Czy nauczanie filozofii jest w ogóle możliwe?
[Ukazało się drukiem jako „Czy nauczanie filozofii jest w
ogóle możliwe”, w: Adam Olech i inni (red.), Pasja czy misja. O uczeniu
filozofii, ss. 33-39.]
Ma się rozumieć: czy jest możliwe jako przejaw nauki, a jeśli
tak, to pod jakimi warunkami?
Otóż stoję dziś osobiście przed tym pytaniem w całej jego
rzeczywistości jako autor niewczesnego dziełka Jak poważnie studiować
filozofię. Niewczesnego, bo nie do końca wypadało akurat mi teraz rzecz o
takim tytule pisać, a co więcej nie wiem - i tu właśnie pojawia się dojmująca
rzeczywistość tytułowego problemu - czy dzisiaj takie dziełko ma w ogóle rację
bytu. Czy nie jest zbyt późno albo zbyt wcześnie na jego powstanie?
Chciałem napisać coś pożytecznego o filozofii i samym jej
studiowaniu - tekst dydaktyczny i metadydaktyczny. Napisałem zwykły podręcznik
zaprawiony garścią uwag praktycznych o drugorzędnym w gruncie rzeczy znaczeniu.
Zwykły podręcznik - to znaczy własny wykład tych czy tamtych zagadnień, na tyle
ogólnikowy, na ile pozwala na to łaskawa formuła publikacji dydaktycznej. Tak
jak inni, pod płaszczykiem dydaktyki przemyciłem własne swe ujęcia i określenia,
nie musząc tak dobrze się z nich tłumaczyć, jak byłoby to konieczne w przypadku
traktatu. Czyż z formuły tej - apodyktycznego wykładu w imieniu i w imię
skończonej wiedzy - nie korzystał już sam Arystoteles?
Filozof ma swój całkiem osobisty i często nawet nie
przeczuwany przez jego uczniów interes w tym, aby wypełniać swe posłannictwo, a
ściślej: swoją ambicję właśnie na drodze nauczania. Pozycja mentora jest ze
wszech miar atrakcyjna - z jednej strony pozwala występować nam jako rzecznikom
i przekazicielom wielkiej tradycji i w naturalny sposób przyciągać uwagę, a z
drugiej - daje podstawę dla emanowania swej osobowości intelektualnej i
skutecznego rozprzestrzeniania jej wizerunku kanałami tej skupionej na nas
uwagi. Tylko jak to się ma do nauki?
Otóż same w sobie empiryczne warunki filozoficznego
mentorstwa nic wspólnego z tworzeniem i szerzeniem nauki nie mają. Znaczenie
więcej już z teatrem lub grami psycho-społecznymi, na przykład z tą, w której
mężczyzna w średnim wieku egzekwuje swą tymczasową przewagę nad mężczyzną
młodym, z większym bądź mniejszym udziałem widowni żenskiej. Warunki dydaktyki
filozofii nie są więc - powtórzmy - częścią substancji nauki. Ale formalne
powołanie i ideał filozofii - wprost przeciwnie. Powołanie do nauczania
filozofii i jego cel w ogóle nie różni się formalnie od celu samej filozofii. O
ile filozofia w ogóle jest teleologiczna, o ile jest urzeczywistnianiem się
myślenia, o tyle zarazem jej najbardziej właściwym sposobem prezentowania się
jest wykładnia, a więc poprowadzenie społeczności, w której filozofia ma
w ogóle żyć, społeczności ludzi wykształconych, tą drogą, którą filozofia sama
musiała przejść ku swemu celowi.
Powołanie filozofii nie jest więc odrębne od powołania do
nauczania filozofii. Jak jednak podjąć je w tych warunkach empirycznych, które
tak bardzo nie sprzyjają prawdziwej nauce filozofii? Moja odpowiedź
brzmi: Nauczanie filozofii, które w ogóle jest dla filozofii istotowo konieczne,
tylko wtedy przynależy do samej filozofii jako jej konstytutywny, naukowy
moment, gdy pierwiastek nauczycielski, ze wszystkimi swymi obocznościami i
konsekwencjami, zdominowany jest przez ściśle rzeczową spekulację i prawdziwą
uczoność, która dobrze wie, co w spóściźnie filozofii jest wielkie, a co
poślednie i niegodne uwagi.
Nauczanie filozofii jest więc i możliwe, i konieczne - tą
samą aprioryczną koniecznością, która stoi za filozofią jako taką; zarazem
jednak jest empirycznie prawie niemożliwe. Spróbuję tu skomentować ten stan
rzeczy.
Armia stu tysięcy ludzi para się w świecie nauczaniem
filozofii. Co oni właściwie robią i z jakimi założeniami? Pozwolę sobie na
roztoczenie pewnego hipotetycznego wyobrażenia przeważających rysów
praktyki nauczania filozofii w naszym świecie.
Otóż rzetelne w swych intencjach nauczanie filozofii (bo o
pospolitym gadaniu byle czego w ogóle tu nie mówię) przybiera na ogół jedną z
trzech wadliwych, nie dorównujących rzeczywistej powadze czystej spekulacji,
form.
1. Pierwszą z nich jest uogólniony empiryczny historycyzm,
mający zresztą rozmaite odmiany. W takim popularnym wykładzie dzieje myślenia
stają się galerią tzw. poglądów, przeglądem rozmaitych stanowisk, przekonań i
pomysłów, które zależeć mają jakoby po części od historycznych i społecznych
okoliczności, po części od temperamentu swych twórców, a wreszcie w jakiejś
mierze także od koniecznego rozwoju pojęcia, co w tym wypadku określa się
zresztą jako „zależność” od jakiejś szkoły czy tradycji. Jako że przy takim
zupełnie zewnętrznym i oglądowym punkcie widzenia właściwie nic nie jest istotne
i konieczne, a dzieje myślenia przedstawiają się jak obroty kalejdoskopu lub
film, pozycja nauczyciela i ucznia staje się dość dwuznaczna. Przyjmują oni
bowiem niechcący stanowisko recenzentów dziejów i stawiają się w jakimś sensie
poza nimi. Rzeczywistą podstawa tego pozostawania obok jest jednak po prostu
brak dostatecznej powagi intelektualnej i zaangażowania, ewentualnie także
niewiara w siebie (słuszna bądź nie), natomiast dla pozoru i zapewnienia sobie
większego konfortu moralnego dorabia się do tego stanu rzeczy jakąś ideę. U
najbardziej wyrafinowanych nauczycieli taką ideą jest przesłanie hermeneutyki,
hermeneutyczny samokrytycyzm i skromność (oto jesteśmy spadkobiercami tradycji,
karłami na barkach olbrzymów, którym zawdzięczamy wszystko co sami wiemy, itp.
retoryka), a ostatnio również jakieś dyskursy z gatunku „postmodernistycznych”.
Częściej jednakże spotykamy się z ostentacyjną i ceremonialną czołobitnością,
kultem klasyków filozofii i w ogóle kultem wielkich ludzi, który ma równoważyć
zuchwałosć, jaka przejawia się w snuciu sagi filozofii z pozycji kogoś, kto był
przy narodzinach i śmierci każdej myśli.
Wielką wadą historycystycznego nauczania filozofii jest to,
że opiera się ono, zgodnie ze swym instynktem poszukiwania autorytetów, na
możliwie najszacowniejszych i najbardziej z ducha historycystycznych (a więc
XIX-wiecznych) podręcznikach historii filozofii oraz spreparowanych pod ich
kątem wypisach. Przez tą stagnację opowieść o dziejach filozofii z pokolenia na
pokolenie nauczycieli nabiera coraz bardziej fantastycznych cech, a najbardziej
bałamutne metafory i określenia z czasem i wraz z zanikiem rzeczywistego
wykształcenia nauczających utrwalają się. Trafniejszą metaforą niż osławione
„okulary”, przez jakie rzekomo podmiot kantowski ma widzieć przyrodę jako
czasową i przestrzennną, będzie powiedzenie, że omawianemu gatunkowi wykładowcow
filozofii jej dzieje przedstawiają się jak teatr, a ich własna rola jako rola
entuzjastycznego recenzenta lub równie zadowolonego widza.
Typ nauczyciela-historycysty przechodzi gładko w typ drugi -
romantyka - a to w tym momencie, gdy adoracja klasyków i rozkoszowanie się
własna znikomością osiągnie ten pułap, na którym dzieje myśli ludzkiej
traktowane są z nabożnościa należną sprawom boskim.
2. Tak więc drugą fałszywą formą nauczania filozofii jest
idealizm uczuć, popularnie zwany romantyzmem. Dziedzina ideałów, którym skądinąd
rozum jak najwierniej służy, występuje tu jako przedmiot emocjonalnej adoracji i
wzruszeń - tak jak w przypadku poezji. Powiada się w tej tradycji
nauczycielskiej: patrzcie jakie to wzniosłe, jakie to piękne, jak wysoko wznosi
się tutaj duch ludzki. Dzieje myśli stają się w istocie szeregiem takich
wzlotów, z których każdy sam dla siebie jest czymś odrębnym, samoistnym i
nieporównywalnym z innymi.
Naiwność i prostoduszność tej szkoły nauczania filozofii ma
pewien pozytywny skutek dydaktyczny - odpowiada bowiem naiwności samych uczniów.
Ponadto nauczyciele tego gatunku nie oglądają się tak bardzo na podręczniki
historii filozofii, lecz raczej skupiają się na co bardziej wzniosłych
fragmentach z klasyków, przez co lekcje ich dają więcej kontaktów z rzeczywistą
substancją filozofii.
Znakiem rozpoznawczym nauczycieli-romantyków jest ich
niebywałe nabożeństwo dla osoby Sokratesa, który jakoby ucieleśniał najwyższe
ideały życia prawdziwie filozoficznego. Oczywiście ten kult nie jest bez związku
z faktem, że Sokrates nie pisał. Nauczycielom romantycznym wydaje się bowiem, że
filozofia jest czymś tak uduchowionym i nieziemskim, iż jej istota kontrastuje z
pewna pospolitością traktatowego wywodu. Ponadto kult Sokratesa sam jest pewnym
klasycznym motywem dziejow filozofii i miło jest się do niego przyłączyć.
Nauczyciele-romantycy stawiają też inne kapliczki, wedle
swych upodobań i osobistych literackich wzruszeń - Platonowi, Augustynowi,
Kierkegaardowi, Nietzschemu. Z zasady muszą mieć zresztą kilku idoli (o innych
filozofach powiadają, że „referują ich poglądy z obowiązku, ale ich nie lubią”).
W ogóle zachowują się bowiem jak widownia dworskiego turnieju poetyckiego,
klaszcząca wielu, ale jednemu - zwycięzcy - najwięcej.
3. Trzecia wreszcie forma nauczania filozofii ma za swój
metodologiczny model nie teatr, nie turniej poetycki, ale raczej ring bokserski.
Dla tych pozbawionych złudzeń, wyzutych z wszelkiej naiwności i prostoduszności
macherów od filozofii nie ma żadnych sentymentów: filozofia jest walką, w której
zwycięża lepszy argument. Czyś starożytny, czyś powojenny - walczysz na tym
samym ringu i według tych samych reguł. Jest rozum i racjonalność, i jest
logika. Jasne i zrozumiałe pytania domagają się jasnych odpowiedzi, za którymi
stoją logiczne argumenty. Filozofia, o ile jest nauką, polega na wymianie
argumentów. Uczestniczą w niej Platon i Smith - na równi.
Wydaje się, że nie ma nic bardziej rozsądnego niż taki punkt
widzenia na filozofię. Być może. Tyle że rosądek nie jest akurat tą władzą
umysłu, którą operować ma filozofia przede wszystkim. Jest ona bowiem domeną
rozumu. Takie pojęcia odnoszące się do heurezy filozoficznej spekulacji, jak
zasada, myśl, idea, określenie, stanowisko, system stanowczo nie dają się
zredukować do pojęcia tezy, dowodu i argumentu, nawet w szerokim znaczeniu,
jakie słowo „argument” ma w języku angielskim. Nie mam tu miejsca, aby to
wyjaśniać, ale też takie wyjaśnienie mogłoby mieć tylko charakter edukacyjny, co
nie jest tu potrzebne.
Historia filozofii w wydaniu kibiców boksu i bokserów
właściwie w ogóle przestaje być historią myślenia. Dochodzi nawet do tego, że z
ogólnych kursów prowadzonych przez takich nauczycieli znika właściwie moment
historyczny. Powiada się, że „nie jest to wykład historii filozofii”, lecz
wykład „problemowy”. Arystoteles i Kant potrafią spaść do roli ozdobników czy
źródeł przygodnych cytatów. Niebezpieczeństw związanych z takim stylem
dydaktycznym nie ma chyba potrzeby wyjaśniać. Przyznać jednakże należy, że jest
ono odpowiednio mniejsze w przypadku łagodniejszej odmiany omawianego tu
gatunku, mianowicie, gdy praca nauczyciela polega na kreowaniu tzw.
samodzielności myślenia i ogólnej kultury filozoficznej. Kultura umysłowa i
światłość wprawdzie sama w sobie nie jest w ogóle usposobieniem filozoficznym,
ale przynajmniej zdaje się stanowić jego wyprzedzający warunek.
Cóż pozostaje po odrzuceniu trzech fałszywych form nauczania
filozofii? Jeśli pominąć wszystkie postacie mieszane, łączące elementy
przedstawionych typów, faktycznie zresztą znacznie częściej występujące niż
postacie czyste, to pozostaje ta forma, dla której metaforycznym wzorcem jest
kazanie, czyli forma autorytarna albo dogmatyczna. Wprawdzie same słowa dogmat
czy autorytaryzm budzą negatywne skojarzenia, to przecież nie są one uprawnione
w dziedzinie nauki. Tutaj wszelkie mitygujące zastrzeżenia w rodzaju „moim
zdaniem”, „wydaje mi się, że”, „proszę mnie poprawić, jeśli się mylę”, mają
całkowiecie heterogeniczny, a więc niefilozoficzny charakter, będąc tylko
grzecznościową stylistyką. W nauce się określa i twierdzi, pyta i odpowiada,
obala jedno a przedstawia drugie. Wynika stąd wprost, że nauczanie filozofii
jest wykładem, przedstawieniem dostępnego wykładowcy kształtu prawdy w
taki sposób, aby zostać zrozumianym.
Kto naucza filozofii - czy to historii filozofii, czy to
którejś z dyscyplin - obowiązany jest najlepiej jak potrafi przedstawić to, co w
jego najrzetelniej powziętym przekonaniu jest prawdą - osadzoną w samym rozumie
i potwierdzoną przez autorytet dziejów myślenia, który jest autorytetem
najwyższym na polu nauki. Wykład filozofii toczy się więc trybem samej
spekulacji, trybem czysto rozumowym. Na wahania był czas w domu - zaś na
dyskusję będzie czas na seminarium lub ćwiczeniach. To było jasne dla
Arystotelesa, Tomasza, Wolfa, Kanta, Hegla i wszystkich wielkich nauczycieli
filozofii.
Czy nauczanie autorytarne oznacza jakieś ograniczenia? Nie,
bo określa tylko formę - apodyktycznie nauczać można głupstw i prawdy,
kompetentnie i niekompetentnie. Mądry i kompetentny wykład jest wszelako zawsze
apodyktyczny. Tylko rozum pewny siebie i odpowiadający za siebie do końca jest
rozumem naprawdę. I nie jest to żadna pozytywna teza metafizyczna, lecz czysto
aprioryczne określenie formalne. Jako takie jest też ono dojmująco obowiązujące
i widoczne także w swych materialnych następstwach. Dość powiedzieć, że tacy
znakomici filozofowie, jak Richard Rorty czy Jaques Derrida również przemawiają
tonem apodyktycznym, cokolwiek sądza o absolutnych roszczeniach rozumu. Także
temperament nie ma tu nic do rzeczy - ludzie nieśmiali być może mówią ciszej,
ale zawsze jest jasne, czy wiedzą, co mówią, czy mówią, czego nie wiedzą.
Wreszcie i popularne sentymentalne dicta w rodzaju „filozofia jest
wiecznym stawianiem pytań” albo „filozofia jest dyskusją” albo „w sprawach
najwyższych nikt nie może być pewny siebie” nie tykają się zasadniczej prawdy,
że o ile już się coś mówi filozoficznie, to się określa i twierdzi, a nie
próbuje, proponuje, „tylko rozważa” lub przypuszcza. Te stany wahania i
niepewności przynależą właśnie do dziedziny dyskusji, natomiast wykład może co
najwyżej relacjonować drogę, jaką przeszedł mówca od pewnych wątpliwości do
swego aktualnego przekonania. Skądinąd dyskusja jest ważna w nauczaniu
filozofii, ale też z natury rzeczy jest wobec wykładu, czyli właściwego środka
na-uczania, czymś tylko uzupełniającym.
Chciałbym raz jeszcze podkreślić, że apodyktycznie wykładać
można głupstwa i nie brak na to znamienitych przykładów. Wielu filozofów w XIX i
XX wieku, którzy nigdy nie czytali (albo w ogóle nie rozumieli) Kanta i Hegla z
wielką pewnością siebie poruszało się w sferze rozsądkowych określeń, na
przykład psychologicznych, prezentując sobą żywy skansen wieku XVIII. Jest to
żenujące, choć oczywiście ich słowa wypowiedziane dwieście lat wcześniej mogły
by być całkiem na miejscu. Filozofia bowiem z czasem zdobywa doskonalsze
określenia i tym samym - zdobywa swą prawdę. A regres w dziedzinie rozumu jest
chyba najbardziej ubolewania godnym rodzajem regresu. Chociaż więc można mówić
zarazem apodyktycznie i niekompetentnie, to jednak - i to tylko tu twierdzę -
filozoficzna wiedza przybiera kształt wykładni rozumu.
Wracając teraz do naszego palącego pytania wyjściowego: czy
pomimo niesprzyjających warunków można w ogóle nauczać filozofii. Otóż to, że
nauczanie filozofii nie jest częścią substancji nauki samo w sobie jest czymś
empirycznym. Tak jest, ale nie zawsze tak było i być może nie zawsze tak będzie.
Wiek XX, stulecie powolnego rozkładu tego wszystkiego, czego
ledwie zdążyła dopracować się filozofia pomiędzy Kantem a Husserlem, pogrążył
nas w nihilizmie i zepsuciu, z którego nie jesteśmy zdolni wydobyć się o
własnych siłach. Ludzie, którzy traktowali filozofię z całą należną powagą i
poczuwali się do niestrudzonej i nieustannej pracy nad własnym filozoficznym
wykształceniem urodzili się jeszcze w poprzednim stuleciu lub na początku tego i
już nas opuścili. Pozostaliśmy sami - rozbitkowie intelektualni, świadkowie
czasów, w których nikogo nic już nie obchodzi, w których niczego nie bierze się
na serio, a już z pewnością nie filozofii. Czym kto młodszy w tych czasach - tym
bardziej pogrążony w ich mizerii. To nie jest łatwe. Na współczesnym pokoleniu
spoczywa powinność wzniesienia myślenia z powrotem ku wzniosłym firmamentom,
które są jego ojczyzną. Z góry jednak wiadomo, że pokolenie, tak bardzo poniżone
i zarażone światowym rozkładem ducha, co najwyżej stać będzie na małą, ledwie
dostrzegalną pracę organiczną, której rezultatem będzie otwarcie drogi dla
rzeczywistego przejęcia zadania myślenia przez następców - zdolnych już moralnie
do uniesienia tego ciężaru.
Treścia tej pracy organicznej jest nauka i nauczanie. Nie
wniesiemy postępu do filozofii i w podręcznikach jej historii niewiele będzie
nazwisk osób urodzonych po II wojnie światowej a jeszcze w XX wieku. Naszym
powołaniem jest przeczytać dzieła klasyków filozofii i skłonić do tej lektury
młodszych. Tylko tyle i aż tyle. Uczmy filozofii tak, aby cała jej śmiertelna
powaga wzbierała w naszym głosie i odcinała się na naszym obliczu. Bądźmy
filo-filozofami - mówmy, ze chcielibyśmy być tymi, którzy pragną prawdy i
mądrości. Mówmy też, dlaczego w naszych czasach nie jest możliwe spełnienie tego
pragnienia. Szczerość jest bowiem w dobie powszechnego zakłamania najwyższą
naszą godnością.
Podręcznik Jak poważnie studiować filozofię nie jest
niewczesny. Jest głosem z dna, głosem kogoś definitywnie skazanego na
małoduszność. Jego treścią jest pełne nadziei wezwanie: ci, którzy przyjdziecie
po nas - bądźcie tymi, którzy znów potraktują filozofię na serio. Mam tylko
obawy, czy na wysłuchanie wezwania do poważnego studium filozofii przez
dwudziestolatków, wychodzących z groteskowo już niemal znędzniałej szkoły, można
liczyć. Ale wszystko mija. Mdłości ducha przejdą jak zła pogoda. I filozofia
powróci ze swych szerokich bagnistych rozlewisk, w których tęchła przez ostatnie
sześćdziesiąt lat, do starego koryta i popłynie w nowy świat. A my musimy
wytrwać w roli nauczycieli i przetrwalnikow pamięci.
Kraków, marzec 2003 r.
|