Jan Hartman
Jan Hartman
Zła nowina
[Tygodnik Powszechny, 31.01.2010]
„Bóg umarł!”, mówili świadkowie wojny trzydziestoletniej,
największej wojny religijnej nowożytnej Europy. Rozbicie jedności chrześcijan i
niezliczone ofiary bratobójczych walk – dla ludzi wrażliwych było to niczym
powtórne ukrzyżowanie. „Bóg umarł dla nas” – jakaż przewrotna dwuznaczność tkwi
w tym powiedzeniu, które tłumaczy się „Bóg poświęcił Syna dla naszego zbawienia”
oraz „wyrzekliśmy się Boga”! Lecz może właśnie stało się coś jeszcze gorszego,
coś, co nie mieści się w teologii winy i odkupienia? Wszak wystarczy tylko odjąć
słowa „dla nas”, a wyjdzie nagie i straszne „Bóg umarł”. A więc może Bóg nas
opuścił? A może Boga w ogóle nie ma? Te bluźnierstwa nie przypadkiem postały po
raz pierwszy w głowach filozofów właśnie w XVII wieku, gdy okazało się, że Bóg
nie raczył utrzymać Swego Kościoła w jedności. Odtąd zaczęła narastać wśród
wiernych – katolików i protestantów – świadomość, że każdy wyznawca, chcąc nie
chcąc, trwając przy swej wierze, dokonuje wyboru tego właśnie wyznania.
Życie religijne utraciło naturalność i bezpośredniość, utraciło niewinność.
Świat przestał dzielić się na wierzących prawdziwie oraz innowierców i
heretyków, wartych tyle, co bluźniercy i obrazoburcy. Jak u zarania
chrześcijaństwa, gdy różnie odczytywano Ewangelię i nie wiadomo było jeszcze,
która przeważy szala, również i wtedy, w zaraniu nowoczesnej Europy, życie
religijne stało się domeną sporu. Tylko że nie był to już spór o sens
objawienia, lecz o dziedzictwo kilkunastu stuleci chrześcijaństwa, które tak
wielu wyznawców rozczarowało, niektórych wręcz przywodząc na skraj ateizmu.
Z traumy wojen religijnych wywodzi się wołanie o tolerancję.
Baruch Spinoza, John Locke, a potem filozofowie i moraliści oświecenia wzywali
ludy i rządy, by wyrzekły się zasady, iż zło wypalać trzeba gorącym żelazem.
Niechaj ci, którzy wierzą fałszywie, mają prawo do istnienia, w imię
chrześcijańskiej zasady miłosierdzia. Lepiej tolerować niewiernych, a może nawet
niewierzących, niż sprzeniewierzać się przykazaniu miłości, siejąc przemoc i
stosując religijny przymus. Trzeba było stuleci, aby idea ta przyjęła się w
świecie, a dopiero całkiem niedawno uzupełniono ją o myśl niesłychaną i jakże
ryzykowną: nie dość się tolerować, wskroś wszelkich różnic w wyznaniu i sposobie
życia, lecz należy się ponadto uznawać wzajemnie i szanować.
Bo tolerancja nie domaga się bynajmniej uznania w innym jego
równych z moimi praw i racji. Równość jest przecież ideą dla wiary ogromnie
ryzykowną. Uznania innego wyznania za „równe mojemu”, cokolwiek miałoby to
znaczyć, nie da się w pełni pogodzić z roszczeniem każdego wyznania opartego na
objawieniu do prawdy i doskonałości. Prawdziwa wiara zakłada, że to moja, a nie
twoja wiara jest właśnie prawdziwa. Stronniczość zawierzenia i wyznawania wiary
niezwykle trudno jest połączyć z szacunkiem dla innych wyznań, a tym bardziej z
przekonaniem o powszechnej równości lub komplementarności ludzkich konfesji.
Okazało się jednak, w XX wieku, że nie jest to całkiem niemożliwe. A
jednocześnie okazało się, jak wysoką cenę trzeba zapłacić za nowożytną „nadświadomość
kulturową”, będącą warunkiem pokoju między wyznaniami, a więc za upowszechnienie
się doświadczenia wielości wyznań oraz idącego za nim toksycznego dla wiary
przekonania, że to człowiek tworzy swe religie, tak różne, jak różne są
obyczaje, prawa i wszelkie sfery życia ludów ziemi. W dusze najgorliwiej nawet
wierzących mieszkańców Zachodu kultura nowoczesna, zrodzona w dobie reformacji,
wszczepiła odrobinę naturalizmu i relatywizmu, stanowiących zalążek niewiary.
Któż bowiem pośród mieszczańskiego tłumu nic nie słyszał o tym, że religie
powstają i giną, tak jak inne wytwory ludzkiej kultury, że są, były i zapewne
będą różne kulty, różne opowieści o bogach, boginiach, herosach, zbawicielach i
prorokach, jedynych bądź mnogich, z nieba, z ziemi albo i z człowieka poczętych?
Są religie mnogie, są mnogie teologie, a jeden jest tylko Bóg i jedno jest
religioznawstwo. Tak bodaj gotów jest myśleć człowiek współczesny, nawet
wierzący, i to bardzo, a trudno mu się dziwić i odmawiać rozsądku takiemu
widzeniu spraw. W taki też sposób powstał deizm – parodia religii, gdzie Bóg nie
ma już ni władzy, ni imienia, znikając jak plamka na horyzoncie. Przekonany, iż
do takiego stanu ducha powszechnie zmierzamy, Nietzsche, bolejąc nad utraconą
religijnością prostą i mocną, powtarzał: „Bóg umarł”. Tym razem nie za nas, nie
dla nas. Nie zasnął, nie opuścił nas. Nie zabiliśmy Go, a On nie
zmartwychwstanie. Bóg umarł naprawdę, samotny i opuszczony przez nas, odkąd
uwierzyliśmy, że On tylko nam się przyśnił. W łonie naszego nowoczesnego świata
wydarzyła się kosmiczna katastrofa – lecz nie będzie ani odkupienia, ani kary.
Bo Bóg nie żyje. Stało się coś strasznego, lecz tylko szaleńcy i wizjonerzy
dostrzegają grozę tego wydarzenia: opuściła nas wiara, nie będzie już religii! A
jak do tego doszło? Ot, po prostu uznaliśmy za śmieszne, aby obstawać przy
jednym objawieniu i jednym bogu, skoro tyle jest objawień i tylu innych bogów,
człowiek zaś, wolny i rozumny, dorósł w końcu do tego, by zmierzyć się ze swą
samotnością na szczytach natury.
Nieobecność Boga i szaleństwo wiary, credo ut absurdum,
to wielkie prawdy doświadczenia religijnego. Bóg jest wszak nieskończony i nijak
poznać go i uobecnić dla siebie, w skończoności naszych dusz, nie potrafimy. Bóg
jest poza i ponad wszelkimi atrybutami, jakie możemy mu w najwyższym stopniu
przypisać, nawet, gdy są najdoskonalsze: prostota, jed(y)ność, nieskończoność,
rozumność, miłość... Nawet tego, że „jest bytem” nie możemy orzec o Bogu
dosłownie i prawidłowo, jak o czymkolwiek, co jest stworzone. A skoro nic o Bogu
powiedzieć fortunnie nie możemy, to poniekąd tyle samo warte są superlatywy, co
ich przeciwieństwa. Ani Bóg dobry nie jest, ani zły – bo ponad dobrem i złem.
Ani Bóg skończony, ani nieskończony – bo ponad skończonością i nieskończonością.
Ani Bóg pojęciem, ani realnością – bo stoi ponad różnicą dzielącą zmyślenie od
rzeczywistości. I tak, każde zdanie, które o Bogu wypowiemy, powinniśmy za sobą
zaraz skreślić, posuwając się naprzód w poznawaniu-niepoznawaniu Jego niepojętej
Istoty, w „uczonej niewiedzy”, jak się wyraził Kuzańczyk. W taki to sposób
nauczyli nas prawić o Bogu wielcy mistycy, od Pseudo-Dionizego, przez Mistrza
Eckharta, aż po Mikołaja z Kuzy właśnie. Nie sama przeto nieobecność Boga jest
tragedią, o której mówi Nietzsche. Nawet nie pycha ateisty, który pod słońcem
rozumu, nie widząc świętości nieba, pławi się w oślepiającej go jasności,
ostatecznie zamykając się na Tajemnicę. To bywało i dawniej. Tragizm naszego
położenia, tragizm nowej i ostatecznej śmierci Boga polega na tym, że nie
wierząc naprawdę, nie umiemy też naprawdę cierpieć ani kochać, że wraz z prawdą
wiary opuściła nas autentyczność i powaga egzystencji. Tragedia śmierci Boga nie
rozgrywa się w naszych czujących sercach ani w naszych myślących umysłach, lecz
dotyka nas nieświadomie i nieodczuwalnie, bezboleśnie zamrażając nasze dusze.
Śmierć Boga sprowadza powolną, choć bezbolesną śmierć na nas samych; dlatego
Nietzsche uważał, że jesteśmy „ostatnimi ludźmi”. Przyszłość należy przeto do
istot metafizycznie od nas doskonalszych, nadludzi, których wolność i
spontaniczność na zawsze zwycięży nihilizm rodzaju ludzkiego.
Nietzsche był autorem egzaltowanym. Wyolbrzymiał i
dramatyzował. Lecz w tej sprawie, w sprawie kosmicznej tragedii śmierci Boga,
nie ma słów dość strasznych i potężnych, aby ją opisać. Gdy bowiem
przetłumaczymy to z poezji na prozę, mówiąc na przykład o zmierzchu religijności
wspólnotowej i ortodoksyjnej, opartej na przywiązaniu do określonego wyznania i
głębokiej wierze w moc rytuału, albo o postępującej sekularyzacji współczesnych
społeczeństw, to wcale nie powiemy tego, co trzeba. Bo utrata wiary jest jak
sama śmierć, a śmierć to nie jest fakt, jak każdy inny. O śmierci trzeba mówić
mądrze. A to jest trudne. Kto nie umarł, ten boi się śmierci. Kto umarł, ten nie
żyje. O śmierci nie da się opowiedzieć; chyba tylko w roli zatrwożonego świadka.
Podobnie jest ze śmiercią wiary. Kto ją utracił, ten nie czuje straty. Różnica
polega na tym, że kto wierzy, ten nie boi się, że wiarę utraci. Życie się
kończy, lecz wiara zdaje się wierzącemu nieśmiertelna. Jest jednak taki stan,
gdy jeszcze wierzymy, lecz czujemy, że jest to już wiara zatruta, „wiara na
wiarę”, jakby z łaski naszego własnego postanowienia, którego podjęcie wymusił
na nas współczesny świat – nakazujący nam wciąż korzystać z wolności i dokonywać
wyboru, nawet tam, gdzie wybieranie jest skandalem. I właśnie w tym miejscu
znaleźli się wierzący naszego świata. W tym miejscu znaleźli się również Polacy:
na progu narodowej tragedii bezpowrotnej utraty wiary. W obliczu konania Boga.
To ostatnia chwila, by się cofnąć, bo potem przestanie już boleć. Ale czy krok w
tył jest możliwy? Ja w to nie wierzę. I to czyni mnie właśnie człowiekiem
niewierzącym.
Człowiek współczesny może zająć wobec spraw wiary jedną z
trzech pozycji. Niestety, na coś musi się zdecydować, a sam przymus podjęcia
takiej decyzji jest gwałtem na jego religijnej czystości.
Pierwsza możliwość to udawać, że wszystko jest po staremu i
bronić wiary przodków, dogmatów, dobrych obyczajów i uświęconych przywilejów
Kościoła przeciwko wrogom i ateistom. Tradycjonalizm może być agresywny, ale
może też być tkliwy i sentymentalny. Zawsze jednak będzie skażony fałszem,
będzie, mówiąc po heglowsku, „zapośredniczony”. Wszak w świecie współczesnym, w
którym nawet prości ludzie wiedzą, że wyznania są różne i równoprawne a państwo
świeckie, na dogmaty wiary nieczułe, że obok świata wiary istnieje świat wiedzy,
że prawo nie tylko na religii się opiera – w świecie współczesnym trwanie przy
dawnym kształcie wiary, czy tego chcemy czy nie, staje się „kultywowaniem
tradycji”. Tradycja zaś, o której trzeba wciąż przypominać, że jest właśnie
„tradycją”, staje się swym zaprzeczeniem – sentymentem, pamiątką – a przestaje
być żywą i autentyczną praktyką. Biedni tradycjonaliści, złapani w pułapkę
świadomości nowoczesnej, sami przez wszystkie przypadki odmieniają słowo
„tradycja” i zamiast robić coś po prostu, ciągle tylko „kultywują tradycję” i
„bronią tradycji”.
Druga możliwość to religijny relatywizm. Zamiast wierzyć w
święty Kościół i jego autorytet, wierzymy, iż na różne sposoby ludy różnych
krain i epok wyznają Boga, oddając mu cześć swymi kultami. Wyznajemy swoją
religię poniekąd przykładowo albo z przywiązania, z którego przygodności sami
zdajemy sobie sprawę. Równie dobrze moglibyśmy zostać buddystami. Liczy się
wszak tylko to, że jesteśmy wierzący, miłujemy Boga i ludzi. A jednak, gdy cała
dogmatyczna i rytualna oprawa życia religijnego sprowadza się do zwyczaju,
stając się dekoracją albo środkiem (potencjalnie wymiennym na inne) głoszenia
chwały Boga, doświadczenie religijne staje się coraz bardziej prywatne i
nieokreślone. W imię pragnienia pokoju i jedności wszystkich ludzi na ziemi, w
imię miłości i szacunku dla wszystkich kultów i kultur, nasza zapośredniczona,
sentymentalna wiara paradoksalnie od wspólnotowości się oddala – przeistacza się
bowiem w osobiste życie duchowe, które nie poddaje się żadnemu zewnętrznemu
dyktatowi. Nie poddaje się właśnie z powodu lekcji nowoczesności – wszak nikt
nie może mi odebrać prawa do samodzielnego, wolnego kształtowania mych przekonań
i wierzeń. Bojaźń Boża i autorytet kapłana giną w otmętach mojej nowoczesnej
wolności, której nijak nie umiałbym się wyrzec, nawet gdybym bardzo tego
pragnął. Nie ma bowiem drogi powrotu z krainy samoposiadania, z piekła wolności.
No i wreszcie możliwość trzecia. Skoro nie ma szans na to, by
być wiernym w sposób naturalny i autentyczny, skoro wiara człowieka oświeconego
przemienia się w miałki sentymentalizm i relatywizm religijny, a najgorliwsi
stoją na straconych pozycjach wrogów nowoczesności, w dodatku postępując
niekonsekwentnie jako „obrońcy tradycji”, to może lepiej dać sobie z tym
wszystkim w ogóle spokój. Dać spokój, czyli nie myśleć, nie odpowiadać na
pytanie, czy jestem wierzący, czy nie, czy jestem ateistą, czy może agnostykiem.
Po prostu nie zajmować się tym, być, jak to się ostatnio mówi, „indyferentnym”.
Ci, którzy decydują się na to rozwiązanie, stają się dla pozostałych apostołami
złej nowiny: „Gott ist tot”.
Między tymi trzema posterunkami wiary i niewiary możliwy jest
jakiś ruch. Przechodząc z jednego na drugi, wydeptując własne ścieżki w tym
trójkącie, możemy zyskać złudzenie, że jest jakieś wyjście z pułapki śmierci
Boga, że można w jakiś sposób pozostać wyznawcą w nowoczesnym świecie. A jednak
to tylko złudzenie – wszak trójkąt jest nakreślony, a jego wierzchołki znaczą
trzy klęski. Ktokolwiek stoi w tym polu, ponosi klęskę tak czy inaczej.
Immanuel Kant, wcielenie oświeceniowego rozumu, ze wszystkich
sił starał się pogodzić wiarę z rozumem, wolność z wiernością, nowoczesność z
tradycją, chodzenie na uniwersytet z chodzeniem do kościoła. Zasadą tego
pojednania oświeceniowego rozumu z samym sobą miała być demarkacja kompetencji
wiary, moralności i wiedzy. Wiedza możliwa jest tylko o zjawiskach, reszta zaś,
a więc wszystko, co metafizyczne, domaga się wiary, wszak racjonalnej przez to,
że wierząc w boski ład i celowość świata, w życie wieczne i nagrodę pośmiertną,
potwierdzamy uniwersalny sens wszechrzeczywistości, zarówno spełniając w ten
sposób wymóg racjonalnego ładu we własnym umyśle, jak i czyniąc zadość wymaganiu
racjonalności świata.
Niestety, kantowskie przesłanie, iż rozumnie jest wierzyć, a
w oświeceniu nie ma sprzeczności ani zagrożenia dla religii, ma słaby punkt.
Otóż tą władzą rozumową, z mocy której wydajemy taki właśnie osąd: że świat jest
doby i celowy, że porządek rozumu i porządek wiary uzupełniają się do pięknej i
wzniosłej całości, zwieńczonej Tajemnicą, jest „władza sądzenia”. Poświęcił jej
Kant swoją trzecią „krytykę”: Krytykę władzy sadzenia. To ja sam, mocą
swego oświeconego rozumu, w sposób nieodparty i apodyktyczny, osądzam świat jako
celowy i dobry. Władza sądzenia wyprzedza o pół kroku łaskę. Kant pisał o
religii wiele, ale unikał języka teologii. Trzeba czytać między wierszami. Nie
udało mu się wszak usprawiedliwić luterańskiej nauki o usprawiedliwieniu, nie
potrafił pogodzić szaleństwa wiary z oświeconą racjonalnością. Jego dzieła
nawołują do tej jedności i postulują ją. To jednak nie wystarcza, by usunąć
sprzeczność. Później, przez cały wiek XIX, poszukiwano nowego miejsca dla
religii autentycznej w autentycznej nowoczesności. Nie udało się. Kończyło się
albo na rozpuszczeniu religii w uniwersalnej jedności życia duchowego i
społecznego, wolnego od konfliktów i nieracjonalności, albo na jej całkowitej
prywatyzacji, czyli zredukowaniu do ludzkiego świata wewnętrznego. Filozofia
religii swą jałowością potwierdziła klęskę wiary, potwierdziła nieodwołalną
śmierć Boga.
Jesteśmy zaiste „ostatnimi z ludzi”, w sytuacji bez wyjścia.
Nie ma już nic świętego i nie będzie. Człowiek wyszedł na spotkanie swej
kosmicznej samotności, wziął na siebie niemożliwe zadanie objawienia samemu
sobie prawdy życia i śmierci, a także zadanie samorozgrzeszenia i samozbawienia.
Słowem, zakpił sobie z samego siebie. Tajemnica, ryt i tabu stały się ledwie
bladą tęsknotą, pogrążoną w oświeconej samowiedzy, w jakiejś etnograficznej
„świadomości kulturowej”. Żadne słowa już nie pomogą, gdy nawet błogosławieństwo
i sakrament skażone są pyłem „zapośredniczenia”, fałszującym ich sens i
skuteczność. Złośliwe echo zniekształca słowa kapłana, skrzecząc: „jesteśmy
rytualne”, „jesteśmy tradycją”, „jesteśmy kulturą”. Mocy sakramentalnej sam
udzielić muszę memu kapłanowi, mocą własnego wyboru lub „władzy sądzenia”.
Autorytet kapłana i głoszonego Słowa Bożego poprzedzony jest moim przyzwoleniem
i uznaniem. Zawierzenie staje się moją sprawą, a łaskę muszę przyjąć sam i
dobrowolnie. Sam zawieram przymierze z Panem. Nieledwie sam siebie chrzczę. To
wszystko jest bez sensu. Ludzka dusza, która była niegdyś świątynią wizerunku
Boga, stała się galerią symboli kultury, w której rządzi moja władza sądzenia,
intelektualno-etyczne oraz estetyczne upodobanie. W takiej sytuacji postawiła
mnie nowoczesność. A że jest to sytuacja bez wyjścia, to znaczy, że Bóg umarł
naprawdę.
Moje życie przestało być hierofanią, znakiem i naczyniem
boskości. Stało się znojem przeżywania. W pocie czoła staram się wypełnić je
dobrymi doświadczeniami – radości, wiedzy, miłości, wiary. Jeszcze Hegel
wierzył, jeszcze Kierkegaard wierzył, że mroki oświecenia rozświetli najbardziej
wewnętrzne doświadczenie prawdziwej boskości – pełne grozy, trudne, śmiertelne;
takie, w którym ego kurczy się aż do zaniku, pod naporem transcendentnej
świętości. Nie przewidzieli, że fałszywe światło „oświecenia”, które obaj
uważali za nędzny kaganek, zapalony przez człowieka, oślepi nas tak trwale i
zupełnie, iż nie będziemy już zdolni ujrzeć mroku tajemnicy. Niestety, miedziany
grosz wyparł złotego talara. Nawet w samotności, człowiek nowoczesny wybiera
„przeżycie religijne”, radosne wzruszenie, tłumiąc w sobie bojaźń i drżenie.
Rządzi nim bowiem imperatyw humanizmu – pochwały człowieka i piękna jego
przeżyć. Zamknięto nas wszystkich w ogrodzie Epikura. Kazano żyć pięknie i
sensownie, w miłości i przyjaźni z wolnymi i szczęśliwymi bliźnimi. W tym
odzyskanym, nowoczesnym raju, nie ma drzewa poznania ani zakazanego jabłka. Nic
nie mąci naszego papierowego szczęścia, może oprócz tego, że ogród otoczony jest
murem, do którego nie należy się zbliżać. Bo za murem czeka samotność,
bezradność i bezboga otchłań.
Uwięzieni w ogrodzie, zawieszeni w kosmosie, musimy zadowolić
się taką świętością, jaka tkwi w nas samych, pięknem człowieczeństwa. Swoje nowe
niebo zapełniamy ludźmi z krwi i kości, umieszczając ich tam w podzięce za ich
dzieła. Niektórym wydaje się, że jest to jakaś postać życia religijnego, lecz to
tylko złudzenie. Religia czci Boga, nie człowieka. Gdy najodważniejsi z nas
podchodzą do muru nowego Edenu, jakże ryzykownie poczynając sobie z własną
wolnością, widzą, że jest on ścianą płaczu, ruiną dawnej Świątyni Pana. Daremnie
wołają kyrje elejson! Nikt nie słucha.
|