Przede wszystkim trzeba stale pamiętać o tym, że w zasadzie Sieć nie znosi
tekstu, jakkolwiek w połowie z tekstów się składa. Jeśli koniecznie trzeba już
coś napisać, to bardzo krótko, jasno i dużymi literami. Zawikłany i językowo
niewprawny komunikat wart jest tyle, co szum. Jako że gość na naszej stronie
(jeśli już go zwabimy) jest zwykle przypadkowy, rozkojarzony i niewiedzący,
czego właściwie tam szuka, bezwzględnie należy w centrum ekranu umieścić
dokładnie tę treść, na której przekazaniu zależy nam najbardziej. Tekst musi być
rozczłonkowany na akapity lub punkty, aby można było przelatując po nim
wzrokiem, w mig uchwycić po jednej informacji z każdego akapitu. Niezbędna jest
dobra grafika i umiejętnie podsunięte linki. Bo grunt to wiarygodność! Komunikat
musi być zwięzły, lecz pod żadnym pozorem nie może być wyobcowany, niczym jakaś
informacyjna wyspa. Wręcz przeciwnie – czym więcej kontekstu, czym więcej
hipertekstu i skomunikowania, tym ważniejsza jest nasza strona jako baza
poszukiwawcza. Gdybym był postmodernistą, zaproponowałbym wręcz takie hasło:
„kontent to kontekst!”.
Wszystko to jest bodaj dobrze znane wydawcom stron internetowych. Nie są to
zresztą zasady odbiegające od ogólnych reguł masowego komunikowania się,
zwłaszcza zaś komunikacji rynkowej. Krótko, jasno, bez zbędnych słów. A jeśli
już musi być więcej tekstu, to w rozbiciu na wiele zakładek, podstron i linków,
czyli „hieprtekstualnie”. Tworząc zaś zawartość strony, na czele z tekstem,
trzeba mieć nieustannie przed oczami odbiorcę. I wyobrażać go sobie
realistycznie.
To ostatnie jest szczególnie ważne. Co my właściwie myślimy sobie o tych
wszystkich „użytkownikach”, „klientach” i „konsumentach”? A co oni myślą sobie o
nas? Czy panuje tu duch zaufania i szacunku? A może to dżungla, zdominowana
przez rywalizację? Bezpieczniej jest bodajże przyjąć założenie, że sprawy mają
się źle – sieć to nie bajka. Skoro tak, to czy trzeba „użytkowników” naszego
serwisu szanować, skoro oni sami ani nas, ani pewnie samych siebie nie szanują?
Mówią „nie chce mi się tego wszystkiego czytać” i klikają dalej i dalej. Więc
dlaczego nam ma się chcieć „to wszystko pisać”? Frustracja, defetyzm, w końcu
cynizm... Trzeba by więc przerwać ten zaklęty krąg. Tylko jak? Proponuję
połączyć twardy realizm z dobrą wolą uczynienia naszego małego sieciowego
księstwa miejscem przyjaznym i lepszym niż Sieć jako taka. Należałoby zadbać o
to, aby nasze treści, choćby stanowiły jedynie informację promującą markę lub
produkt, były miłe w odbiorze i szczere, a ponadto miały w sobie coś unikalnego,
niełatwego do znalezienia gdzie indziej, jakiś bonus, zdolny zdobyć uznanie
rozkapryszonego, nieuważnego internauty. Takim bonusem może być jakaś ciekawa
informacja, zawarta na przykład w pomysłowym linku, niebanalna porada z
dziedziny bardziej czy mniej zawiązanej z naszą branżą, a także pewien efekt
estetyczny. Prawdę mówiąc, właśnie to ostatnie wydaje mi się najlepszą pułapką
na rozwydrzonego, neurotycznego poszukiwacza szczęścia, grasującego w necie,
bardziej lub mniej przypadkowo wpadającego na minutkę w nasze sidła. Jeśli ma
zostać z nami jeszcze chwilkę, coś musi go oczarować – grafika, zdjęcie, ale
czemu nie sam tekst? Przecież i tekst może mieć walory estetyczne, może być
piękny.
Tymczasem pięknej a prostej polszczyzny ze świecą w necie szukać, a już
zwłaszcza w przekazie marketingowym. Jeśli filozof, będący w dodatku zupełnie
trywialnym użytkownikiem Internetu, mógłby w ogóle cokolwiek w sposób wiarygodny
doradzić rutynowym wytwórcom sieciowego „kontentu”, to chyba jedynie to:
szlifujcie język! Nie wystarczy wiedzieć, że mamy pisać prostymi zdaniami,
zwięźle, oddzielając od siebie poszczególne informacje. Nie wystarczy dać na
początek tego, co najważniejsze, a inne ważne elementy pogrubić lub w inny
sposób uwypuklić. Takie rzeczy to wie każdy i każdy potrafi. Sztuką jest za to
nadać prostej z założenia, lakonicznej wypowiedzi ten szczególny sznyt i
elegancję, które sprawiają, że słowo „prosty” znaczy czasem niemal tyle, co
„piękny”.
Teksty do sieci piszą z reguły pracownicy związani z danym przedsięwzięciem –
produktem czy kampanią – albo osoby pełniące w danej firmie funkcje piarowe.
Zwykle nie są to ludzie pióra. Z reguły ich kompetencje pisarskie ograniczają
się do umiejętności formułowania poprawnych gramatycznie zdań. Piękno i styl to
nie ich sprawa. Tego przecież nie uczą na studiach przygotowujących do pracy z
biznesie. Trudno mieć o to pretensje. Jeśli więc chcemy, aby nasz „kontent” był
wyjątkowy i pociągający pod względem literackim, nie tracąc przy tym na
zwięzłości i jasności, dawajmy nasze teksty do poprawy i redakcji ludziom,
którzy naprawdę umieją pisać. I nie chodzi mi o redaktorów, którzy wyeliminują
błędy językowe, lecz ludzi, którzy zawodowo piszą książki, eseje czy artykuły.
Upatrzmy sobie takich, czytając książki i czasopisma, i nawiązujmy z nimi
literacką współpracę. Daję głowę, że kilkaset złotych wydanych na literackie
doskonalenie „webwrittingu” zwróci się wielokrotnie w postaci większej liczby
odwiedzin, dłuższego czasu odwiedzin, a przede wszystkim większego prestiżu.
Literaturą nie rzucimy królowej na kolana, ale wśród cowboyów zaganiających
sieciowy inwentarz rozbieranymi zdjęciami i głupimi dżunglami staniemy się
szanowaną elitą, a zła królowa nie zetnie nam głowy licznikiem.
|